
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Rozdział V Współczesny przykład architektury sakralnej oraz utopijna wizja kapłana Kaspiana
W końcu po godzinnej wędrówce dotarli na miejsce. Nad Senfilem i Filoną górował wielki monumentalny budynek śmierdzący próchnem zgniłego drewna i spalenizną osmolonych ścian. Brakowało dachu, może zerwanego przez wichry historii. W środku słyszało się gromki śpiew pobożnych mieszczan, który wstrząsał murami świątyni. Gdzieś grały organy.
Najpierw posypała się zestarzała zaprawa. Kurz zawirował w powietrzu i cegła z potwornym hukiem walnęła w wybetonowaną podłoże. Senfil odskoczył na bok nawet nie uświadamiając sobie, że dzielił go jeden krok od śmierci lub poważnego zranienia. Stał razem z Filoną przed wejściem do świątyni. Jak się okazało nie było to bezpieczne miejsce.
– To tutaj Filono – wysapał przestraszony. – Tu znajdziemy kapłana Kaspiana.
– To ruina. Kolejna spadająca cegła może rozwalić któremuś z nas głowę. Czy musimy tam wchodzić? – zaprotestowała Filona.
– Masz lepszy pomysł? Jeżeli chcemy znaleźć kota, który zmusił nas przez swoje wredne czyny do opuszczenia domu to nie mamy innego wyjścia. Kapłan Kaspian jest naszą jedyną nadzieją – Senfil ruszył w stronę drzwi. – Idziemy.
Pierwszy wszedł Senfil. Zdenerwowany, ale starający się zachować spokój, a za nim Filona; rozwścieczona, rozhisteryzowana i przerażona.
Wnętrze świątyni, w której się znaleźli wypełnione było zwierzętami. Wszelakiej maści i wielkości. Zmutowane rozumne twory człowieka tłoczyły się przed ołtarzem. Niemalże ludzkim wzrokiem wpatrywały się w stojącego tam, straszliwie wychudzonego człowieka o twarzy natchnionej pasją. Znowu zagrały organy. I ponownie rozszedł się przeraźliwy odgłos mruczenia, beczenia, miauczenia, głosy rozumnych istot śpiewających niezrozumiałe w tej kakofonii dźwięków modlitwy. Jakiż w nich był zapał i uczucie! Nie wiadomo czy to beznadziejne życie kazało im szukać pocieszenia w tej świątyni, czy też przyzwyczajenie, które wiodło tu ich od kilku pokoleń?
Musieli zaczekać do końca tej nietypowej mszy. Pasterz tak różnorodnej trzódki przyjął ich wyjątkowo chętnie w swojej siedzibie znajdującej się na zapleczu świątyni. Jakby to jemu najbardziej zależało na tej rozmowie. Gdy do niego podeszli zapytał się jedynie czy wierzą. Senfil jakby odruchowo, oszołomiony widowiskiem, które zaledwie przed chwilą widział odparł: „Wierzymy”. Nie musieli mu tłumaczyć niczego. Po prostu zaprosił ich do siebie. Gdy szli na tyły świątyni pod ich delikatnymi łapkami szeleścił miałki gruz. Odgłos ich kroków rozchodził się błazeńskim echem po gigantycznej sali wspominającej potęgę dawnej „wielkiej religii”. Ta część budowli miała jeszcze swój dach. Zbyt wysoki sufit napawał przerażającą myślą, że może się lada chwila zawalić.
– Mieszkam tutaj w celi – w końcu przerwał milczenie kapłan.
Weszli przez zbite z surowych nieoheblowanych desek drzwi, do przytulnego, w porównaniu z resztą budynku, mieszkanka. Było to duży pomieszczenie, mogło się nawet wydawać, że nawet zbyt przestronne jak na cele purytanina, ale umeblowano je skromnie, po bożemu. Przy ścianie zobaczyli wielką oszkloną szafę wypełnioną książkami. Po prawej stronie znajdowało się okno wychodzące na podwórze, a pod oknem stało łóżko. Skromnie wyglądało i skromnie było posłane. Po lewej stronie całą ścianę zasłaniała olbrzymia, czerwona płachta nadgryziona czasem i pleśnią. Widniał na niej symbol sierpa i młota. Przy tej samej ścianie postawiono niewielką rzeźbę starszego pana z charakterystyczną łysiną i bródką. Kiedyś odlana w białym plastiku wyżarta została przez odchody ptaków i poszarzała. Nie zatarła się jednak tabliczka z napisem „Lenin”. Na środku pokoju postawiono stół i cztery krzesła.
