- Opowiadanie: Maciek295 - Azyl numer 275

Azyl numer 275

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Azyl numer 275

Fragment przedstawiony poniżej jest pierwszym rozdziałem aktualnie pisanej przeze mnie krótkiej powieści fantastyczno – psychologicznej. Zapraszam do lektury.

 

Rozdział 1

 

 

20 kwietnia 2001r.

 

Koła samochodu powoli, jednak nieuchronnie, zwalniały, by w końcu całkowicie się zatrzymać. Silnik zgasł, a tumany pyłu i kurzu wzniecone przez pędzące auto, zawisły w powietrzu, gotowe by opaść. Ujrzałem, jak dobrze znana mi dłoń wyjmuje kluczyki ze stacyjki, a następnie chowa je w kieszeni płaszcza. Kobieta siedząca przede mną odpięła pasy i wykręciła się, aby lepiej mnie widzieć. Ciemnobrązowe oczy, osadzone w nienaturalnie głębokich oczodołach, wydawały się nie zdradzać żadnych emocji, jednak ja doskonale wiedziałem, że ten z pozoru niesamowity spokój był tylko przykrywką dla skrywanego pod nim wulkanu emocji. Mocno zaciśnięte i bez przerwy podgryzane wargi nie pozostawiały cienia wątpliwości co do stanu matki. Nie pamiętam, abym kiedyś widział ją tak spiętą. Wiedziałem, że sama nie jest pewna tego co robi i w głębi duszy wierzyłem, że jednak nie wyjdziemy z samochodu, tylko wyjaśni, że niesłusznie mnie tu przyprowadziła, a potem włoży kluczyki z powrotem do stacyjki i odjedziemy. Mrzonka.

– Odpinaj się. To tutaj – powiedziała śmiertelnie poważnym głosem, potem wyprostowała się i chwyciła za klamkę.

Szlag by to… – pomyślałem, po czym niechętnie i powolnie odpiąłem pasy. Otworzyłem drzwi i wyszedłem z samochodu ze spuszczoną głową, gdyż nie chciałem oglądać tego, co było przede mną. Wolałem zostawić sobie ten widok na później, gdy nie będzie już innej możliwości i w końcu będę musiał podnieść wzrok. Zamknąłem za sobą drzwi i stanąłem twardo, postanawiając, że nie ruszę się stąd ani na krok.

– No już, idziemy – rozkazała matka, trącając mnie w ramię, ale ja ani drgnąłem. – Borys, nie wygłupiaj się, to nie czas na żarty.

– Nigdzie nie idę – rzekłem tak stanowczo, jak tylko umiałem.

Mama opuściła torebkę z ramienia i chwyciła ją obiema dłońmi. Schyliła się tak, aby nasze oczy się spotkały i dotknęła koniuszkami palców mojego policzka.

– Posłuchaj, Borys. Wiem, że nie chcesz tam iść, ale to dla mnie naprawdę bardzo ważne i proszę cię, abyś to zrobił. To zajmie nam tylko chwilę. Dziesięć – piętnaście minut i jesteśmy z powrotem w samochodzie.

Przestąpiłem z jednej nogi na drugą, błądząc wzrokiem wśród zawieszonych wysoko chmur, byleby tylko nie spojrzeć matce w oczy.

– To wariactwo. Czyste wariactwo. Kto jak kto, ale ty powinnaś o tym wiedzieć.

Sam nie do końca byłem pewien, czy nie skłamałem. W końcu od dwunastu lat obserwowałem naturę i charakter mojej mamy i zdawałem sobie sprawę, że to, co właśnie miała zamiar zrobić nie powinno mnie dziwić.

– To i tak nic nie wyjaśni – zarzekałem się, choć powoli traciłem nadzieję na powrót do domu.

– Ale wiele dla mnie znaczy.

Po tych słowach coś we mnie pękło. Wyraz twarzy matki zdradzał, że podchodzi do sprawy bardzo poważnie i z ogromnym zaangażowaniem. Nie miałem serca jej tego odbierać. A w końcu nic mnie to nie kosztuje. „Dziesięć – piętnaście minut i jesteśmy z powrotem w samochodzie” – zapewnienie dane przez matkę przemknęło mi przez umysł, ostatecznie przekonując do zgodzenia się.

