- Opowiadanie: Stanislav - W poszukiwaniu prawdy

W poszukiwaniu prawdy

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

W poszukiwaniu prawdy

Rozdział I

Wiatr targał płaszczem z zadziwiającą siłą. Podwiewany w różne stronny poddawał mu się nie zgłaszając sprzeciwu. Pojedyncze krople deszczu spadały to na policzek, to na nos, jakby wybierając miejsce, jak snajper. Kapelusz zaś w zadziwiający sposób cały czas utrzymywał się na głowie, jakby nie chciał… jakby nie wiedział… jakby nie potrafił odsunąć się od swego właściciela.

Warkot samochodowych silników wprawiał w zakłopotanie postać stojącą na dachu wieżowca. Dziwne? Nie. Normalne? Niezupełnie. Ciało odrętwiało, nie słuchając poleceń żadnego z jego członków. Krawędź. Zamknął oczy. Wiatr dotykał jego policzka. Był delikatny jak… jak dotyk jego matki. Wspomnienie to przeszyło jego ciało na wskroś. Deszcz padał coraz silniej.

Zacisnął pięści. Nie mógł… Nie umiał… Nie potrafił… Chciał wyrwać się z tej klatki. Czuł jak paznokcie wbijają się w skórę. Lekko się przechylił. Nogi oderwały się od marmuru. Wiatr znowu dotykał jego ciała, lecz już nie z taką delikatnością. Kapelusz poddał się jego sile i oderwał od głowy. On sam nie otworzył oczu…

 

 

Rozdział II

 

*Kilka dni wcześniej*

 

– Co za pieprzony egoista, co on sobie wyobraża?! – przerwał rozważania próbą zapalenia papierosa, którego właśnie trzymał w ustach – Że co ja jestem? Jakiś sprzedawczyk? – wiatr dmuchnął, doprowadzając do czerwoności końcówkę.

– Jeszcze ta pieprzona pogoda. Cały czas tylko pada, a jak nie pada to co krok grzęźnie się w błocie.

Płaszcz zapięty stawał się nieugiętym przeciwnikiem wiatru. Kapelusz czasem przez niego podrywany potrzebował pomocy ręki, która krążyła między papierosem a kieszenią. Złoty dywan liści nie zwracał uwagi oczu postaci, które wciąż wpatrzone były w jeden punkt na horyzoncie. Na chodniku zaczęły się pojawiać plamki. Najpierw rzadko, a z czasem coraz częściej. Podniósł więc kołnierz płaszcza i przyśpieszając kroku szukał miejsca, w którym mógłby się skryć. Zachciało mu się spacerować akurat dzisiaj. Deszcz padał coraz silniej. Stanął pod drzwiami jakiegoś domu, przyglądając się kroplom, rozmazującym cały krajobraz tego zapadłego miasta. „Przedszkole NUTKA" – głosił napis na drzwiach. Krople zaczęły wdzierać się pod markizę, tak więc zmuszony został do wejścia. Odgłosy dzieci dobiegały z wnętrza, były dobrze słyszalne nawet w miejscu, w którym właśnie stał, a było to coś w rodzaju poczekalni.

– Ja tylko chciałem schronić się przed deszczem – powiedział do pani, która nieśmiało się uśmiechnęła i odeszła. Deszcz zdawał się padać długi czas.

– Proszę pana…

– Tak? – odpowiedział do dziewczynki, stojącej naprzeciwko.

– Pobawiłby się pan ze mną? – spytała głosem, jakiemu nie sposób było odmówić. On zaś odwrócił spojrzenie.

– W jaki sposób? – spytał z pogardą.

– Ja Panu wszystko opowiem – odpowiedziała z wielkim uśmiechem na twarzy – W tej zabawie jest pan obywatelem zamku, w którym księżniczką jestem ja – opowiadała, gęsto gestykulując – Jest to duży zamek, są rycerze, smoki… O, i czarodzieje też są. Więc mieszka sobie Pan w tym zamku, a król ogłosił, że dziś będzie zbierał podatki w całym królestwie, a kto ich nie zapłaci, temu będzie konfiskował majątek..

