- Opowiadanie: MagRu21 - Cztery Wiatry

Cztery Wiatry

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Cztery Wiatry

"Cztery wiatry"

Gdy po raz pierwszy zobaczyłam ten ogromny dom, pomyślałam, że jego budowniczych chyba poniosła fantazja– ogromne domiszcze, które niewątpliwie wymagało remontu, łączyło wszelkie możliwe style architektoniczne. Fundamenty z kamieni połączone grubą warstwą zaprawy murarskiej, sprawiały wprawdzie solidne wrażenie, ale już frontowa ściana w stylu kolonialnym groziła zawaleniem nawet przy najlżejszym dotknięciu. Drewniana balustrada wieńcząca schody straszyła odchodzącą płatami farbą, z założenia bielutką niczym śnieg, a wtedy mocno już zszarzałą…

Postanowiłam obejrzeć dom, w ostateczności mogłam wydać "trochę" kasy na jego remont– zaoszczędziłam okrągłą sumkę przez parę lat wyrzeczeń i skrupulatnego planowania wydatków z ołówkiem w ręku. No i miałam już prawie trzydziestkę na karku, co obligowało mnie do wyprowadzenia się z rodzinnego mieszkania w bloku i znalezienia czegoś własnego. Ile można pomieszkiwać kątem u rodziców? Wprawdzie mnie nie wyganiali, lecz moja duma własna i niezależne ego podpowiadało, że skoro mam pracę i godziwe zarobki, stać mnie na znalezienie moich czterech kątów…

Ten dom, jak się dowiedziałam, stał pusty od kilku lat, ostatni właściciel chciał szybko go sprzedać i wyjechać za granicę– cena za posiadłość była śmiesznie niska, ale nie zastanowiło mnie to ani na chwilę. Pomyślałam, że pewnie się spieszy i nie chce mu się czekać– poza tym pan Jarecki, sprzedający posiadłość Cztery Wiatry, powiedział mi, że trzeba wykonać szereg napraw w domu, co też znacząco wpływa na wysokość ceny, jaką chce za swój skarb.

Dlaczego nie zapytałam, czemu skoro się spieszy, sprzedaż nie może dojść do skutku od kilku lat, a on ciągle siedzi w kraju? Teraz jest już za późno, pomyślałam sącząc kakao i słuchając znajomych stukotów dochodzących ze strychu i piwnicy.

Ale wracając do pierwszego spotkania z posiadłością…. Z tyłu domu znalazłam zdziczały ogród, który– zaniedbany i nie doglądany od lat– zdążył zamienić się w istną dżunglę. Chwasty sięgały mi do pasa, rosły niemal wszędzie, szczególnie na rabatach, zagłuszały kwiaty. Pomyślałam, że i to nie jest dla mnie zbyt wielkim wyzwaniem– w końcu byłam zdrowa i silna. Praca pozwoli mi zapomnieć o głupotach i bzdurach, jak mawiała moja mama, gdy jako małe dziecko nudziłam się jak mops i wymyślałam różne psoty.

Zdziwiła mnie jedna rzecz– tylna ściana białego budynku wyglądała jak nowa, nie było na niej śladów upływających lat, a dom liczył ich sobie kilkaset, jak powiedział mi Jarecki w zaufaniu, toteż byłam mile zaskoczona i nie myślałam już nad zdumiewającą niską ceną. Jarecki towarzyszył mi podczas oględzin i chętnie odpowiadał na zadawane mu przeze mnie pytania, dotyczące Czterech Wiatrów.

Dowiedziałam się między innymi, że posiadłość została założona przez Teofila Różewicza, gdzieś w połowie XVII wieku, a potem przechodziła z pokolenia na pokolenie do rąk jego potomków. Nie mogłam nie zadać pewnego pytania, które przyszło mi nagle na myśl. Po drugiej wojnie światowej przejęli ją komuniści, po nich prywatne osoby i taki stan trwa do tej pory, jak stwierdził Jarecki. Ot, kto kupi– ten ma.

Jarecki zapytał cicho, czy chcę zobaczyć wnętrze domu, lecz nie miałam na to specjalnej ochoty, bo spieszyłam się do pracy na drugim końcu miasta. Cztery Wiatry znajdowały się tuż pod B., więc musiałam przyspieszyć tempo, jeśli chciałam zdążyć do biura, autobusy nie odchodziły stamtąd co przysłowiowe pięć minut…

W pracy trudno było mi się skupić na wykonywanych zadaniach, ale jakoś im podołałam, chociaż nie mogłam pozbyć się z głowy myśli o Czterech Wiatrach i o tym, jak będzie wyglądała po wprowadzonych innowacjach i ulepszeniach, po generalnym remoncie… Liczyłam się z tym, iż to przedsięwzięcie pochłonie lwią część moich oszczędności, ale ja już zdecydowałam, że kupię Cztery Wiatry, odnowię je i zamieszkam w nich, spędzając tam każdą wolną chwilę. Pomyśleć, jak tam będzie pięknie… Jakoś dotrwałam do końca dniówki i skoro tylko wyszłam z biura, zatelefonowałam do Jareckiego z wiadomością, iż pragnę odkupić od niego Cztery Wiatry za żądaną przezeń cenę. Jarecki wydawał się dziwnie uradowany moją decyzją, a ja pomyślałam, iż to zwykła radość– w końcu długo nie mógł znaleźć na nie kupca… Umówiliśmy się na szesnastą za dwa dni, w posiadłości, obiecał też od razu przekazać mi klucze do wszystkich pomieszczeń w Wiatrach. Rozłączyłam się, zadowolona z szybkiego załatwienia sprawy.

Mama stwierdziła, że chyba zwariowałam, skoro ładuję mnóstwo pieniędzy w "jakąś zdezelowaną ruinę", lecz puściłam słowa mamy mimo uszu. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co stanie się moim udziałem, gdybym wiedziała, może bym się poważnie zastanowiła… Gdybym wiedziała!

Tata nie próbował namówić mnie do zmiany zdania, gdyż– jak sądziłam– był świadom, że odziedziczyłam po nim ośli upór i nikt nie zdoła mnie przekonać do zmiany raz powziętego zamysłu.

Podczas wspólnego obiadu (mniam, mniam, niech żyje pomidorowa), mówiliśmy niewiele– mama nadal próbowała nadal zniechęcić mnie do kupna zdezelowanej posiadłości.

-Na co bierzesz sobie taki problem na głowę?– gderała.– Czy źle ci u nas? Ktoś cię wygania?

-To nie to– pokręciłam stanowczo głową.– Po prostu potrzebuję czegoś, co należałoby tylko do mnie.

-Masz mało przestrzeni?– matka nie zamierzała ustąpić, dopóki nie dopnie swego. Sarknęła ironicznie, przystępując do kolejnego ataku.– No to dlaczego nie kupisz czegoś normalnego? Na co te Cztery Pędziwiatry?

-Wiatry, Jolu, Wiatry– ojciec parsknął serdecznym śmiechem, prawie i ja nie oparłabym się pokusie śmiechu, ale nie mogłam obrazić mamy, nie mogłam zranić jej uczuć, chociaż postanowiłam nie ulec jej namowom.

-Jak to: normalne?

-W dobrym stanie– zakomunikowała mi mama.– Wydasz mnóstwo pieniędzy….

-Liczyłam się z tym– przerwałam jej łagodnie.– Przecież nie mam powodu do lęków, w Wiatrach nigdy nie stało się nic złego! To tylko stary dom i jeszcze starsza miejscowość…

-Żebyś potem nie mówiła, że cię nie ostrzegałam– mama zacisnęła usta w wąską kreskę, jakby chciała dodać coś jeszcze, lecz nic już nie powiedziała, zostawiając swoje zamiary w sferze domysłów.