– Usiądźcie – zaprosił ich kapłan. – Napijecie się czegoś?
– Nie, dziękujemy – odparła Filona uprzedzając Senfila, który z nadzieją patrzył na napoczętą butelkę wódki.
– Ja się napiję – nalał sobie pół szklanki i popijając jakby to była woda mówił dalej. – Myślę, że nie jesteście stąd. Dlatego też z wami chciałem porozmawiać. W mieście jest wiele rozumnych zwierząt naznaczonych łaską naszego Pana, ale wy do nich nie należycie. Jesteście z rasy kotów, a ja znam wszystkie koty mieszkające w Łodzi. Są one bardzo pobożne i wszystkie, za moją namową, wstąpiły do naszej wspólnoty. Musicie więc pochodzić spoza miasta.
– Przybyliśmy do miasta z jednego z grodów granicznych – wyjaśnił Senfil. Czuł się jakiś przygnębiony. Miał wrażenie, że trafił w nieodpowiednie miejsce. Kto normalny trzymałby posąg Lenina w swojej sypialni?
– Tak myślałem. Widziałem wasze zaskoczenie. Co was tak zdziwiło? Wiara, którą zasiano w tym mieście pełnym bezbożników i sług szatana?
– Zwierzęta – odparła Filona.
– Zwierzęta? – kapłan się roześmiał. – Tak kotku, jesteście zwierzętami, a nie potraficie zaakceptować innych zwierząt.
– Jesteśmy rozumnymi istotami, a ja widziałam w kościele poza rozumnymi również nierozumne zwierzęta. Co one w niej robiły?
– Towarzyszą rozumnym zwierzętom, które modlą się za nich do naszego wspólnego i jedynego Boga. Nie mają rozumu, ale mój kościół już od dawna uznaje, że każde zwierzę ma duszę. Jeżeli mają duszę to mogą one oczekiwać nagrody od naszego Pana za godny żywot na Ziemi i ciężką służbę dla jego chwały.
– Jaką służbę? – spytał zdziwiony Senfil.
– Nierozumne zwierzę nie może nawracać swoich rozumnych pobratymców na naszą wiarę, ale może służyć ludziom za pokarm, jak i także pracą na roli, czy też w domowym gospodarstwie. To jego obowiązek i jego rola. Natomiast rozumne zwierzę powinno głosić chwałę bożą i także służyć człowiekowi swoją pracą i jako pokarm w czasie głodu i smuty.
– Mamy więc zastąpić niewolników, którymi byli kiedyś dla ludzi inni ludzie? – oburzył się Senfil. – Mamy pełnić funkcję adekwatną do roli ofiar kanibali spożytych i przetrawionych bez prawa do życia i wolności?
– To herezje, kocie! – krzyknął kapłan. – Mam wielu posłusznych wyznawców, którzy uznają tę wiarę za jedynie słuszną i nie mówią oni o niewoli w służbie człowieka. Są szczęśliwi, że mogą nawracać zepsute miasto. Nawet nie wyobrażasz sobie ile tu jest rozpusty. Prawdziwa sodoma i gomora – kapłan cicho beknął. Był już lekko wstawiony. Zdenerwowany rozmową zarumienił się na twarzy. – Myślę, że kiedyś zrozumiecie zasady naszej wiary, odrzucicie swój barbaryzm, na rzecz rozwiniętej kultury przyszłości. Nadal nie wiem jednak po co tu przyszliście. Myślałem, że po nawrócenie, ale widzę, że źle odczytałem wasze intencje. Nie jesteście parą chcących się nawrócić kotów. Nie próbujecie szukać spełnienia w naszej wierze.
– Rzeczywiście, nie jesteśmy neofitami twojej wiary, kapłanie i nie szukamy nawrócenia – odparł Senfil.
– To źle, to bardzo źle. Potęgę naszego świata możemy oprzeć jedynie na prawdziwej wierze. Usłyszeliście niewiele, a ciągle tylko ganicie i krytykujecie.
– My nie chcemy niczego krytykować. Mamy po prostu pewne wątpliwości – próbowała wyjaśnić Filona.
– Spróbuję więc je rozwiać. Człowiek się zhańbił zapominając o Bogu i dogmatach bożej wiary. Bóg jednak wskazał nam drogę wyjścia z upadku i anarchii. Zwierzęta zastąpiły człowieka w jego wierze i będą początkiem jego nawrócenia. Rewolucja przywróci wiarę wśród ludzi i zniszczy przeklęte nasienie szatana. Wskazał na figurę Lenina. Naszym ideałem jest Lenin.