Na jej twarzy wymalował się uśmiech satysfakcji. Położyła mi dłoń na ramieniu i wbiła mocno paznokcie, jednocześnie lekko popychając do przodu.

Z drogi wstąpiliśmy na wąski trotuar, a następnie, uchyliwszy furtkę, wcisnęliśmy się na podwórko.

Spokojnie podniosłem głowę, ciekaw tego co zobaczę.

Nie tego się spodziewałem – pomyślałem, gdy ujrzałem przysadzisty śnieżnobiały dom przykryty spiczastym dachem. Okna skryły się wśród szerokich okiennic i niedbale przystrzyżonych pelargonii, a pnące róże wspinały się po okolicach drzwi wejściowych, tworząc swoistą ramę nad wejściem. Ścieżka, na której początku właśnie staliśmy, prowadziła przez nieco zapuszczony ogród, w którym chwasty i dziko rosnące kwiaty prowadziły zaciętą walkę, a potem zmieniała swoją nawierzchnię z utwardzonego przez ludzkie stopy piachu na marmurowy żwir.

– To na pewno tutaj? – spytałem niepewnie.

– Na pewno. Ulica Moczarowa czternaście – odpowiedziała matka, wskazując na wiszącą nad drzwiami liczbę „14”.

To niemożliwe – powiedziałem w myślach. A gdzie są wysuszone nietoperze wiszące nad oknami? Gdzie koty wybiegające zza każdego możliwego krzaka? Gdzie jest dziwny zapach mikstur i trucizn? Czemu nie ma studni z brzęczącym łańcuchem nawiniętym na zbutwiały kołowrotek? A wysuszone drzewa z siedzącymi nań krukami?

Nic. Zwykły dom.

Może jednak nie będzie tak źle – przeszło mi przez myśl.

W ciągu kilku długich sekund dotarliśmy do drzwi. Podczas gdy matka unosiła rękę, aby zapukać kołatką, ja odwróciłem głowę, aby upewnić się, że niemożliwa zwyczajność tego miejsca nie była tylko złudzeniem. Jednak nie zobaczyłem niczego nowego ani nadzwyczajnego.

Gdy tylko usłyszałem cichy skrzyp otwieranych drzwi, odwróciłem prędko głowę i zadarłem ją do góry. Przede mną pojawiła się wysoka na dwa metry, a może nawet i więcej, kobieta, wyglądająca jakby zaraz miała upaść i umrzeć. Ciemne, proste włosy opadały wzdłuż podłużnej twarzy, której wyraz zdradzał głęboką niechęć, zupełnie jakbyśmy byli nieproszonymi gośćmi.

– Taak? – spytała cicho i ospale.

– My do pana Krugonowa – odpowiedziała matka.

Wysoka brunetka spojrzała na mnie z góry badającym wzrokiem.

– Była pani umówiona? – spytała, z powrotem przenosząc przymrużone oczy na mamę.

– Tak, tak, dzwoniliśmy… jakiś tydzień temu – wytłumaczyła pospiesznie.

– Rozumiem – powiedziała, po czym nastała długa cisza. Kobieta zatrzymała wzrok na jakimś punkcie w oddali, całkowicie ignorując naszą obecność. Jej oczy zdradzały głębokie zamyślenie, które, choć pewnie uzasadnione, nie było nam na rękę. Matka zaczęła się denerwować, dyskretnie próbując zwrócić uwagę kobiety na nas. Najchętniej skorzystałbym z okazji i wziął nogi za pas, ale sumienie mi mówiło, że już jest za późno na odwrót. Decyzja zapadła. Muszę wejść.

Wreszcie mama zdobyła się na śmiałość i odchrząknęła głośno, przytykając ściśniętą w pięść dłoń do ust.

– Przepraszam? Możemy wejść? – spytała uprzejmie.

Ciemnowłosa kobieta jakby ożyła, słysząc głos mojej matki, po czym przeprosiła za swoje roztargnienie i szerokim gestem zaprosiła nas do środka.