– Aniu! – rozległ się głos prawdopodobnie pani przedszkolanki, która stała w progu drzwi.

– Proszę wybaczyć, spuścić małą na sekundę z oczu i już zacznie rozrabiać. Jak ma pan na imię?

– Nic się nie stało. Mark Marshall. Widzę, że słońce już wyszło, więc żegnam. Do widzenia!

Otwarciu drzwi towarzyszył dźwięk dzwonków zawieszonych na suficie. Jakoś wchodząc tu po raz pierwszy jej nie usłyszał…

 

* * *

– Kto to?

– Znaleziono ciało leżące na chodniku.

– Na salę operacyjną!

– Robi się!

* * *

 

Rozdział III

 

Krople deszczu uderzały o szybę. Kawa – to co potrafi postawić go na nogi, co poprawia jego choćby najbardziej zepsuty humor. Tym razem nawet ona nie działała. Krople zaś, zamiast wytrącać go z równowagi, jeszcze bardziej go uspokajały. Za parę minut do pracy, do której nie miał ani trochę ochoty pójść. Najchętniej by to rzucił. Jego wzrok przykuło jednak coś innego. Przez ścianę deszczu połyskiwało srebro, rażące jego oczy jak lampka wykierowana prosto w siatkówkę. Złamane drewno leżało na ziemi oparte o drugą swoją część, nadal wbitą w ziemię. Tabliczka z adresem zwisała bezwładnie trzymając się jednej pozostałej śrubki.

– Cholera, to już drugi raz w tym miesiącu! – pomyślał.

Ale dziś wiatr wiał z mniejszą siłą od tego dwa tygodnie temu, ze znacznie mniejszą siłą. Odstawił kubek z kawą. Założył kapelusz leżący na stole. Poszukał chwilę kluczyków w kieszeni, a kiedy je znalazł wybrał się do samochodu. Było to parę metrów, ale wystarczyło, by sprawić, aby najmniejsza część jego ubrania przemokła. Kluczyk przeskoczył, a silnik wydał miły dla ucha warkot.

 

 

– Mark, artykuł czeka, musisz się z nim uwinąć do końca dnia, w końcu to dziennik, nie tygodnik! – słowa dyrektora zabrzmiały tak, jakby chciały mu uświadomić, że dziś praca przeniesie się z biura do domu. Na korytarzu panował jak zwykle przepych. Wszyscy zbierali informacje, podkładali innym "świnie", niszczyli komuś życie, wszystko tylko po to, by znaleźć dobry temat. Była to jedna z tych rzeczy, przez które Mark nienawidził swojej pracy. Na szczęście on nigdy tak się nie zachowywał. Nie licząc jednego, małego tematu, ale to zupełnie inna historia. Wylegiwał się właśnie na fotelu w swoim gabinecie, przyzwyczajając się do myśli, że cały dzień poświęci waśnie temu artykułowi. Usłyszał warkot. Dziwnie znajomy warkot. Spojrzał przez okno. Sprzed gabinetu ktoś właśnie odjeżdżał jego mercedesem. Poderwał się, podbiegł najpierw do okna, a potem wybiegł z budynku. Nie zauważył jednak swojego auta. Wkurzony rzucił telefon spoczywający właśnie w jego dłoni o ziemię, który uderzając, skrupulatnie się podzielił. Wiedział… Wiedział, że stawianie tutaj samochodu to nie jest dobry pomysł, ale przecież tu jest bliżej. Wkurzony sam na siebie, bijąc się z własnymi myślami, wrócił do gabinetu.