Obiad upłynął w ciszy, mama milczała, przyjmując nieco zmartwioną minę, której nie umiałam mimo wszystko jakoś sobie wytłumaczyć. Tata też był taki milczący, że nie chciało mi się ust otworzyć, aby nie usłyszeć czegoś "mdłego" jak na przykład: "Nic się nie dzieje,rób, co chcesz".

Widziałam przecież, że mama nie jest zadowolona z mojego wyboru i próby "odcięcia pępowiny". Nie chciałam zaostrzać konfliktu, ale czułam, iż coś się kryje za maminym milczeniem– postanowiłam jednak nie zwracać na to uwagi. W końcu jestem dorosła, pomyślałam buńczucznie, i mam prawo do własnego życia i popełniania własnych błędów. A Cztery Wiatry na pewno nie można zaliczyć do kategorii błędów…

 

-Gratulacje, jest pani nową właścicielką posiadłości– Jarecki poufale poklepał mnie po ramieniu, wręczając mi pęk kluczy na przerdzewiałym kółku.– Życzę owocnej pracy!

-A co z resztą rzeczy, które są w środku? Meble i pamiątki rodzinne.. Mówił pan przecież, że tam wewnątrz mnóstwo tego zostało– przypomniałam Jareckiemu, ale on tylko dziwnie na mnie popatrzył i odpowiedział:

-Lepiej nic stąd nie wynosić, wszystko stanowi jedną całość.

-Nie będzie panu tego żal?– upewniłam się, bo nie miałam ochoty ani na wizytę policji, ani rozprawę w sądzie.

-Niech zostanie, tak jak jest– powtórzył, wzruszając niedbale umięśnionymi ramionami.

W jego oczach o bliżej nie określonym kolorze,majaczyło coś dziwnego, jakby ukrywał coś przede mną.Chciałam go o to zapytać, ale on nagle zaczął się bardzo spieszyć i tylko mignęły mi jego szerokie plecy. Zostałam sama. Postanowiłam jeszcze raz zajrzeć do środka– zamek w drzwiach wejściowych ustąpił ze zgrzytem, poczułam zapach… Co dziwne, wcale nie stęchlizny, normalny po długim braku wietrzenia pokoi, ale róż czy czegoś tam podobnego, w każdym razie kwiatowy.

Wciągnęłam go nosem, był przyjemny, więc rozejrzałam się wokół w poszukiwaniu jego źródła. Nie znalazłam go. Wzruszyłam ramionami. Wolałam rozejrzeć się dyskretnie, napawać oczy wizją zmian, które tu niechybnie nastąpią. Korytarz wyłożono zwykłymi drewnianymi panelami, a na nich położono zakurzony dywanik z gałganków. Kiedyś nie był zakurzony, zmieniły to upływające lata i fakt, że nikt się nie opiekował posiadłością…

Meble zobaczyłam dopiero po zdjęciu pokrowców– same antyki (na oko), zachowane w zadowalającym stanie, dystyngowane i… przeraźliwie czyste. Czyżby Jarecki czasem tu sprzątał? Uśmiechnęłam się na samą tą myśl, bowiem jakoś nie mogłam sobie wyobrazić go przy porządkach. Zresztą, jaki miałby cel w czyszczeniu mebli, pozostawiając podłogi strasznie zaniedbane? Wtedy to ja wzruszyłam ramionami i pogładziłam delikatnie drewniane powierzchnie mebli, które znajdowały się w korytarzu. Nie było tego wiele– szafka na buty, dwa wysokie krzesła, zdjęty i postawiony na podłodze mahoniowy wieszak, rzeźbiony w różne fantazyjne ornamenty. Krzesła prawdopodobnie wykonano z dębu– ich oparcia pokryto również różnymi wzorkami, głównie motywami kwiatowymi. Dobra robota, oceniłam, dotykając pieszczotliwie rzeźbień.

Były chłodne i pozbawione jakichkolwiek uczuć, jak to rzeczy martwe, ale i tak nie mogłam oderwać od nich swojego spojrzenia. Musiały kosztować majątek, nie mogłam zrozumieć, dlaczego Jarecki nie chciał ich zabrać ze sobą. Jego błąd. Niech się teraz martwi, bo ja nie zamierzałam ich oddać!

Poczułam na karku powiew ciepłego powietrza, a z pewnością zamykałam drzwi, a tutejszych okien nikt z pewnością nie otwierał bardzo długo… Odwróciłam się gwałtownie, ale nikogo nie było za moimi plecami. Pomyślałam więc, iż może w sąsiednim pomieszczeniu Jarecki zapomniał zamknąć drzwi albo okna. Powoli przeszłam do następnego pomieszczenia, gdzie wszystko było przykryte białymi prześcieradłami, nawet coś, co przypominało swym owalnym kształtem lustro. Odetchnęłam z ulgą– na wietrze powiewała zmatowiała firanka, a okiennice wystukiwały swój tajemny rytm. Podeszłam do otwartego na oścież okna i stanowczo je zamknęłam. Mimo pięknej pogody na dworze, zrobiło mi się zimno, zrzuciłam to na karb otwartego okna.

Nagle odeszła mi ochota na dalszy przegląd domu, ale postanowiłam go kontynuować. Nie znalazłam niczego, czego bym się nie spodziewała po starym domu– wszędzie białe pokrowce, zaniedbane podłogi, stare cenne meble i coś, co mnie zaciekawiło– na ścianach na piętrze wisiały obrazy. I to jakie! Portrety dawnych dam i dżentelmenów, wśród nich portret statecznego mężczyzny po pięćdziesiątce, z podpisem: Teofil Różewicz.

Pan Teofil miał siwą czuprynę i takiż wąs, bystre spojrzenie i pooraną zmarszczkami twarz. Odznaczał się obfitą tuszą, czerwony kontusz ciasno opinał jego krępe ciało. Nie, z pewnością nie był zbyt przystojny, ale te jego oczy…Już je gdzieś widziałam, nie potrafiłam sobie przypomnieć, gdzie i u kogo. Czy to ważne?

 

Mój urlop zbliżał się wielkimi krokami, byłam zadowolona, że przez cały miesiąc będę mogła wykonać niezbędne prace w Czterech Wiatrach, zatrudnię do pomocy specjalistyczną ekipę remontową i robota pójdzie pełną parą.

Ekipa zjawiła się w poniedziałek– kierownik powiedział coś, co mi szczególnie utkwiło w pamięci.

-Moim zdaniem, powinna pani wyrzucić te wszystkie portrety albo najlepiej poszukać sobie czegoś innego.

-Dlaczego?– jakbym słyszała moją mamę, więc nieco się nastroszyłam i spiorunowałam majstra wzrokiem.– Przecież nic złego się tu nie dzieje.

-Teraz nie– mężczyzna wzruszył kanciastymi ramionami, nie patrząc mi w oczy.– Ale kiedyś… Jest pani stąd?

-Z pobliża– nie wiem, dlaczego, ale mu odpowiedziałam.– Czy mogłabym usłyszeć tę historię?

Majster obejrzał się na boki, znowu wzruszył ramionami i najzwyczajniej w świecie zostawił mnie samą. Wyglądał na przestraszonego– wciąż spoglądał ku górze, a w jego oczach widniał niemy lęk. Nie nalegałam na wyjaśnienia, pewnie to głupie gadanie, pomyślałam zniecierpliwiona. Wyszłam na świeże powietrze, aby odetchnąć. Miałam wrażenie, że zaraz się uduszę– zupełnie jakby coś ściskało moją szyję niby żelazna obręcz. Zaczęłam charczeć, nie mogłam złapać oddechu. Czułam wyraźny ucisk na szyi, ktoś mnie dusił! Ale jak skoro nikogo nie było przy mnie?!