Spodziewałem się, że gdy przekroczę próg, czar, sprawiający, że ten dom jak i jego otoczenie wydawały się całkowicie zwyczajne, pryśnie. Nic takiego się jednak nie stało. Wnętrze domu nie wywarło na mnie większego wrażenia.

– Proszę poczekać chwileczkę – powiedziała kobieta – powiadomię pana Krugonowa o pani przybyciu.

Nie wiedziałem, czemu zignorowano moją obecność. Czemu powiedziała „pani przybyciu” zamiast „waszym przybyciu”? Zdenerwowałem się na myśl o wysokiej ignorancji, jaką posiadała ta kobieta, jednak nie miałem w tamtej chwili chęci na dalsze robienie jej wyrzutów i gdy tylko odprowadziłem ją wzrokiem aż do momentu, gdy zniknęła w innym pomieszczeniu, postanowiłem rozejrzeć się po korytarzu. Białe ściany ozdabiały obrazy oprawione w ramy, które czas obdarł z jakiejkolwiek barwy. Każdy malunek przedstawiał polne kwiaty i buszujące pośród nich zwierzęta: lisy, myszy, a nawet żmiję, choć jej dostrzeżenie zajęło mi chwilę czasu. Co dziwne, każdy obraz wyglądał podobnie: na jednym z nich drzewo było łyse, a całą polanę obsypał śnieg. Lis, idąc z głową uniesioną wysoko do góry, prezentował swoją pychę i dumę. Z pyska wystawał mu strzęp mysiej sierści, a w rogu przyczajała się na niego, całkowicie niewidoczna dla rudzielca, żmija. Drugi obraz przedstawiał tę samą polanę, tylko wiosną. Z pyska drapieżcy ponownie wystawały resztki obiadu, ale dostrzegłem, że z jego oczu emanowało podenerwowanie. Omiotłem wzrokiem resztę obrazu, szukając przyczyny tego zachowania i dostrzegłem wyłaniającą się spośród kłosów zboża żmiję. Prędko spojrzałem na przedostatni obraz z serii, na którym to wąż trzyma zęby wbite w przednią łapę lisa, a on z pyskiem otwartym z bólu i strachu, przeżywa ostatnie chwile swego życia i byłem pewien, że gdyby tylko postacie namalowane na płótnie mogły się poruszać, ten zwierz niedługo upadłby i zostałby pochłonięty przez myszy. Na ostatnim obrazie znowu panowała zima i nie mogłem dostrzec żadnego żywego zwierzęcia. Ani lisa, ani myszy, ani żmij. Zastanawiałem się, skąd wzięła się podejrzana nieobecność wszystkich stworzeń. I dopiero gdy bardzo uważnie się przyjrzałem, dostrzegłem wychylającą się zza pnia drzewa głowę lisa. Byłem pewny, że to nie ten sam osobnik, bo ten, w przeciwieństwie do swojego poprzednika, dopiero badał nowy teren, aby potem go zająć i uczynić się na nim władcą.

– Nieważne jak bardzo byś się starał, i tak nie masz szans – usłyszałem głos szepczący mi do ucha te słowa.

Podskoczyłem ze strachu i odwróciłem głowę. Wysoka kobieta schyliła się do mojego poziomu i patrzyła mi teraz wzrokiem hipnotyzera głęboko w oczy.

– Słucham? – spytałem nieśmiało.

– Niektórym wydaje się, że są nie wiadomo kim. Że osiągnęli już tak dużo, że nie muszą więcej robić. Że są jak ten lis – niepokonani i perfekcyjni w swoim fachu. Ale widzisz, mały, zawsze znajdzie się ktoś lepszy od ciebie. Ktoś, kto zepchnie cię z drabiny sukcesu, gdy ty będziesz już na jej szczycie. Wiedz, że nawet jeśli wydaje ci się, że jesteś tak dobry, że nikt nie może podważyć twojego autorytetu, to właśnie w tej chwili ktoś już na ciebie czyha. Masz dwa wyjścia. Albo odpowiednio wcześnie zejść z tej drabiny i osunąć się w cień, jednocześnie zapewniając sobie bezpieczeństwo i satysfakcje z osiągniętego celu, albo pozostać tam, na szczycie i czekać aż ktoś złapie ochotę na twoje miejsce.