– Ależ ten człowiek nigdy nie wierzył w Boga – stwierdził zaskoczony Senfil. – Przeczytałem o nim wiele książek historycznych. Stworzona przez niego rewolucja zamknęła wszystkie kościoły, a księży wysłała do więzień.
– Niszczył niesłuszną wiarę, a nie mógł budować nowej, gdyż nie potrafił porozumieć się ze zwierzętami i umarł zbyt wcześnie. A jego następcy zrujnowali wielką ideę pierwszego komunistycznego państwa na świecie. Tak, chcemy zbudować komunistyczną gminę chrześcijańską, w której połączy się wiarę w Boga, ze wspólnotą dóbr, miłością bliźniego i powszechnym szczęściem.
– Chyba niewielu ludzi popiera waszą ideę. Jak chcecie ich przekonać? Jak ich zachęcicie do stworzenia takiej społeczności?
– Rewolucja zmiecie niepokornych. Zapominasz heretycki kocie, że religia nie podlega dyskusji. Składa się z dogmatów, które trzeba wypełniać, gdyż pochodzą od Boga i są jego wskazówkami, które powinniśmy wypełniać żyjąc na tym świecie. Czego jednak tu szukacie, jeżeli nie wiary? Jesteście poplecznikami księcia i przyszliście się ze mnie naśmiewać, a może złodziejami?
– Obraża nas kapłan – odparł oburzony Senfil. – Nie jesteśmy wysłannikami księcia, ani też złodziejami. Nie przyszliśmy tu dyskutować o religii. Nie jesteśmy ani neofitami, ani niewiernymi, którzy chcą się jej nauczyć. Szukamy pewnego kota, który ukradł nam pewną cenną rzecz.
– Kota? Jakiego kota? – spytał zaskoczony Kaspian.
– Nazywają go Czarnym Rabusiem.
– Szukacie Czarnego Rabusia? Czyście zwariowali!? – kapłan aż podskoczył z wrażenia na krześle. – Przecież to najbliższy współpracownik księcia, największy zabijaka w całym mieście. Wielu uważa go za mordercę chociaż on inaczej to nazywa. Był kiedyś moim podopiecznym. Oficjalnie należy do zgromadzenia wiernych, ale już dawno nie widziałem tego kota w świątyni. Przygarnąłem go kiedyś osieroconego. Stracił rodziców w zamieszkach sprzed ćwierć wieku. Przygarnąłem, wykarmiłem i wychowałem. Początkowo wierzył w wielkość Lenina i Boga, ale się zmienił. Chciał zostać wojownikiem. Najpierw zabił człowieka dla idei. Później już nie potrzebował takich usprawiedliwień. Zaczął zabijać dla przyjemności, a służba u księcia daje mu do tego glejt, prawo i przyzwolenie. Wszyscy w mieście się go boją i nienawidzą. Gdyby nie poparcie księcia już dawno zostałby zabity.
– Gdzie go znajdziemy?
Na North Square. Tam jest targ niewolników i tam prowadzi on swoje interesy. Będzie… tam… teraz… już…
Głowa kapłana Kaspiana opadła na stół. Był pijany. Nigdy nie mieli się dowiedzieć co go skłoniło do tego niepohamowanego przy nich pijaństwa. Gdy mówił miało się wrażenie, że boi się swoich słów, że doszukuje się w nich jakiegoś szaleństwa, bezsensu. Nie wiedzieli jednak czy wierzył w to, o czym opowiadał. Nie uświadamiali sobie, że to, co brzmiało dla nich jak bełkot dla innych mogło stanowić światłą ideę, dla której wybuchały rewolucje, aby po raz kolejny z rzędu pogrążyć w chaosie cały świat. Ściany chichotały. Odbijało się wśród nich jedno słowo użyte w czasie tej zażartej dyskusji zwariowali… wariowali… wario…
Jest w tym tekście... coś. Takie subtelne przerysowanie, ledwo namacalne szaleństwo bijące spod zwyczajności (mimo fantastyczności) przedstawionego świata, spod realizmu opisu. Takie coś, z czym - właśnie w nieortodoksyjnej postaci - często spotykam się na co dzień, a rzadko w literaturze.
Aha, nie wszystko zrozumiałem, ale zajrzę do wcześniejszych części. No i, oczywiście, czekam na następne.
Hmm... w zasadzie zrozumiałem. Ten tekst ma właśnie w sobie to "coś". Dlatego szkodo mi trzymać go w szufladzie. Bez czytelnika każda historia jest niestety martwa. Ona musi być opowiadana.