-Pomocy!- wychrypiałam ostatkiem sił nim usłyszałam czyjeś kroki i słowa, wyrzucane w popłochu z ust.

-Zostaw ją w spokoju!- głos majstra brzmiał donośnie niczym dzwon, pewnie i głośno.

Ucisk zelżał i zniknął.

-Nic pani nie jest?– zapytał troskliwie majster i pomógł mi wstać z ziemi wśród chwastów, gdzie upadłam.

-Nie, jeszcze żyję– uśmiechnęłam się blado i skierowałam na niego swoje spojrzenie, nieco mętne.– Co to było? Kto mnie dusił?

-Wierzy pani w duchy?– mężczyzna miał szczerze poważną minę, więc nie roześmiałam się mu w twarz.

-Nigdy żadnego nie spotkałam– odpowiedziałam cicho, kręcąc przecząco głową.– Nie potrafię więc uwierzyć.

-No więc nie ma sensu, bym pani opowiadał stare historie– majster podprowadził mnie do drzwi, a potem, z jego pomocą, weszłam do środka.– Kiedyś… kiedyś może mnie tu już po ludzku nie być.

-O co chodzi?– wpiłam w niego moje spojrzenie.– Co się tu dzieje?

-Sama się wkrótce przekona, jeśli nie odejdzie stąd, póki czas. Potem może być za późno! Nikt przed panią długo tu nie wytrzymywał, ale to już inna historia…– majster podał mi nie napoczętą mineralną i wrócił do swojej roboty.

Jego słowa bardzo mnie zaintrygowały. To wcześniej ktoś już próbował sprzedać Cztery Wiatry i nikt nie osiedlił się tu na stałe? Dziwne, Jarecki nic nie nadmieniał o tej kwestii, więc chyba… Ale jaki miałby interes, nie wspominając o dziwnym "nadprogramowych wydarzeniach"? To chyba jasne, popukałam się w czoło i odstawiłam butelkę na łuszczący się parapet. Chciał pozbyć się posiadłości! Może i ja powinnam zrobić to samo? Ale przecież dopiero co się wprowadziłam, wydałam mnóstwo kasy, co powiedzą ludzie…

No i moja mama, która coś tam wiedziała, ostrzegała mnie nawet , ale ja nie chciałam jej słuchać… Na pewno nie chciałabym usłyszeć z jej ust "A nie mówiłam?". Moja duma wzięła górę nad rozsądkiem– nie wyprowadzę się, w razie czego wezwę księdza, gdyby tajemnicze zjawiska się nasiliły, ale nie wyjadę! Nie zrobię z siebie pośmiewiska, nawet jeśliby dusiciel powrócił i próbował mnie wykończyć! A gdyby się mu udało?

Myśl pojawiła się w mojej głowie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, owionął mnie różany zapach, niezwykle intensywny. Nie bałam się go, na lęk przyjdzie czas, gdy zapadnie zmierzch. Uśmiechnęłam się do siebie i poszłam sprawdzić, jak idzie ekipie praca.

 

Remont posuwał się powoli, gdyż co rusz robotnicy napotykali dziwne przeszkody– a to pękły jakieś rury, ginęły narzędzia albo ktoś je poprzestawiał tak, że trudno było coś znaleźć. Zaczęłam się denerwować, iż mój urlop minie, a generalne porządki w posiadłości nie zostaną ukończone zanim wrócę do pracy. Nie zamierzałam nikogo poganiać, ale… Robotnicy też zachowywali się dziwnie, majster i oni sprawiali wrażenie, że wiedzą więcej niż mówią. I co ważne, nie zamierzali mi niczego mówić. Widziałam te ich spojrzenia, ilekroć przystawałam pod galerią portretów na piętrze. Byli wtedy jacyś tacy zalęknieni. Jakby oczekiwali z niepokojem przyszłych wydarzeń. A gdy pytałam ich wprost, czego się boją, zbywali mnie półsłówkami.

W końcu zdarzyło się coś, co rzuciło nowe światło na tą sprawę.

Pamiętam, poranek wstał mglisty i chłodny, zanosiło się na deszcz. Dałam robotnikom wolne, należało się im. Postawiłam jedynie warunek, że gdyby pogoda zmieniła się na lepsze do godziny jedenastej (przed południem, oczywiście), mają przyjść. Sądziłam, że tak może być. Zresztą, majster wcale nie protestował, gdy zakomunikowałam mu to telefonicznie. Poprosił jedynie, żebym uważała na siebie i rozłączył się nim zdążyłam o cokolwiek go zapytać. No tak, pomyślałam, coś on ukrywa!

Zeszłam do piwnicy, aby zrobić tam krótki "przegląd"– ot, tak sobie. Z ciekawości. Wbrew moim przypuszczeniom, nie potrzebowałam latarki na dole– w pomieszczeniu panowało jako taka jasność,że mogłam swobodnie się poruszać po pomieszczeniu, bez obaw, że się przewrócę. W piwnicy nie było wiele sprzętów, a właściwie to prawie niczego tu nie było. Zauważyłam podłużny kształt, osłonięty prześcieradłem. Coś wyraźnie ostrzegało mnie przed dokładniejszymi oględzinami, ale nie przejmowałam się dzwonkiem ostrzegawczym, który zadźwięczał w mojej głowie. Podeszłam bliżej i bez wahania ściągnęłam prześcieradło z kształtu. Wzdrygnęłam się, gdy w tej samej chwili chłodny powiew wiatru owionął moją twarz, a drzwi piwnicy zatrzasnęły się z hukiem. No pięknie, pomyślałam, nie ruszając się z miejsca– patrzyłam po prostu na portret, który przedstawiał młodą kobietę w białej sukni sprzed wieku. Suknia miała bufiaste rękawy, zwężające się od łokcia ku dłoni, suto marszczone. Talia nieznajomej była wąska jak u osy, zapewne dzięki gorsetowi, powszechnie noszonym przez damy jeszcze na początku dwudziestego wieku. Spódnicę zdobił biały kwiat, nie wiedziałam tylko, czy materiałowy, czy to też ozdobnik dodany przez malarza… Spódnica rozszerzała się ku dołowi, przypominała klosz, spod niej wyglądał rąbek koronkowej halki i czubki białych trzewiczków.

Ta twarz… Wyglądała znajomo. Mogłabym przysiąc, że już ją gdzieś widziałam. Nagle skonstatowałam, że w lewym dolnym rogu widnieje jakiś napis, toteż nachyliłam się nad obrazem i przeczytałam go. Na szczęście lekko rozproszone światło w piwnicy, pozwalało mi go odczytać.

-W dniu ślubu, 1.07.1901, Małgorzata Jarecka– z wrażenia aż puściłam trzonek miotły, który kurczowo ściskałam w ręce.

O co tu chodzi, pomyślałam wtedy, bardzo zaskoczona. Czemu obraz stoi w piwnicy, w dodatku dość cenny? I dlaczego nie ma na nim śladu zniszczeń? Ze słów Jareckiego wynikało bowiem, że od trzech lat nie mieszkał w posiadłości, tylko gdzieś w jakimś mieście… Kim była dla niego tajemnicza Małgorzata? Czy to on wypłaszał mnie teraz głupimi żartami z Czterech Wiatrów? To po co sprzedawał posiadłość, skoro nie chciał się z nią rozstawać? Dziwny człowiek!

Naszła mnie myśl, żeby sprawdzić księgi parafialne albo– jeszcze lepiej– przeszukać strych w poszukiwaniu jakiegoś śladu po Małgorzacie czy też innych Jareckich, którzy zamieszkiwali posiadłość.