Na koniec kobieta mrugnęła porozumiewawczo jednym okiem.

– D-dobrze. Dziękuję, zapamiętam – odparłem.

– Cieszę się. I gratuluję spostrzegawczości. Niewiele gości dostrzega żmiję na pierwszym obrazie, a co za tym idzie, całe przesłanie, jakie niosą ze sobą te cztery obrazy, przelewa im się między palcami.

– Eghem! – odchrząknęła matka. – Nie chciałabym pani przerywać, ale… spieszy mi się.

– Jasne, oczywiście. Zapraszam – powiedziała, wskazując ręką uchylone drzwi.

Matka poszła pierwsza, a ja próbowałem dotrzymać jej kroku, co przychodziło mi z niemałym trudem, gdyż z niewiadomych mi przyczyn, mama kroczyła bardzo pospiesznie, niemalże biegła.

Gdy przekroczyliśmy próg pomieszczenia, okazało się, że jesteśmy w niewielkim saloniku. Stojący w rogu stolik przykryty mokietem stanowił jedyny mebel w całym pomieszczeniu, nie licząc dwóch pufów ustawionych przy jego przeciwnych brzegach. W centralnym punkcie blatu stał szklany wazon, z którego unosiła się stróżka siwego dymu. W powietrzu dało się wyczuć przyjemny zapach lawendy, jednak to był jedyny miły akcent tego pokoju. Łyse, białe ściany skojarzyły mi się z salą szpitalną, dokładnie taką samą, w jakiej leżałem kilka dni po operacji usunięcia wyrostka.

– Proszę, usiądźcie – rzuciła kobieta. – Pan Krugonow będzie lada chwila. Prosił o chwilę cierpliwości. Musi się przygotować. – Rzekła, po czym zniknęła za drzwiami.

Gdy matka pewnym krokiem ruszyła w kierunku ławy, przez pomieszczenie przetoczyło się echo stukotu obcasów, ślizgających się na wypolerowanych na błysk płytkach podłogowych.

Po tym jak mama zajęła jeden z pufów, ja postanowiłem, że postoję, gdyż domyśliłem się, że drugi jest zarezerwowany dla Krugonowa. Oczekując na przyjście mężczyzny, podszedłem do okna i wyjrzałem na podwórze. Znajdowaliśmy się teraz po przeciwnej stronie domu i nie było widać ani drogi, ani naszego samochodu, ani ogródka z rozplenionymi chwastami. Ujrzałem za to wysokie, sterczące liście strzałki zasłaniające widok małego stawu czającego się za ścianą roślin. Powierzchnię wody niemalże całkowicie przysłoniła rzęsa i gdyby nie małe luki w zielonym dywanie, można byłoby pomyśleć, że to krótko przystrzyżony trawnik. Nieco dalej klimat opuszczonego ogrodu był jeszcze bardziej uwypuklony. Zamiast zadbanych klombów dostrzegłem wysokie na metr, a może nawet i więcej, pokrzywy walczące o miejsce do rozrostu z trzcinami, prezentującymi dumnie swoje wiechy oraz innymi, najdziwniejszymi rodzajami chwastów.

Omiatając po raz kolejny podwórze, nabrałem pewnych obaw, czy rzeczywiście to miejsce jest tak przyjazne, na jakie wydawało się od strony drogi.

Nagle stało się coś, co wystawiło na poważną próbę moje opanowanie i zaufanie do tego domu. Spośród wysokich łodyg pokrzyw wystawał czarny przedmiot. Z początku nie wiedziałem, co to takiego. Potem dokładnie się przyjrzałem. Obły kształt z wcięciem w górnej części. Złote pióra na brzegu. Dwie równych rozmiarów dziury i jedna większa, wygięta niczym bumerang.

Maska.

W jednej chwili poczułem się jak dziecko w supermarkecie bez rodziców. Przestraszony i zupełnie bezradny. Serce biło tak mocno, jakby chciało wyrwać się z piersi, a cała radość i szczęście opuściły mnie, jakby nie należąc do mojego świata.

Nie, nie, ciebie tu nie ma – pomyślałem. Zacisnąłem mocno powieki i zacząłem rutynowe odliczanie.

Dziesięć.