 

 

Rozdział IV

 

Szum samochodów denerwował go znacznie bardziej, gdy przemierzał pieszo uliczki miasta. Za to zauważył coś, czego nie mógł dostrzec przez szklaną szybę swego samochodu. Wystarczyło tylko troszkę wytężyć słuch… "Wyjdź na ulicę i przynieś mi temat" – było to zadanie dawane najczęściej osobom, które rozpoczynały swą karierę w dziennikarstwe. Sam Mark nigdy nie wierzył w skuteczność tej metody. Właśnie minął dziewczynę, która prawdopodobnie dowiedziała się przez telefon o zdradzie swojego ukochanego, ponieważ po słowach „Co on zrobił?! Z kim?!", wybuchnęła płaczem. Czasem tak trudno uwierzyć, że każda osoba, którą mijamy, niesie z sobą zupełnie nową opowieść…

– Wspomoże pan biednego nieudacznika? – usłyszał słowa od skulonej postaci, siedzącej przy jednym z domów. Ulicą przechodziło właśnie kilkanaście osób, zdziwił się więc, że skierował on słowa właśnie do niego. Zwykle omijał takich typków szerokim łukiem, ale teraz nie mógł. Po prostu nie potrafił. W owym nieznajomym było coś tajemniczego, coś co bardzo, naprawdę bardzo przypominało mu… siebie… Sięgnął do portfela, wrzucił banknot i odszedł.

– Niech ci Pan Bóg wynagrodzi – usłyszał zza pleców. Nie odwrócił się jednak. Tylko uśmiechnął się i szedł dalej.

Szedł dalej. Tym razem nie zwracał uwagi na otaczające go środowisko. Szedł z rękami w kieszeni, wzrokiem wbitym w chodnik, zatopiony w myślach o sprawach ważnych mniej lub bardziej.

Czerwone.

Podniósł wzrok.

Zielone.

Naprzeciwko zauważył znajomą sukienkę. Ubrana w nią dziewczynka trzymała za rękę jakiegoś chłopca, idąc para za parą, prowadzeni przez przedszkolankę. Na widok mężczyzny mała uśmiechnęła się.

– Król dziękuje za opłacenie podatku – rzekła i podskakując odeszła.

Mark zdziwiony, nadal wpatrując się w ziemię, podążał dalej w stronę domu.

* * *

– Ciśnienie?

– W normie.

– Tracimy go doktorze!

– Podać respirator!

3…

2…

1…

* * *

Rozdział V

 

Ta mała jest jakaś dziwna – pogrążał się w rozmyślaniach z kubkiem kawy w ręku, jak co dzień.

– Nie chcę mieć już z nią do czynienia – zgasił papierosa o popielniczkę. – Co ona sobie myśli, że może od tak wpieprzać się w moje życie? Nie… – rozmyślania przerwał dzwonek do drzwi. Dziwne… Nikogo przecież nie zapraszał.

– Siema bracie! – usłyszał przy wejściu. Wysoki, krótko obcięty, ubrany jak zwykle w koszulę w kratę. Ścisnął go tak mocno, jakby miał zamiar go udusić. Mark niezbyt ucieszony z wizyty próbował chociaż udawać obojętność.

– Craig? A co ty tu robisz?

– A no wiesz, chatę sobie kupiłem, ale wyobraź sobie, przyjeżdżam, patrzę, a drzwi spróchniałe, zgniłe i w ogóle do wymiany. Tak więc myślę sobie, kto zna większość sklepów w tym mieście i mieszka w nim dłużej ode mnie? – poklepał brata po plecach – A w ogóle miło się znowu z tobą zobaczyć. Co tam u ciebie brat?

– Taaa… A nic takiego.

– No to nie przedłużając, włóż jakiś płaszcz i jedziemy.

Mark, kryjąc niezadowolenie, zdjął płaszcz z wieszaka. Praca będzie musiała zaczekać…

 

 

Rozdział VI

 

Wielkie centrum handlowe. Trzy piętra obładowane sklepami z biżuterią, ciuchami, książkami, praktycznie wszystkim o czym można tylko pomyśleć. I ten wszechobecny zapach, dostający się przez nozdrza, wypełniający głowę bez możliwości pozbycia się go. Zapach nowości. Ruchome schody jak zwykle go wkurzały. Jakby nie mogli zastąpić ich zwykłymi stopniami albo chociaż dać wybór. Trzecie piętro. Sklep z meblami o nazwie zapisanej tak zagadkowo, że nawet Mark bałby się wymówić ją z uwagi na błąd. Ruszyli ku zarysowującym się brązowym krawędziom.

– Dzień dobry – usłyszał ciepły głos. – W czym mogę pomóc?

Pracownik sklepu ubrany w elegancki strój zniknął wraz z Craigiem w głębi galerii, który chyba zapomniał o bracie, stojącym tuż przy nim.

– Dzień dobry – usłyszał te same słowa wypowiedziane z zupełnie innych ust. Obok niego stała dziewczynka. Znajoma sukienka od razu przykuła jego wzrok.

– Po zamku szaleją rabusie – zaczęła mówić bez żadnego wstępu. – Król ogłosił nagrodę za ich głowy i…

– Aniu! – kobieta wyraźnie rozgniewana podbiegła do dziewczynki.

– Przepraszam za nią.

– Nic się nie stało – powiedział, lecz w głębi duszy cieszył się, że ktoś przerwał ta szopkę. Zaczęła się robić męcząca.

– A tobie co mówiłam o zagadywaniu obcych ludzi na ulicy? – dalsze słowa nikły w natłoku reklam. Mark chciał już stąd wyjść i to jak najszybciej.

– No bracie, gdzie się podziewałeś? Wierzysz jakie to ustrojstwo zaradne? Przywiozą drzwi do samego domu i jeszcze je zainstalują. Dobra, chodźmy już.

 

Samochód zacharczał trzy razy i odpalił.

 

Rozdział VII

 

Skręcili w uliczkę ciemniejszą od reszty ulic. Nie powinni tu skręcać, Mark to czuł, bowiem kończyła się ślepo, a tuż przy jej końcu stało dwóch mężczyzn ubranych na czarno.

– Zamknij się a oddam ci część – burknął Craig, pociągając za ręczny. Wyszli z samochodu. Było strasznie zimno i ciemno. Brat wyjął z bagażnika nową, jeszcze lśniącą Berettę. Pakował się w kłopoty, jak zwykle, kiedy byli mali mieli skłonności do wybijania szyb. Niestety, zawsze źle to się kończyło. Mark czuł, że i tym razem nie pójdzie gładko, choć w głębi serca miał nadzieję, że wpoi mu do głowy kiedy wrócą, że to głupota. Niebezpieczna głupota. Niestety i tym razem nie mylił się. Już z pewnej odległości widać było niebiesko-czerwone światła. Policjant zakręcił wozem i ustawił go w taki sposób, by zablokować im drogę wyjazdu. Chwycił słuchawkę, a z megafonu uczepionego na dachu usłyszeli słowa

– Opuście broń, a nikomu nie stanie się krzywda!

Szkoda tylko, że nikomu z tu zebranych taka myśl nie przyszła do głowy. Dwóch mężczyzn wyjęło zza pasa Colty.

– Chwytaj – powiedział Craig, rzucając Markowi Berettę, a samemu pożyczając Colta od jednego z mężczyzn. Padły strzały. Powietrze uszło kolejno z każdego koła radiowozu, a następnie auta Craiga. Na ich nieszczęście z samochodu wyszło trzech funkcjonariuszy uzbrojonych w pistolety. Na oczach Marka rozegrała się scena, jakiej nie zapomni do końca życia. Pociski szalały w powietrzu, jeden z nich ranił go w ramię. Odgłosy strzałów łączyły się z zapachem krwi i ołowiu. Najpierw padł jeden z mężczyzn. Broń głucho uderzyła o ziemię, ale Mark do końca życia nie zapomni odgłosu pocisków uderzających w ludzkie ciało. Drugi z mężczyzn nawet nie mrugnął, nie odrywając ręki od spustu. Następny padł funkcjonariusz. Niewinnie. Dostał jedną kulkę, prosto w czoło, zatoczył się i upadł. Mark siedział skulony, ściskając z całej siły pistolet w ręce. Padł drugi funkcjonariusz. Następnie drugi z mężczyzn zatoczył się, powiększając plamę krwi, którą stworzył pod sobą. Pojawiła się nadzieja, że to już koniec. Policjant dostał w ramię, upadł przy samochodzie. Craig podszedł do niego. Tego widoku Mark nie zapomni do końca życia.

Craig wyciągnął broń, by dobić leżącego, zaś ten nadal trzymał pistolet w dłoni. Mark nienawidzi tego odgłosu, nienawidzi go bardziej jak szuranie paznokciami po tablicy, bardziej jak odgłos stukania brudnymi butami po jego panelach. Jakby ktoś uderzył gołą pięścią w mięso. Craig upadł na kolana. Z otwartej rany w klatce piersiowej zaczęła sączyć się krew gęstym strumieniem. Następnie powoli jego ciało osuwało się, by upaść z głuchym odgłosem o asfalt. Policjant wypuścił z ręki broń i skonał. Rana Marka nie była poważna, było to tylko draśnięcie. Wybiegł z uliczki. Zobaczył dziewczynkę po drugiej stronie ulicy. Drżąc wycelował srebrną lufę Beretty w jej stronę. Dziewczynka, trzymając mamę za rękę, spojrzała w jego stronę.

Uśmiechnęła się.

Mark rozluźnił uścisk. Usłyszał tylko dźwięk odbijającego się o kraty metalu, a następnie plusk wody. Zaczął biec. W poszukiwaniu… jeszcze nie wiedział czego. Spojrzał na najwyższy wieżowiec w mieście…

 

 

Rozdział VIII

 

– Budzi się!

– Doktorze, budzi się!

Dało się usłyszeć dość szybki chód.

– Witam pana – odezwał się gruby ton. Mark niestety nie mógł skupić wzroku na osobie, która była jego adresatem.

– Miał pan ogromne szczęście – powiedział, gdy na sali zostali tylko oboje. Nie mógł zebrać ani jednej myśli w głowie. – Raczej moglibyśmy mówić tu u cudzie. Upadek z takiej wysokości mógł skończyć się tragicznie, ba, nawet powinien skończyć się tragicznie. Pan złamał sobie tylko nogę. Zostanie pan na obserwacji do końca tygodnia.

Doktor wyszedł.

Kłębiły mu się w głowie pytania, natrętne pytania i ten dźwięk. Dźwięk, którego nie zapomni do końca życia. Wstał i wyjrzał przez okno. Podparł się ręką o szafkę, ciągnąc za sobą nogę w śnieżno białym gipsie. Na dworze padał deszcz. Promiennie światła odbiły się w jego kroplach, które następnie padały na dywany usłane z iści, omijając szybę i pozwalając jednemu odgłosowi penetrować umysł od ściany do ściany. Nadal nie potrafił myśleć. Wzrok jego przykuł człowiek z parasolem, w skórzanej kurtce i kapeluszu. Gdzieś się spieszył. Tak bardzo chciałby być na jego miejscu. Usiadł na łóżku, próbując zebrać myśli. Nieskutecznie. Wpatrywał się niezliczoną ilość czasu na miejsce w ścianie, gdzie wbite było okno. Nie mógł zauważyć co było za nim. Przed oczami stanął mu jego brat. Roześmiany. Mama wołała ich na obiad. Jak zwykle się spóźnią. Śmieją się, bo próbując kopnąć piłkę but wpadł mu do studni i boso wracał do domu. Uznał, że woli wracać bez butów niż tylko w jednym. A potem znowu ten sam odgłos. Położył się na łóżku, wpatrując w sufit. Marzył o wymyśleniu słów, których sens będzie znał tylko on, tyko on opowie historię o tym co właśnie przeżył. Zapisze ją na kartce. I spali. Mijały godziny, a on nie ruszał nawet głową. Potem przewrócił się na bok.

Obok niego w łóżku leżała kobieta w podeszłym wieku.

– Powiedziano mi, że skoczył pan z wieżowca. Miał pan ogromne szczęście.

Nic nie odpowiedział.

– Wynajmował kiedyś u mnie mieszkanie samobójca. Pewnego dnia znalazłam jego ciało w wannie.

Nic nie odpowiedział.

– Jesień jest piękna. Kiedyś jej nie lubiłam, ale pewnego razu zakochałam się w niej.

Nic nie odpowiedział.

– Pewien mężczyzna zawrócił mi w głowie i próbować zarazić mnie miłością do niej, niestety nie udało mu się. Paradoksalnie zakochałam się w niej, jak z nim skończyłam.

Nic nie odpowiedział.

Od tego czasu mówiła do niego codziennie. Nie oczekiwała odpowiedzi. Opowiedziała mu o swojej młodości, pięknie nocy, jak to pewnego zimowego poranka urodziła małą dziewczynkę, jak na przemian nienawidziła i kochała świat.

Nie musiał nic mówić.

Pewnego dnia przyszła w odwiedziny do niej pewna kobieta, córka, o której tyle mu opowiedziała… A wraz z nią mała dziewczynka…

Wziął ją na kolana i przytulił z całej siły.

– Złodziei znaleziono – zwróciła się do niego cienkim głosem. – Ale stało się coś ważniejszego.

Nie zauważył jaki piękny ma uśmiech.

– Czarodziej, śmiejąc się powiedział, że rzucił zaklęcie na twoją mamę. Król zaś dał ci radę. Aby ją uratować musisz zerwać kwiat z najniższego miejsca w tej krainie. Ja wiem, że dasz radę.

Usłyszawszy te słowa poderwał się.

Na samym końcu korytarza, za szklaną szybą, podłączona do respiratora leżała jego matka. Dziś miał mieć zdjęty gips. Gdy tylko został wypuszczony ze szpitala pobiegł do pierwszej kwiaciarni. Na drzwiach wisiała tabliczka „NIECZYNNE".

Sobota. Już słońce powoli zachodzi. Poszedł w stronę drewnianej furtki.

Wśród marmurowych tabliczek odnalazł „Craig Marshall" Dźwięk odbił się głuchym echem w głowie. Przed oczami stanęła sylwetka uśmiechniętego brata.

Uśmiechnął się, ukląkł, poprawił kwiaty i odwrócił na pięcie. Szedł w stronę domu, mijając te same bloki. Słońce zachodziło i wydawać by się mogło, że nic nie zakłóci mu drogi. Choć w głowie wymieniały się obrazy, raz uśmiechniętego brata , a innym razem matki, leżącej w łóżku szpitalnym.

 

 

Rozdział IX

 

Szedłszy ulicą zauważył człowieka. Ubrany w garnitur wzrokiem wodził po obydwu stronach ulicy. Zauważywszy Marka zatrzymał na nim wzrok. Podbiegł do niego.

Podał mu różę, skrzętnie ukrywaną za plecami.

– Dziękuję – rzekł. I oddalił się. Dopiero później Mark przypomniał sobie jego twarz. To bezdomny, któremu podarował pieniądze parę dni temu. Nie myślał jednak dłużej o tym, tylko pobiegł z różą w ręku w stronę szpitala. Wpadł do sali, w której leżała babcia dziewczynki.

– Mała kazała przekazać – uśmiechnęła się szczerze – że sam posiadasz dużo większą siłę od czarnoksiężnika. I sam powinieneś wiedzieć, co zrobić z różą.

Po tych słowach Mark wybiegł z sali szukając matki.

– Pan Mark Marshall?

– Tak.

– Niestety, ale mamy złą wiadomość dla pana. Matka pana, na skutek przerostu mięśnia sercowego zmarła pół godziny temu.