Za oknem rozszalała się gwałtowna ulewa– uznałam, iż nie będę dłużej siedziała w piwnicy. Zrobiło się mi zimno i… Znowu ten różany zapach! Czułam go wyraźnie w całym pomieszczeniu– wpadłam w panikę. Zaczęłam drzeć się jak opętana i pobiegłam w stronę drzwi, mocując się z klamką, usiłowałam jak najszybciej wydostać się z tego upiornego miejsca. Mogłabym przysiąc, że ktoś mnie obserwuje, ale brakowało mi odwagi, aby się rozglądać na boki albo– Boże broń– spojrzeć za siebie. A że otrzymałabym odpowiedź na wiele swoich pytań, byłam niemal pewna.

W końcu drzwi ustąpiły z przeraźliwym skrzypieniem, którego nie słyszałam, gdy wchodziłam do środka. Zatrzasnęłam je za sobą i– z westchnieniem ulgi pomieszanym ze strachem, opadłam na podłogę, dysząc jak stara lokomotywa.

W tym momencie ktoś zapukał do frontowych drzwi– drgnęłam jak oparzona, ale wstałam i chwiejnym krokiem poszłam je otworzyć.

-O, co u…?– nikogo nie było, gdy zostały otwarte.– To nie jest śmieszne.

Ostatnie słowa wypowiedziałam niemal z płaczem, przekonana, że ostrzeżenia ze strony majstra zaczynają się sprawdzać i że jest już za późno, aby uciec.Spojrzałam w zmatowiałe lustro, wiszące przy wieszaku w korytarzu i zamarłam. Zobaczyłam w nim niewyraźną plamę o ludzkich kształtach, nieruchomą i szarą. Zaczęła nabierać ostrości, gdy się w nią wpatrywałam. A ja, głupia, zamiast uciekać, stałam jak wmurowana w ziemię, patrząc na otwarte do krzyku usta bladej kobiety z portretu.

Na szyi miała siną pręgę, jakby ktoś ją dusił, suknia ślubna na niej była powalana czymś brązowym– zapewne błotem lub po prostu piachem. Spojrzenie nie wyrażało niczego, tylko te blade usta rozwarte w upiornym niemym krzyku… Cisnęłam czymś– co potem okazało się być moim butem– prosto w brudną taflę zwierciadła, które rozpadło się z brzękiem na miliony małych kawałeczków. I czyjś bolesny krzyk, jakby wycie zranionego zwierzęcia. Po chwili wszystko ucichło. Drżącą ręką sięgnęłam po komórkę i wykręciłam numer Jareckiego– chciałam dowiedzieć się od niego, co za dziwne i przerażające rzeczy dzieją się w jego… moim domu. W słuchawce usłyszałam "nie ma takiego numeru" i zrozumiałam, że od niego nie dostanę żadnych wyjaśnień, toteż rozłączyłam się.

Wiedziona impulsem sięgnęłam po katanę i klucze, i bardzo powoli wyszłam z domu, zamykając go kluczem na dwa razy. Postanowiłam pójść do jednego z tutejszych księży i poprosić go o wyegzorcyzmowanie Czterech Wiatrów albo– przynajmniej– powiedzenie mi, co tu się wyrabia.

 

Ksiądz Marek, zaprzyjaźniony proboszcz parafii pw. Ducha Świętego, wcale mnie nie wyśmiał, gdy wyjaśniłam mu z czym do niego przychodzę.

-Niektóre dusze po śmierci nie zaznają spokoju– powiedział cicho, swym łagodnym tembrem głosu.– Pozostają na ziemi i próbują coś nam przekazać…

-Obyłabym się chętnie bez tych wyjaśnień, proszę ojca– stwierdziłam, wciąż wytrącona z równowagi po wizycie gościa z zaświatów.– Co mam teraz zrobić? Nie mogę przecież zostawić Czterech Wiatrów, poza tym kto kupi nawiedzoną posiadłość?

-Pani kupiła, ale nie polecam tej metody.

-Dzwoniłam nawet do Jareckiego, mężczyzny, który sprzedał mi dom i ziemię, ale okazało się, że nie ma takiego numeru! A przecież korzystałam z niego wcześniej i rozmawiałam z nim bez przeszkód… Nie rozumiem, co się dzieje!

-Jarecki?– ksiądz Marek zrobił dziwną minę, jakby zjadł coś nieświeżego albo niezbyt strawnego, więc wiedziałam, że zaraz usłyszę coś, czego nie chciałabym wcale usłyszeć.– Nie czytałaś gazet, córko?

Gazet? Aż się zdziwiłam, bo odkąd na serio ruszyły prace remontowe w Czterech Wiatrach, nie miałam na nic czasu, a już na pewno nie na przeglądanie dzienników, niemniej jednak ksiądz i jego słowa zaciekawiły mnie do tego stopnia, że nastawiłam się na słuchanie. Miałam dość duchów, dusicieli i dziwnych zdarzeń. Nigdy nie wierzyłam w istnienie życia pozagrobowego, lecz po ostatnich przejściach zaczęłam powoli zmieniać zdanie. Popatrzyłam księdzu w oczy, niepewna jego słów.

Ojciec Marek, siwowłosy mężczyzna po pięćdziesiątce, nie przypominał niczym swoich równolatków– wciąż aktywny sportowo, grał w parafialnej drużynie piłkarskiej, nie prawił nikomu morałów, zawsze starał się poznać wszystkie racje nim zaczął działać… Wiedziałam o nim jeszcze jedno, wszyscy o tym wiedzieli– ale on nie obnosił się ze swoją godnością egzorcysty przed kimkolwiek. Nie wnikałam w sedno, ale podobno pomógł już wielu ludziom, którzy mieli podobne problemy jak ja.

-Co piszą w gazetach?– zapytałam, w ustach zaschło mi ze strachu. Machinalnie poprawiłam dłonią niesforny kosmyk włosów, który wysmyknął mi się z warkocza.– Co z Jareckim?

-Poczekaj, zaraz znajdę gazetę– ksiądz Marek zajrzał do szuflady zwykłego drewnianego biurka, na którym stał "stary", zdezelowany komputer.

Pewnie powinien zastanowić się nad kupnem nowego urządzenia, ale te niebotyczne ceny! Gdyby nie miał na głowie parafii i dusz ją zamieszkujących, niekoniecznie żywych ludzi, może by i pomyślał. Mimowolnie rozejrzałam się po biurze parafialnym. Buro– jak to biuro– wyglądało jak tysiące innych pomieszczeń na wielu polskich plebaniach. Ściany pomalowano na pastelowy brąz, tak, żeby zbytnio nie raziły oczu petentów swoją barwą. Nawet tu pasuje, uśmiechnęłam się, z pozoru zwykły, ale kolorem dopasowanym do charakteru proboszcza– stonowanym i życzliwym. O ile rzecz martwa i z pozoru nieistotna, może mieć cechy ludzkie. Na białym parapecie przy plastykowym oknie, stały trzy paprotki– wypielęgnowane ręką gosposi, pani Barbary. Ich zielone liście o kształcie typowym dla doniczkowych paprotek, zwieszały się ku podłodze, jakby chciały jej dosięgnąć. Innych roślin nie zauważyłam, jeśli nie liczyć świeżych ciętych kwiatów w zielonym wazonie na szafie. Niewiele tam było mebli– jedna szafa z kilkoma małymi półkami, zwykłe biurko i dwa krzesła. Niemniej jednak czułam się tam bezpiecznie– przytulny nastrój tworzyły kolorowe zasłony i białe firanki na oknie, wytarty dywan, wydeptany do granic możliwości przez rzesze parafian i gości, odwiedzających ojca Marka a całości dopełniało słoneczne światło, wpadające przez szybę i oświetlające ciepłą peleryną promieni nasze twarze.

-O, jest– ksiądz wyciągnął z szuflady złożoną gazetę– przez kilka krótkich sekund nic nie mówiłam, bojąc się wziąć ją do ręki w obawie przed nieznanym.– Na pierwszej stronie.

-Zmarł w marcu?– zdziwiłam się, przeczytawszy artykuł.– Jak to w marcu?

Nie wiedziałam, co tym wszystkim sądzić– przecież rozmawiałam z Jareckim nie dalej jak trzy tygodnie temu! Nie odniosłam wrażenia, że gadałam z duchem czy nieboszczykiem..

-Znaleziono go w domu, powiesił się– słowa księdza powtarzały to, co przeczytałam w gazecie.– Nie znaleziono winnego, ba– nie znaleziono żadnych odcisków palców na miejscu zbrodni– tylko te, należące do Jareckiego.

-A miał powód?– zapytałam ostrożnie.– Istniała jakaś przyczyna, która pchnęła go do tak drastycznego kroku?

-To zły dom– ojciec Marek przeczesał palcami swą siwą czuprynę, zastanawiając się nad kolejnymi wypowiadanymi słowami.– Dawno taki był, jego legenda…– urwał, patrząc w jakiś punkt ponad moją głową.– Jego legenda, z tego co słyszałem… Narodziła się grubo przed moim przyjściem na świat. Wiem tylko tyle, że nikt tam długo nie wytrzymywał, albo wyprowadzał się gdzieś indziej chyłkiem i jak najprędzej, albo umierał w nie wyjaśnionych okolicznościach.

-Kto mógłby wiedzieć….– zamyśliłam się na moment i coś mi się przypomniało.– W piwnicy znalazłam portret niejakiej Małgorzaty Jareckiej z datą "1.07.1901". Kobieta miała na sobie ślubną suknię i jak tylko zdjęłam prześcieradło z obrazu, natychmiast zaczęło lać na dworze.

-Teraz już nie pada– westchnął ksiądz, patrząc przez szybę i natychmiast z powrotem siadając za biurkiem.– Ale jak zjawiła się pani na plebanii, na zewnątrz aura wyprawiała dzikie harce…

Oboje pomyśleliśmy chyba o tym samym, bo ojciec Marek wstał i gestem ręki nakazał mi pójść za sobą. Doszliśmy do drugiego pokoju, gdzie na półkach w równych rzędach stały stare księgi parafialne, o pożółkłych stronach.

-O, to ta– postukał palcem w grzbiet jakiegoś opasłego tomiska i wyciągnął ją, podtykając pod mój nos.– Księga ślubów, 1900– 1938.

-Równie dobrze mogło zdarzyć się, że do uroczystości kościelnej nie doszło, że panna młoda nie zdążyła wyjść za swego narzeczonego– powiedziałam z lekkim niepokojem, ale posłusznie kartkowałam księgę.– -1900, 1900… 1901, luty, marzec, maj… O, jest!- wykrzyknęłam triumfalnie, wskazując palcem datę.

-1.07.1901– stwierdził ksiądz Marek, równie przejęty jak ja, chociaż dobrze się maskował. Jego twarz ani drgnęła, widocznie nic już go nie mogło zadziwić. Pewnie widział już w swej pracy niejeden przypadek…– "Małgorzata Maria Jarecka, stanu wolnego, zawarła święty sakrament małżeński z Janem Krzysztofem Różewiczem, stanu wolnego". Tylko tyle…

-Różewicz– powtórzyłam szeptem, zwracając się do księdza Marka.– Teofil Różewicz zbudował Cztery Wiatry w połowie osiemnastego wieku. Może Jan Różewicz to jego potomek?

-Musiałabyś przekopać tony ksiąg parafialnych i innych papierów, aby to potwierdzić lub, co gorsza, okazało by się, że to przypadkowa zbieżność nazwisk…

-Nie chcę potwierdzać ani zaprzeczać czemukolwiek. Chciałabym prosić ojca o odprawienie egzorcyzmów w Czterech Wiatrach– zamilkłam, nieco zawstydzona swoją bezpardonowością i śmiałością. Może prosiłam o za dużo? Mogłam mieć nadzieję na pomoc ze strony ojca Marka, jeśli on by mi nie pomógł, kogo mogłabym prosić o przysługę?

-Nie mogę przyjść tam bez przygotowania, ale sądzę, że wszystko jest tutaj w papierach. Widzi pani? Jest data narodzin panny młodej– egzorcysta pokazał mi datę w rogu strony, zapisaną drobnym maczkiem.

-Nie zauważyłam jej– stwierdziłam krótko, czując w każdej komórce mego ciała potworne zmęczenie, trudne do opanowania, ale wiedziałam, że muszę nie poddawać się mu, bo przede mną jeszcze dużo pracy. Nie mogłam zostawić duchownego samemu sobie z problemem.

-12.3.1884, B…– przeczytał duchowny, a ja już po chwili odebrałam z jego rąk opasłe tomiszcze, pokryte kurzem, który wzleciał w powietrze, gdy otworzyłam pierwszą stronę.

-Teraz już nic nie rozumiem– powiedziałam, czytając datę śmierci bliżej nie znanej mi dziewczyny.– Zmarła następnego dnia po swym ślubie… Może to jej mąż się przyczynił do tego?

-Sprawdźmy więc pana młodego– zaproponował, zupełnie poważnie, ksiądz Marek. Dla niego nie było nic niemożliwego, a może tylko ja tak go odbierałam…– On też pochodził stąd, jak wynika z adnotacji w księdze ślubów…

Szukaliśmy dosyć długo, bo jak na złość, w roku narodzin pana młodego, Pan Bóg zesłał na świat w B. Wiele dzieci, w tym troje w dniu przyjścia na świat Jana Krzysztofa Różewicza. Ale i gdy odnaleźliśmy właściwą osobę, okazało się, iż niewiele nam to dało. Dlaczego niewiele?

Bo znaleźliśmy jedynie krótką adnotację, która brzmiała następująco: "samobójca, pochowany poza murami cmentarza dwa dni po swoim ślubie".

-On ją udusił– pozornie nie pasujące do siebie elementy układanki zaczęły układać się w mojej głowie w spójną całość.– Wie ojciec…

Przypomniała mi się kobieta w lustrze. Miała ona na szyi siną pręgę jakby od sznura albo… zaciśniętych na szyi rąk. Teraz byłam prawie pewna, że Małgorzata i kobieta z lustra to ta sama osoba, nie mogąca zaznać po śmierci spokoju, więc nawiedza miejsce, gdzie doznała gwałtownego zejścia ze świata żywych. Wspomniałam o tym ojcowi Markowi, który tylko westchnął i nic nie powiedział.

Milczał przez kilkanaście sekund. Gdy się wreszcie odezwał, jego twarz przypominała jeden wielki znak zapytania. Zdążył się jednak opanować, powiedział krótko:

-Powinnaś porozmawiać z rodzicami, ja mogę odprawić egzorcyzmy, lecz wskazane jest, abyś zapytała matkę…

-Zapytać mamę?– powtórzyłam jak echo, niczego nie rozumiejąc. Mama rzeczywiście starała się coś ukryć przede mną, a ja nie wiedziałam, co. Może więc szczera rozmowa wszystko wyjaśni? Niezapowiedziana wizyta.

-Potem wróć do mnie– poprosił duchowny, odkładając na półkę księgi parafialne. Zaoferowałam swą pomoc, ale grzecznie odmówił. Widocznie nie chciał, abym marnowała czas, który z powodzeniem mogłabym przeznaczyć na wyjaśnienie sprawy "Czterech Wiatrów". Nie zwlekając dłużej, grzecznie podziękowałam za okazaną mi wyrozumiałość i częściowe rozwiązanie zagadki.

-Mam nadzieję, że wszystko jakoś się rozwiąże i obłaskawisz swoje duchy– dodał zagadkowo, nim zamknął mi drzwi plebanii przed nosem. Jego oczy pociemniały i przez ułamek sekundy zdawały się bardziej czarniejsze od gradowej chmury. Brwi tworzyły jedną linię, jakby umówiły się, że będą udawać węża. Nie wiedziałam, co dokładnie miał na myśli, odsyłając mnie do mojej mamy, lecz w tej chwili byłam zdeterminowana, aby pozbyć się nieproszonych gości z Czterech Wiatrów.

 

Mama rzeczywiście zdziwiła się na mój widok, ale zaprosiła mnie do środka, proponując coś zimnego do picia. Roześmiałam się, że przecież aura nie zachęca do picia zimnych napoi. Mama zawsze była nieco roztargniona, więc przeszłam nad tym faktem do porządku dziennego. Nie zapomniałam jednak wcale, po co ją odwiedziłam. Nie wiedziałam, jak zacząć trudną rozmowę.

Zawsze jest ciężko prosić najbliższą osobę o coś niełatwego do wykonania. Nie mogłam pozbierać myśli, toteż przez kilka chwil siedziałam na beżowej kanapie w salonie i piłam miętową herbatę, milcząc. Zresztą, czy można mówić, pijąc?

Chyba nie, ale przecież nie o to chodziło mi, gdy przekraczałam próg mieszkania rodziców. Czułam na sobie badawczy wzrok mamy i wiedziałam, iż nie mam już odwrotu– muszę się odezwać.

-Byłam u księdza Marka– zaczęłam niepewnie i natychmiast zauważyłam czujną minę matki.– Mam kłopoty..

J-akie kłopoty? Chyba nic złego się nie stało?– mama udawała, że nie domyśla się, o co mi chodzi.– A mówiłam…

-Chodzi o to, mamo, że miałaś rację z tym domem, który kupiłam od Jareckiego– szło mi jak po grudzie z wyjaśnianiem sprawy, lecz skoro powiedziałam "a", musiałam powiedzieć "b".– Dom jest zamieszkany przez niewidzialnych lokatorów, którzy nie są dla mnie zbyt mili…

Mama zastanawiała się przez moment, nim mi odpowiedziała– jej oczy zrobiły się niemal ciemne, granatowe jak niebo przed burzą. Spięła się cała– widocznie dotknęłam zakazanego tematu albo szczególnie drażliwej kwestii.

-I co ci powiedział ksiądz?– zapytała, z pozoru obojętnie, ale i tak dostrzegałam ogromne napięcie malujące się w jej wciąż bystrym spojrzeniu.– -Przyjdzie odprawić egzorcyzmy?

-Nie mówiłam, że chodzi o duchy– wyjąkałam zdumiona.-Czy mama kiedyś tam była?

-Tam? To znaczy gdzie?– mama nie była skora do jakichkolwiek wyznać, mimo tego nie mogłam odpuścić, nie teraz.

Nie wiedziałam, o co jej chodzi. Skoro była w Czterech Wiatrach, dlaczego nigdy o tym nikomu nie wspominała? A może tylko mi się zdawało, że nikt nic nie wie? Ksiądz Marek przecież wiedział, tłumaczyłam sobie. Ktoś inny też mógł zostać dopuszczony do tajemnicy.

Co takiego stało się w nawiedzonym domu, a czego nie chciała zdradzić mi, swojej córce?

-W Czterech Wiatrach– odparłam w końcu.– O niczym innym nie mówię. Tam dzieje się coś dziwnego, ktoś… Ktoś, kogo nie można było zobaczyć ludzkim okiem, próbował mnie udusić. Całe szczęście, że majster nadszedł w porę.

-Czego oczekujesz po mnie?– mama zmarszczyła czoło. Dwie poziome zmarszczki znaczyły jej czoło.– Co ja mogę zrobić teraz, czego nie zrobiłam wtedy?

-Ksiądz Marek mówił, żebym najpierw ciebie poprosiła o wyjaśnienia, a potem wróciła do niego. Wtedy pomoże mi pozbyć się duchów– po raz pierwszy w obecności mamy mówiłam o bycie astralnym, którego istnienia dotąd nie dopuszczałam do świadomości. No bo głupio tak nawijać o zjawiskach nadprzyrodzonych komuś, kto ich nie doświadczył na własnej skórze. Łatwo dostać plakietkę szalonej lub słabej na umyśle…– Odprawi egzorcyzmy.

-Małgorzata Jarecka nigdy dobrowolnie nie opuści tego domu– mama zrobiła poważną minę, więc byłam pewna, że jej ściągnięte brwi i zaciśnięte w wąską kreskę usta nie są tylko udawaną pozą.– Jan Różewicz również nie zostawi czegoś, co należało do niego.

-Dziwnie mówisz, mamo– szepnęłam, bowiem nie spodziewałam się już żadnych niespodzianek z jej strony, a tu proszę!

Mama wzruszyła ramionami i przez krótki moment myślałam, że już nic mi nie powie, ale nie– podjęła przerwany temat. Jej ręce żyły własnym życiem, gestykulowała nimi szybko i gwałtownie z każdym wypowiadanym przez siebie słowem. Oczy pociemniały i zrobiły się takie jakieś nieruchome, jakby wpatrzone w jeden punkt.

-Małgorzata Jarecka przyszła na świat w zamożnej rodzinie, więc męża również znaleziono jej bogatego. Narzeczeństwo z Janem Różewiczem trwało dwa lata nim dziewczyna osiągnęła odpowiedni wiek do zamążpójścia. On był szalenie zazdrosny, ale ona i tak lubiła przebywać w Czterech Wiatrach i zajmować się ogrodem. Może dlatego, że jej rodzice spłacili ciążące na posiadłości długi, a nie była to mała suma… Pewnie uznała, że ma prawo przebywać w rezydencji, oczywiście w towarzystwie przyzwoitki.

-Co my mamy z tym wspólnego?– nadal nie otrzymałam głównej odpowiedzi, tej, na którą czekałam. Mama zgromiła mnie wzrokiem i powiedziała, że wszystko przyjdzie z czasem. Zapytała, czy chcę ją wysłuchać do końca, czy już teraz może skończyć opowieść i nigdy jej nie powtórzyć nikomu. Zawstydzona rzekłam, że będę siedziała cicho jak mysz pod miotłą.

-A więc Małgorzata lubiła ten dom i poniekąd czuła się z nim związana, chciała wprowadzić w nim kilka udogodnień, ale narzeczony wcale się z tego nie ucieszył, drażniła go inteligencja i dominacja narzeczonej– mama popatrzyła na mnie smutnym wzrokiem, ale nie byłam przygotowana na to, co wkrótce miałam usłyszeć..

Przypomniała mi się krwawa pręga na szyi Małgorzaty. Czy rzeczywiście była taka, jaką chciałam ją widzieć? na portrecie w piwnicy, jej podobiźnie, wyglądała niczym anioł zesłany przez Boga na ziemię… Ale to, co powiedziała mi o niej mama kazało myśleć, że mogę się mylić. Jak bardzo? Miałam dowiedzieć się na końcu opowieści. No i ta dziwna śmierć Jareckiego!

-Z kim rozmawiałam, jeśli on się powiesił kilka miesięcy wcześniej przed sfinalizowaniem kupna Czterech Wiatrów? Nic już nie rozumiałam. Odstawiłam na stolik pusty kubek po herbacie– zrobiło mi się cieplej, na dworze wiatr przestał szaleć. Nie miałam jednak zamiaru wracać do Czterech Wiatrów, nim nie dowiem się wszystkiego. Poniekąd historia dotyczyła i mnie, bo kupiłam dom. Nigdy specjalnie nie wierzyłam w duchy, ale po jego zakupie prędko zmieniłam zdanie… Chciałam umrzeć śmiercią naturalną, toteż musiałam coś zrobić z nieproszonymi gośćmi z zaświatów.

Mama tymczasem kontynuowała swą opowieść, chodząc z kąta w kąt pokoju. Jej włosy rozsypały się jedwabistą peleryną na jej plecach, nogi– długie i chude jak patyki– drżały, gdy przystawała choć na chwilę w bezruchu. Widziałam, jak zmaga się z samą sobą, jak walczy z każdym wypowiadanym przez siebie słowem. Karminowe wargi mojej matki poruszały się czasami bezgłośnie, nim odezwała się głośno. Używała wyłącznie markowych pomadek, jak Astor albo Rimmel. Zawsze miała którąś na podorędziu, teraz też zauważyłam jedną samotną szminkę na stole. Mama sięgnęła po papierosa do kieszeni– wiedziałam, że chodzi o fajkę, bo krwistoczerwona paczka cameli wystawała z kieszeni spodni.

Zapaliła długiego i cienkiego papierosa, zaciągnęła się dymem. Nigdy przy mnie nie paliła, choć wiedziałam, że czasami sięga po tego czy tamtego szluga. Mówiła, że nie chce mnie zatruwać, a ja nie zajmowałam się tym zagadnieniem.

-Pisała pamiętnik– powiedziała mama.– Tragiczna śmierć Małgorzaty i Jana spowodowała, że sprawa przez lata obrosła legendą. Którejś nocy weszłam przez wybite okno, wraz z koleżanką, do środka. Reszta osób czekała na zewnątrz– przed domem. Taki był warunek zakładu, my wchodzimy do środka, wywołujemy ducha nieszczęsnych narzeczonych i pytamy, jak zginęli.Przy okazji, wiedząc, że nikogo akurat nie ma w Czterech Wiatrach, myszkowałyśmy po wszystkich kątach prócz piwnicy i strychu.

-Ja byłam w piwnicy– przypomniałam sobie.– I znalazłam jej portret.

-Ja widziałam ją osobiście– mama uśmiechnęła się krzywo i niezbyt przyjemnie, aż ciarki przeszły mi po plecach.– Ale, po kolei. W szufladzie biurka w bibliotece, znalazłyśmy przypadkiem jakiś zeszyt. Okazał się być pamiętnikiem Małgorzaty, przejrzałyśmy go pobieżnie, bo nie było wiele czasu. Potem zabrałyśmy się do wywoływania duchów. Plotki głosiły, iż Jarecka umarła w salonie, więc zapaliłyśmy świece, przygotowałyśmy planszetę i zabrałyśmy się do mamrotania zwykłych słów, bezsensownych zaklęć i formułek.

Długo nic się nie działo, aż usłyszałyśmy czyjeś kroki za drzwiami wejściowymi.

-Co wtedy zrobiłyście?– nie mogłam opanować ciekawości, która wręcz mnie zżerała od środka, chociaż włosy stawały mi dęba od tej historii mamy.

-Przerwałyśmy ceremonię– mama popatrzyła na mnie zdziwiona, że nie potrafię domyśleć się takiej prostej rzeczy.– Czekałyśmy, co się stanie. Przekonanie, że to "nasi" stroją sobie żarty, nawet się zaśmiałyśmy. Ale to nie byli oni. Czułyśmy wyraźny różany zapach, choć wokół panowała zima i siarczysty mróz. Wtedy drzwi otworzył silny podmuch lodowatego wiatru i zobaczyłyśmy ją. Wyglądała jak żywa, tylko ta trupia bladość i sina obręcz wokół szyi… Wiedziałyśmy, że nie może należeć do świata żywych z takim upiornym wyglądem. Słyszałyśmy jej głos, ale ona nie używała słów.

-Co mówiła?– nie mogłam powstrzymać się od tego pytania.

-Tu mnie zabił!- mama trzęsła się jak w febrze, opowiadając historię sprzed lat.– Jak ona się śmiała, do dzisiaj pamiętam jej śmiech– jakby skrzypiały stare zawiasy. Uciekłyśmy, ja i moja przyjaciółka, nie oglądając się na zasady zakładu.

-Jak uciekłyście? Przecież ona stała w drzwiach!- wykrzyknęłam, przerażona.– No i ten dusiciel…

-Przecież mówiłam, nie słuchałaś uważnie. Wywołałyśmy oba duchy– mama wręcz dygotała.– A co do ucieczki, to rzuciłyśmy się w tę stronę, skąd przyszłyśmy. Nie zatrzymywała nas specjalnie. Gdy następnego dnia opowiedziałyśmy "naszym", co się stało, nie uwierzyli. A potem… Potem w Czterech Wiatrach zaczęły dziać się dziwne rzeczy, ludzie słyszeli głosy, widzieli zjawy, ludzie umierali w nie wyjaśnionych okolicznościach albo popełniali samobójstwa… Nigdy nie próbowałam tam wrócić, żeby nie dostała mnie za życia. Co będzie po śmierci, tylko tego się obawiam i pokładam ostatnią nadzieję w miłosiernym Bogu…

-Muszę wiedzieć coś jeszcze– nie bez wahania powiedziałam mamie o Jareckim.

-Dusze ofiar Małgorzaty i Jana często się błąkają po Czterech Wiatrach, nie mogąc zaznać spokoju. Ksiądz Marek… Wyznałam mu wszystko na spowiedzi, nie chcę, abyś tam wracała. Do Czterech Wiatrów. Nie mogę ciebie stracić, jesteś moją córką!

-Ale jeśli wrócę tam z księdzem Markiem, będzie inaczej– zaoponowałam.

W księdzu ostatnia nadzieja…

 

 

Minął tydzień od mojej rozmowy z mamą– zgodnie z obietnicą daną ojcu Markowi, wróciłam do niego z prośbą o dalszą pomoc. Muszę powiedzieć, że od wyjścia z Czterech Wiatrów, nocowałam w mieszkaniu rodziców. Jakoś nie miałam siły, aby wrócić do nawiedzonej posiadłości, za bardzo się lękałam.

Nawet, gdy urlop się skończy, moja noga tam nie powstanie. Nie będę kontynuowała napraw ani niczego w ogóle tam nie ruszę, wrócę do rodzinnego mieszkania, a rezydencja niech sobie stoi, jak stała. Nie obchodzi mnie, co się stanie z domem– chyba, że egzorcyście udałoby się pozbyć tych duchów raz na zawsze… Wtedy może zmieniłabym zdanie.

 

Ksiądz Marek zakazał mi zbliżać się do posiadłości Cztery Wiatry, gdy on będzie odprawiał ceremonię egzorcyzmów. Nie protestowałam, chociaż miałam ochotę na własne oczy zobaczyć, jak Jan i Małgorzata pierzchają z domu w popłochu. Powinnam się za nich modlić, aby zaznali więcej spokoju po śmierci i żeby już nie wrócili, lecz nie potrafiłam. Nie mogłam, szczególnie po tym, jak Jan próbował mnie zabić!

Ksiądz udał się na miejsce przeznaczenia sam, dopiero w ostatniej chwili– na jego prośbę– dołączyła do niego moja matka. Rozumiałam, że jej obecność w Czterech Wiatrach jest jakąś formą zadośćuczynienia. Domyślałam się, że w posiadłości odbędzie się nierówna walka pomiędzy śmiertelnikami a duchami. No nie, uznałam, chyba naoglądałam się za dużo filmów! W każdym razie różowo nie będzie. Tego jednego byłam pewna.

 

A teraz jestem tutaj– znowu w rezydencji. Nawiedzonej. Nie wiem, dlaczego, bo nie usłyszałam od księdza i mamy żadnego wyjaśnienia czy opisu przeprowadzonego egzorcyzmu, ale tylko dusza Jana Różewicza odeszła w zaświaty. Została jedynie Małgorzata, która już uspokoiła się na tyle, że mogłam jakoś żyć z nią pod jednym dachem. To nic, że czasami hałasuje w piwnicy albo na strychu– nie pokazuje mi się już w lustrze, czasami tylko przypomina stukotem czy różanym zapachem o swojej obecności.

Dzisiaj również czuję jej wyraźną obecność– mama mówi, że Małgorzata opiekuje się mną i jakoś, na swój własny sposób, stara się mi nie przeszkadzać. Przyzwyczaiłam się do "mojego prywatnego ducha", ale czasami zastanawiam się, dlaczego wolała zostać na ziemskim padole, zamiast przejść do raju, czy gdzie tam się idzie po śmierci.

 

Noc. Kiedyś nie lubiłam tej pory w ciągu doby, może dlatego, że bałam się ciemności, ale odkąd zmieniłam nastawienie do Małgorzaty– a ona uspokoiła się po egzorcyzmach– lubię siedzieć w ciemnościach w bujanym fotelu i słuchać… Nocy właśnie. Czasami te ciemności rozjaśniam sobie światłem pojedynczej świecy i dumam o tym, co było i co nadejdzie.

Któregoś wieczora zmorzył mnie wcześnie sen. Byłam jakaś taka zmęczona i prędko zasnęłam. A w tym śnie przyszła do mnie właśnie ona– Małgorzata.

-Dobrze mi tu– szepnęła cicho, jej włosy opadały na jej kark w nieładzie. Sina obręcz straszyła swym granatowym kolorem na tle bladej szyi młodej damy.– Nie umiem stąd odejść.

-Nie umiesz?– weszłam jej w słowo, irracjonalnie nie czując lęku. Co mogła mi zrobić we śnie? Przypuszczałam, że nic. I nie chciałam się mylić w tej materii. – Przecież w niebie byłoby tobie lepiej…

-To ta tęsknota przywiązała mnie do Czterech Wiatrów i dopóki nikt mi nie pomoże, muszę tutaj tkwić, zawieszona między dwoma światami.

-A ojciec Marek? I moja mama?– zdziwiłam się.– Nie mogli tobie pomóc?

-Egzorcyzmy nie zawsze pomagają– Małgorzata uśmiechnęła się na wpół radośnie, na pół gorzko. Nie wiedziałam, jak mam interpretować tą minę. Dopiero jej następne słowa wszystko mi wyjaśniły.– Czasami tęsknota jest silniejsza niż chęć przejścia w szczęśliwość, w zaświaty.

-Co można wtedy zrobić?– czułam jej smutek, głęboki niczym Rów Mariański. Smutek ma wiele odcieni, wiele barw. Pragnęłam jej pomóc, musiała mi tylko powiedzieć, jak i co powinnam uczynić.

-Spal portret– poprosiła mnie cicho, składając ręce na podołku i po prostu rozpłynęła się w powietrzu.

Obudziłam się jak rażona piorunem, mając w uszach jej słowa, jakby wciąż je wypowiadała, jakby wciąż przy mnie stała. Pamiętałam dziwny sen w najdrobniejszych szczegółach, tylko sceneria snu pozostawała dla mnie zagadką. Była… jasność i nic więcej, chociaż przecież widziałam zarys postaci Małgorzaty w najdrobniejszym szczególe…

A więc wstałam i nawet nie przygładzając potarganej grzywy moich włosów,poszłam do piwnicy. Portret Małgorzaty Jareckiej w ślubnej sukni wciąż stał, jak go zostawiłam, gdy wybiegłam prosić ojca Marka o pomoc. Prześcieradło walało się u moich stóp, zszarzałe ze starości i piwnicznego kurzu. Podeszłam bliżej obrazu– nigdy nie wydawała mi się bardziej smutna niż "teraz" na starym portrecie. Wzięłam go, ciągnąc za bok, bo swoje ważył. Miałam zamiar spalić go w kominku na górze– na szczęście umiałam rozpalić ogień, toteż zadanie nie powinno nastręczać mi trudności, pomyślałam.

Zataszczenie obrazu na górę okazało się trudniejsze niż sądziłam, ciężkie dębowe ramy co chwila umykały mi z rąk, jakby nie godziły się na mój plan. Mnie to było obojętne, co "myśli" martwa rzecz, musiałam pomóc Małgorzacie. Wreszcie, dysząc i parskając ze zmęczenia, znalazłam się w korytarzu, prowadzącym do pokoju z kominkiem– w domu był tylko jeden kominek, dwa– to byłby zbyt duży wydatek, w końcu mieszkałam sama!

Oparłam portret o gzyms kominka. Podobno urządzenie znajdowało się już tu za czasów pana Teofila, systematycznie odnawiane przez kolejnych właścicieli posiadłości, a ostatnio przeze mnie… Znalazłam jakimś cudem podpałkę i drewno w szopie na podwórku, tuż przy wejściu do ogrodu, i wróciłam do domu, dokończyć zadanie, nadane mi przez Małgorzatę.

 

Gdy portret Małgorzaty Jareckiej płonął raźno w kominku, na zewnątrz szalała wichura, więc cieszyłam się, że zdążyłam wrócić do środka i cieszyć się ciepłem płynącym od paleniska. Przez chwilę słyszałam słabnące na sile stukoty, dochodzące ze strychu i piwnicy, aż ucichły zupełnie i usłyszałam przy uchu szeptem wypowiedziane słowo "dziękuję".

 

Odtąd Cztery Wiatry były wolne od złośliwych i nieszczęśliwych dusz– ja mogłam sobie żyć w spokoju w posiadłości, jak normalny człowiek. Nie musiałam już bać się śmierci z ich ręki, Cztery Wiatry stały się zwykłym domem. Na tym kończy się historia, którą zaczęła moja mama, a zakończona przeze mnie.

Koniec

Komentarze

Ech, gdyby to było takie proste to pewnie wcześniej pozbyliby się portretów...
Irytowało mnie B. zamiast pełnej nazwy miejscowości.
Nie czytalo mi się dobrze, omijałam większość fragmentów, zatrzymywałam się tylko chwilę na tych, które wyjaśniały zagadkę.
Poza tym, straszie oklepane.
Nawiedzone domy, mąż zabija żonę, żeby było tragiczniej, to zaraz po ślubie...

Nie, to nie dla mnie.

Moje uwagi są bardzo podobne jak przy ,,Wczoraj zaczyna się jutro" i ta sama rada odnośnie planu. Przeczytaj na głos dialogi, w ogóle czytaj na głos tekst. Najlepiej komuś. Ta historia była bardzo monotonna i nie ukrywam, że przewidywalna. To znaczy, są historie, które są przewidywalne (np przygoda inkwizytora Madderdina), ale opisane w sposób ciekawy, zabawny, interesujący, po prostu wciągający. Tu było znowu przewidywalnie i nużąco, z powodów, które wymieniłem w ,,Wczoraj zaczyna się jutro". 
Zamiast wrzucać kolejny tekst, spróbuj napisać jakiś nowy, tym razem stosując się do rad, które dostałaś od innych.  

Przeczytałem kilka pierwszych stron i tak jak poprzednicy uważam, że ten tekst jest po prostu nudny.
Przeszkadzały mi głównie powtórzenia i dziwnie skonstruowane zdania. Czytało się przez nie źle, a co do fabuły, to tyle ile przeczytałem skutecznie mnie zniechęciło. Wiało sztampą i tyle.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nowa Fantastyka