Znikaj! To tylko wyobraźnia!

Dziewięć. Osiem.

Odliczę do zera i ciebie tam nie będzie. Znikniesz. Tak jak zawsze.

Siedem. Sześć. Pięć.

Nagle ciszę panującą w pomieszczeniu przerwał niski, cichy głos.

– Witam panią. – Usłyszałem za sobą.

Mimowolnie otworzyłem oczy. Maska zniknęła.

Odwróciłem się i spojrzałem na mężczyznę stojącego przy ławie. Przyglądał mi się bacznie, jakby umiał czytać w myślach.

– Och, przepraszam – powiedział, patrząc mi głęboko w oczy. – Di, mogłabyś przynieść jeszcze jeden puf dla naszego młodocianego gościa?! – Zawołał.

Po chwili wysoka kobieta powróciła, niosąc zapasowy puf. Gdy tylko ustawiła go na wolnym miejscu przy ławie, usiadłem na nim, oczekując na dalszy bieg wydarzeń.

– Nazywam się Aleksander Krugonow – przedstawił się mężczyzna, ciepło się uśmiechając.

– Miło mi. Ja jestem Katarzyna, a to mój syn, Borys.

– Borys, tak? Tak więc, Borysie, może skosztujesz cukierka? – zaproponował grzecznie ku mojemu zdziwieniu, po czym wyciągnął spod ławy półmisek wypełniony rozmaitymi smakołykami.

Zdezorientowany spojrzałem na matkę, jakby szukając w nich odpowiedzi, gdyż nie byłem pewien, czy wypada brać od nieznajomego poczęstunki, jednak nie dostrzegłem w kamiennych oczach żadnej podpowiedzi.

– Śmiało, weź. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, ile ciekawych smaków można tu znaleźć. Ostatnio natrafiłem na miętę ze śliwką i szpinakiem.

– Nie lubię szpinaku.

– Ale może znajdziesz coś innego. Są też brzoskwiniowe, czekoladowe, toffi i moje ulubione – wiśniowe.

Niepewnie zagłębiłem rękę w stosie cukierków i wyciągnąłem z niego jeden. Złote opakowanie błysnęło w promieniu słonecznego światła wpadającym przez okno. Gdy obróciłem smakołyka tak, aby jego powierzchnia przestała się świecić, spostrzegłem, że na opakowaniu widnieje maska. Wybałuszyłem oczy, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę. To nie był zbieg okoliczności; byłem tego pewien.

Dyskretnie schowałem cukierka do kieszeni, zapewniając Krugonowa, że zjem go później. Spodziewałem się, że będzie próbował mnie namawiać, ale nic takiego się nie stało. Spojrzał tylko na mnie wzrokiem policjanta przesłuchującego kłamiącego przestępcę.

Coś podejrzewa, pomyślałem.

– Tak więc, pani Katarzyno, co panią do mnie sprowadza? – spytał.

– Tak właściwie chodzi o mojego syna, nie o mnie. Widzi pan, nie wiem, jak to powiedzieć, aby nie zabrzmiało to dziwnie…

– Niech się pani nie krępuję. Wczoraj miałem klientkę, której matka piecze na obiad swoje psy i koty, gdy te zbyt bardzo się rozmnożą. Już chyba nic mnie nie zdziwi.

Matka zdobyła się na niepewny uśmiech, po czym zaczęła tłumaczyć.

– Zaczęło się już, gdy był dzieckiem. Z tymże wtedy nie objawiało się to z taką siłą. Często krzyczał, że nie chce, abym przy nim była, żebym odeszła. Że jestem zła. Malował na ścianach dziwne rysunki, tłumaczył, że ktoś kazał mu to narysować, ale gdy spytałam się, kto to był, nie potrafił odpowiedzieć. Myślałam, że to po prostu dziecięca fantazja, wie pan, w końcu miał trzy lata. Ale z czasem objawy zaczęły się nasilać. Czasami Borys wpadał w furię, drapał paznokciami w ściany, co kończyło się tym, że ręce cały czas go bolały i niekiedy krwawiły. Nie potrafiłam go powstrzymać.

– Czyli mały miewał ataki złości, tak?

– Tak, dokładnie.