 

Leżała za szklaną szybą.

Piękna, jak zawsze.

Ułożyła ręce, tak, jak wtedy, gdy przyciskała do serca kwiaty, które razem z Craigiem zrywali specjalnie dla niej.

Wszedł do Sali.

Spojrzał na jej twarz, spokojną, nieruchomą, z zamkniętymi powiekami. Następnie wziął różę i włożył jej między ręce, czekając na cud. Zdanie, słowo, choćby oddech…

 

 

Nic…

 

Rozdział X

 

„Craig i Angelina Marshall.

ur. 2 marca 1975 r i 5 kwietnia 1955 r.

zm. 2 i 7 listopada 2009 r

Świeć Panie nad ich duszą"

 

Stał właśnie przed marmurowym nagrobkiem. Ubrany w garnitur. Wiatr niszczył mu fryzurę, tak zacięcie tworzoną przez Anię. Tak właśnie na imię miała mała dziewczynka, Ludzie z bukietami w ręku czekali na jego słowa. On zaś nic nie powiedział. Podszedł do nagrobka i położył przed nim jedną, troszkę uschniętą już różę.

Rzekł

– Dziękuję

I odszedł.

Od tego czasu pokochał jesień. Jesienne deszcze, jesienne wiatry, nawet błoto, w którym grzęźnie czasem po kolana. Często chodzi uliczkami parku, przyglądając się złotym drzewom i podziwiając ich piękno.

Bo tak naprawdę, wystarczy uwierzyć…

 

*Choć normalnie piszę w klmatach bardziej oderwanych od rzeczywistości, pierwsze opowiadanie które zdecydowałem się zamieścić na portalu jest trochę mniej "fantastyczne". Mam nadzieję że nie przeszkodziło wam to w zgłebieniu się w tą historię :)*

Koniec

Komentarze

"Ciało odrętwiało, nie słuchając poleceń żadnego z jego członków." - trochę to brzmi, jakby to członki zarządzały ciałem, a nie głowa i mózg.
"jakby nie chciał... jakby nie wiedział... jakby nie potrafił", "jak... jak dotyk", "Nie mógł... Nie umiał... Nie potrafił... " - taki zabieg raz na jakiś czas może być, ale nie kilka razy na zaledwie ćwierć strony tekstu.
"Nogi oderwały się od marmuru." - dach z marmuru?
"Płaszcz zapięty stawał się" - szyk
"Ja Panu wszystko opowiem " - panu i dalej też z małej litery
"Przez ścianę deszczu połyskiwało srebro, rażące jego oczy jak lampka wykierowana prosto w siatkówkę." okropne zdanie. Nie mam pojęcia, co Autor miał na myśli.
"wystarczyło, by sprawić, aby najmniejsza część jego ubrania przemokła" - chyba "każda", a najlepiej: "całe ubranie przemoklo".
"Wierzysz jakie to ustrojstwo zaradne? Przywiozą drzwi do samego domu i jeszcze je zainstalują" - ustrojstwo przywiozą drzwi i je zainstalują?
"Od tego czasu mówiła do niego codziennie." - to już jest jak humor z zeszytów.
"Szedłszy ulicą zauważył człowieka" - idąc

Niestety powyższe stanowi zaledwie niewielki ułamek błędów, którymi tekst jest po prostu usiany. Opowiadanie napisane kiepskim stylem, akcja skacze jak pijany zając, nie wiadomo, co się dzieje i co mają poszczególne scenki ze sboą wspólnego, poza pojawiającą się znikąd tajemniczą dziewczynką. Fabuła jest tak mętna, że końcówki po prostu nie załapałem, a ogrom błędów nie zachęcił mnie do ponownego przeczytania ze zdwojoną uwagą. Podejrzewam jednak, że sensu i tak bym się nie dopatrzył.

Opowiadanie do generalnej poprawki.

Pozdrawiam.


Nowa Fantastyka