– A czy nadal je ma?

– Może niech Borys powie, w końcu on wie najlepiej.

Dziwnie się czułem, słuchając opowieści mamy. Rozmawiali tak, jakby mnie tam nie było. Na domiar złego historia mojego dzieciństwa brzmiała tak, jakbym był świrnięty. Myśli, że ma syna wariata. Niezłe pocieszenie.

– Borys? – nalegał Krugonow. – Nadal masz te ataki?

– To nie są ataki – wytłumaczyłem. – To… to właściwie nic takiego, zupełnie nie wiem, co tu robię.

– Czy miał jeszcze jakieś inne objawy? – dopytywał Krugonow, widząc, że nie wyciągnie ze mnie ani słowa.

– Tak, na przykład wykradał z szafki zapałki i podpalał kwiatki. Twierdził, że tak musi być. Że tak mu kazano. Raz nawet wypalił na mojej drewnianej szkatułce cyfrę dwa. Nic z tego nie rozumiem.

– Nie próbowała go pani powstrzymać?

– Próbowałam, ale nie miałam siły. Żeby pan wiedział, jak on się wyrywał!

– A ojciec? Co z ojcem?

– Borys nie ma ojca.

– Co się z nim stało?

– Porzucił mnie, gdy dowiedział się, że jestem w ciąży. Trzynaście lat temu. Kilka dni potem wyjechał do Stanów i po paru latach pobytu tam, założył rodzinę. Pewnego dnia leciał w interesach do Phoenix, ale jego samolot miał jakąś usterkę. Rozbili się. Może pan słyszał, swego czasu było o tym całkiem głośno w mediach.

– Rozumiem, przykro mi – odparł Krugonow, po czym przeniósł wzrok na mnie. – Borys, czy mógłbyś podać mi rękę?

– Co proszę? – spytałem.

– Rękę. Mógłbyś podać?

Zerknąłem na mamę, a ona kiwnęła głową, zachęcając mnie do postępowania zgodnie z instrukcjami mężczyzny.

Wyciągnąłem prawą rękę na ławę, po czym uścisnąłem dłoń Krugonowa. Gdy to zrobiłem, on zamknął oczy i przechylił głowę do tyłu. Dziwnie się czułem, obserwując, jak raz po raz odchyla nerwowo kąciki ust, mruczy coś pod nosem i marszczy czoło.

– Zabierz ją! – krzyknął nagle, powracając do poprzedniej pozy.

– Słucham? – odezwała się matka.

– Coś z moją ręką? – spytałem, oglądając prawą dłoń.

– Przepraszam… – wymamrotał mężczyzna, po czym prędko spojrzał na zegarek. – Już późno. Tak, bardzo późno. Czternasta trzydzieści, zaraz przyjdą do mnie następni klienci, musimy kończyć. Przykro mi, nic nie udało mi się odczytać z dłoni pani syna. Całkiem zwykły przypadek osoby zbyt zestresowanej. Proszę go nie denerwować i dać mu odpocząć. I niech dużo śpi.

– Co proszę? Zwykły przypadek? Nazywa pan go zwykłym przypadkiem?! To jakieś oszustwo! Kłamstwo! Niech pan mówi, co pan widział!

– Nic nie widziałem! Zupełnie!

– Taak? Zupełnie? To czemu nagle kazał pan nam wyjść?!

– Następni klienci, przecież mówiłem.

– Zapłaciłam tyle, ile pan chciał. Chcę znać prawdę.

– Ale to jest właśnie prawda! Chłopak jest normalny, a pani próbuje zrobić z niego wariata.

Kłótnia rozgorzała na dobre. Matka i Krugonow wstali z miejsc i sprzeczali się nad moją głową.

– Ja próbuję zrobić wariata? Ciekawa jestem, czy ma pan dziecko, bo coś mi się wydaję, że nawet przez jedną sekundę nie miał pan kontaktu z dziećmi. Jak własna matka mogłaby zrobić to swojemu synowi? Jak?!

– Już powiedziałem. Borys jest zwykłym chłopakiem.

– Kłamiesz!

– Ja nigdy nie kłamię!

Matka opuściła dłoń i westchnęła głęboko, poprawiając fryzurę.

– Jeśli pan chcę, zapłacę więcej – zaoferowała.

– Nie chcę pieniędzy. Niech już pani sobie idzie. Proszę.

– Trzysta?

– Nie chcę pieniędzy, już mówiłem!

– Czterysta?

– Di, możesz odprowadzić gości?! – krzyknął.

– Tysiąc?

Krugonow spojrzał na matkę, jakby nie wierzył w to, co słyszy.

– Nie, nie ma mowy. Już powiedziałem – pani syn jest zwyczajnym nastolatkiem.

– Tysiąc trzysta.

– Niech się pani nie licytuje, i tak nie powiem pani nic więcej. Bo nie istnieje coś takiego jak „nic więcej”. To zwykły chłopak. – Wskazał na mnie.

– Dam dwa tysiące i chcę usłyszeć prawdę.

Krugonow spuścił głowę i wlepił wzrok w podłogę. Z wyrazu jego twarzy dostrzegłem, że waha się. Walczy z samym sobą.

– Dobrze. Niech będzie. Powiem pani, ale uprzedzam, prawda nie będzie dla pani przyjemna.

– Przyjemna czy nie, nieważne, chcę ją znać.

Krugonow potrząsnął głową zrezygnowany i usiadł ponownie, prosząc mnie o podanie dłoni. Po raz kolejny ścisnąłem dłoń mężczyzny. Nagle jasnowidz odskoczył do tyłu, pociągając mnie razem ze sobą. W ostatniej chwili złapałem się krawędzi ławy i ciągnąc masywne ciało Krugonowa, powróciłem na puf.

– Dzień śmierci bliźniaczy do dnia poczęcia – wypowiedział głośno ochrypłym głosem. – Dzień śmierci bliźniaczy do dnia poczęcia! Serce młode, lecz dusza stargana przez sekrety z przeszłości. Niewinny cierpi za błędy innych! Umysł, choć wielki, stargany przez obce moce. Żywot krótki i bolesny. Kłamstwo! Kłamstwo! Ono musi wyjść na jaw! To jedyny ratunek!

Patrzyłem ze zdenerwowania raz na matkę, raz na Krugonowa. Obie twarze zdradzały głęboki niepokój i strach. Domyśliłem się, że moja wygląda podobnie. O czym on mówi? Nic z tego nie rozumiałem. Wyrwałem rękę z uścisku mężczyzny, po czym poczułem stanowczy dotyk dłoni matki na ramieniu. Przytuliła mnie do boku i oboje patrzyliśmy, jak powoli Krugonow spuszcza głowę i rozluźnia mięśnie.

Matka trzęsącymi się dłońmi wyciągnęła z torebki portfel, po czym rzuciła na ławę zmięte banknoty.

– Chodź, Borys. Wychodzimy. Szybko! – krzyknęła, ciągnąc mnie za rękę.

Gdy przekraczaliśmy próg, minęliśmy Di. Na jej twarzy gościł grymas przerażenia. Matka ze strachem w oczach minęła kobietę. Gdy odwróciłem głowę, spostrzegłem, że cały czas na nas patrzy. W jej spojrzeniu dostrzegłem głęboką troskę, zupełnie jakby chciała się mną zaopiekować i, sam właściwie nie wiedziałem czemu, poczułem niezwykłą więź łączącą mnie z nią. Jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi stojącymi na rozdrożu i żegnali się przed tym, jak każde z nas pójdzie w inną stronę. Przebiegliśmy obok serii obrazów o żmij, lisie i myszach, po czym wybiegliśmy na podwórko jak poparzeni. Matka szła bardzo szybko, bezskutecznie udając całkowicie spokojną i opanowaną.

W mgnieniu oka dotarliśmy do samochodu i odjechaliśmy, wzniecając ponownie chmurę pyłu. Kątem oka dostrzegłem, że w oknie widać twarz Di. Zdawało mi się, że płacze.

Koniec

Komentarze

Witam.

Bardzo dobry styl, automatycznie po pierwszym zdaniu nie chciałem przestać czytać. Byle poznać cała tą historie tu i teraz (coś jak Latarnik :D) Świetne opisy i dialogi. Cała historia interesująca.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka