
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
To było jedno z tych miejsc gdzie cywilizacja kończyła się zaraz za stacją kolejową. Długa ulica odróżniająca się od pustyni tylko tym, że po jej bokach stały obrośnięte preryjnym kurzem budynki. Po środku większego placu stała szubienica, wisiały na niej trzy ciała, już zdążyły je obsiąść muchy. Dwóch mężczyzn i kobieta. Widać jeszcze nie nadawali się na smętarz, ten był odwiedzany żeby zapalić znicze, albo kogoś zakopać. Najczęściej żeby zakopać. Ten zapomniany przez Boga kawałek ziemi poza nieświadomymi podróżnymi, zabijakami i poszukiwaczami przygód odwiedzany był jeszcze przez zbłąkane kojoty i grzechotniki.
O tej godzinie było pusto, jedynie jakiś zeschły krzak przetoczył się pchany gorącym wiatrem. Niczego też nie dało się słyszeć, nie licząc piasku uderzającego o szyby okien i bzyczenia much kręcących się wokoło padliny. Dzień jak każdy jeden w Charming…
Zawiadowca patrzył zmęczonymi oczami na kołyszące się źdźbła trawy, pykał fajką starając się wykrzesać z popiołów choćby cień posmaku tytoniu. Pociąg spóźniał się już od godziny, co byłoby do przyjęcia gdyby nie fakt, że nikt o tym nie uprzedzał… no i to, że jest jedynym pracownikiem tej zawszonej stacji. A to oznaczało że będzie tutaj siedział aż do jego przyjazdu. W sumie co innego miałby robić? Był stary, wręcz zgrzybiały, a w postrzeganiu wielu obleśny i denerwujący. Twarz miał zeszpeconą przez ogromną bliznę, efekt bójki na noże za czasów młodości, przez co wyglądał bardziej jak monstrum niż człowiek. Poruszał się zgięty w pół, zmęczony pracą na zmianę w kopalni i w polu. Prawdziwa pokraka. Może przez to nikt nie chciał z nim rozmawiać. Nie wspominając o tym, że na sam jego widok panienki w saloonie dostawały okresu, albo ogłaszały remanent. Nie pozostawało mu nic innego jak czekać na kolejny pociąg i po wszystkim udać się na piętro, żeby nudny dzień zakończyć snem.
Gwizd parowozu był tak charakterystyczny, że nie do pomylenia z niczym innym. Zawiadowca włożył kaszkietówkę, poprawił kamizelkę i przyczepił zegarek na złotym łańcuszku do jej poły. Musiał się prezentować jak najlepiej tylko potrafił, to ważna chwila, zabrał ze sobą dzwonek i wyszedł na podjazd. Zza rozmazanego gorącem horyzontu wznosiły się kłęby białego dymu, po chwili pojawił się niewyraźny czarny kształt. Bił w dzwonek. Nikogo nie było w pobliżu, za gorąco żeby się szwędać się po rozgrzanym piasku. Bicie w dzwon miało narobić tyle hałasu, żeby w najbliższym budynku – poczcie – obudzić Henriego, chłopaka który rozniesie wieści po mieście. A nóż ktoś postanowi się w Charming zatrzymać.
Zajechał! Potężny, czarny i ściekający skroploną parą. Parowóz, Desert Steed, prosto z wielkiego świata, po brzegi wyładowany podróżnymi. Pierwszy wysiadł konduktor, podbiegł ściskając w dłoni tabliczkę z papierami i ołówkiem.
– Doberek! – Skłonił się lekko i podał dokumenty. Zawiadowca przewertował je udając że czyta, a było to okrutne kłamstwo, naprawdę szukając odpowiedniej rubryki na której postawi kulasowaty podpis. Przytaknął kilka razy, chrząknął coś pod nosem i postawił w końcu zawijas. – Woda nam się kończy, można dolać?
– Tam jest pompa – zaskrzeczał wskazując kościstym palcem. – Lejcie na zdrowie… dużo przejezdnych?
– Ano… – odparł od niechcenia, bardziej przejęty by dać znak do swoich kolegów, że mogą powoli wypuszczać pasażerów.
– Jakieś problemy po drodze? – wypytywał niezrażony tonem głosu młodzieńca. – Się trochę spóźniliście…
– Nie nasza wina… – sarknął niezadowolony, że ktoś mu zawraca głowę kiedy pracuje. – W Snakehaven był zastój… musieliśmy się naczekać żeby nas puścili… panie, daj pan spokój, robotę mam…
Zawiadowca uśmiechnął się krzywo, przez co jego gęba stała się jeszcze szpetniejsza, skłonił lekko i odszedł poburkując z niezadowolenia coś cicho pod nosem. Stanął sobie w cieniu, kawałek od wyładowywanych towarów i obserwował wysiadających. A było ich całkiem sporo, panie we francuskich sukniach, takich jakie oglądał w katalogach które zamawiała mama Frail, panowie w surdutach i frakach, garniturach z nieodłącznymi melonikami i laskami o mosiężnych główkach. Ci to na pewno na długo się nie zatrzymają, pomyślał. Z dalszych wagonów wysiadali biedniejsi, sądząc po tym jak byli obładowani można było się domyślać że to osadnicy, albo przyszły pokarm dla kojotów i much. Zależnie od tego jak się zakręcą. Dalej wyprowadzali konie i bydło. Nie był to najciekawszy z segmentów, gdyby nie to, że wysiadło z niego paru mężczyzn, a nie wyglądali na gapowiczów. Zawiadowca nie mógł się powstrzymać, musiał przyjrzeć im się z bliska. Tyle miał z życia.
Podszedł do nich niby od niechcenia, oglądając się w inną stronę niż stali, cały problem w tym, że inną stroną była ściana stacji, lita i monotonna jak piasek na pustyni. Jedyne co mógł w tym wypadku zrobić, to przyglądać się dziurom po kornikach.
Było ich trzech, wszyscy w pożółkłych, wysłużonych prochowcach z grubej skóry, miejscami nawet postrzępionych. Przewodził im wysoki młodzieniec, na oko jakieś dwadzieścia, może dwadzieścia cztery lata. Ciężko było ocenić, bo nie golił się chyba od tygodnia, a skórę miał opaloną słońcem. Włosy ciemniejsze niż kolor zboża, krótko przystrzyżone. Jedną ręką prowadził konia trzymając za wędzidło, drugą zaciskał na kapeluszu. Za nim powoli maszerowało dwóch pozostałych, wielki Indianin z wielką blizną ciągnącą się od prawej brwi aż po lewy kącik ust. Miał na sobie tradycyjny dla czerwonych strój zrobiony ze zwierzęcej skóry, ale zdawał się jakoś lepiej i dokładniej skrojony niż ten który nosili dzicy. Obok niego szedł trzeci, czarnoskóry, całą twarz miał pokrytą małymi plamkami blizn, układającymi się w jakiś groteskowy wzór. Zawiadowca czytał coś kiedyś, dawno temu, na temat tych czarnych. Ale dla niego ich miejsce było tylko tam gdzie bawełna, na polu w upale i pod batem.
Blondyn zdawał się go zauważyć, wlepił w niego spojrzenie szarych oczu i uśmiechnął się lekko… ale było w tym coś niepokojącego. Takiego uśmiechu można się spodziewać po kacie, sadyście… ale nie po normalnym kowboju. Oddał wodze konia jednemu z kompanów, włożył kapelusz na głowę poprawiając rondo i podszedł do Zawiadowcy. Gdy szedł w jego stronę poła płaszcza odchyliła się na bok, widok rewolweru marki dragon nie był tak zastraszający… nie tak bardzo jak dyndający u pasa wielki krzyż ze srebra. Zawiadowca zbladł na jego widok, w myślach starając sobie przypomnieć cokolwiek przydatnego, choćby to jak ma na imię… bo teraz nawet tego nie był pewien.
– Witam – powitał go przybysz, unosząc palce do ronda. Widział że starzec się go przestraszył, powiódł za jego spojrzeniem i zobaczył że krzyż jest na widoku. Od razu go zakrył. – Tym się niech pan nie przejmuje… rozumiemy się?
– Tak… – wydusił przez zaciśnięte gardło, ale głos drżał mu tak, że brzmiało to jak jęknięcie. Zawiadowca modlił się, żeby tylko nie pytał go o nic trudnego ani wymagającego.
– Pięknie! – Znowu się uśmiechnął w ten dziwny katowski sposób. – Z kim mam przyjemność? – Ale pytanie zdawało się nie docierać do starca. Mężczyzna się zamyślił, widać spodziewał się takiej reakcji. – Ja Nathaniel Ripper, a ty?
– Johan… Johan Patrick wasza pańskoć – Słysząc tytuł Nathaniel się zaśmiał, nie wierzył że ktoś go tak idiotycznie nazwie. – W czym…
– Bez tytułów – uprzedził ostro. – Nie wiesz kim jestem, nie widziałeś mnie, ani tego krzyża. Rozumiemy się? – Pokiwał przytakująco głową. – Świetnie. Panie Patrick, gdzie znajdę biuro szeryfa?
– Nie ma…
– Jak to nie ma? – Zdziwił się, bo jak mogło w mieście, nawet najbardziej zabitej norze, nie być stróża prawa. Nie musiał być aktywny, wystarczyło że na sztukę, dla samego bycia, żeby co drobniejsze męty czuły przed czymś respekt.
– Biuro szeryfa spłonęło z trzy miesiące temu – Śpieszył z wyjaśnieniami, wolał nie denerwować kogoś, kto nosił takie insygnia. – Teraz urzęduje w saloonie u mamy Frail…
– Szeryf ma biuro w burdelu? – Mina przybysza zdradzała nie tyle niedowierzanie czy zdziwienie, co całkowite zażenowanie sytuacją. – Gdzie to jest?
– To tylko tymczasowo… ale saloon znajdziesz panie w połowie drogi, naprzeciw banku, jest pomiędzy kasynem a medykiem.
– Mądre ulokowanie – Klepnął Zawiadowcę w ramię, skłonił się lekko i odszedł w stronę swoich kompanów.
Cholera by to wzięła, zaklął Patrick, tylko Kaznodziei im brakowało w Charming… jakby tamtych ktoś zapraszał…
*
Henrie działał jak alarm przeciw pożarowi. Biegł przez miasto i głosił wszem i wobec, że w mieście będą przejezdni. Działało to w sposób zaskakujący, bo puste ulice zapełniały się ludźmi. Nieraz było tak, że wieść docierała i za miasto, a wtedy przyjeżdżali i osadnicy z dziećmi, wszyscy wystrojeni lepiej jak do kościoła.
Nagle z saloonu wychodzili mężczyźni, zasiadali na werandach sklepów, bądź moteli i starali się wyglądać na niezainteresowanych przyjezdnymi, tak jakby byli tutaj niczym nowym. Kobiety spacerowały z parasolkami, jeźdźcy pojawiali się zza zakrętu galopem przecinając całą długość ulicy. Czasami nawet zjawiał się dyliżans. Wystawy sklepów w sposób magiczny lśniły jak wypolerowany kryształ, a co dziwniejsze, nawet wiatr przestawał zawiewać piaskiem.
Efekt jednak psuła szubienica, na której wciąż wisiały trupy. Gdyby nie to, można by pomyśleć, że to całkiem przyjazne i gościnne miejsce.
*
Trzeba było przyznać, każdy jeden Saloon miał swoje własne świetności. Każdy kto bywał w trasie i odwiedzał saloony wiedział, że wszędzie znajdzie alkohol i panienki, a także jakiegoś rzępolącego grajka. Nie ważne czy na fortepianie, pianinie czy ze skrzypkami wtórującymi bandżo. Alkohol wszędzie był ten sam, a panienki poza osobistymi talentami też nie oferowały żadnych innowacji… raczej, bo w tej dziedzinie wyjątki się zdarzały. Ozdobą każdego dobrego saloonu, tym co tak naprawdę ściągało nowych bywalców, a kazało wracać starym był nie kto inny jak barman. Ten człowiek, spowiednik lepszy niż ksiądz, który kochał człowieka bardziej niż brat, radził lepiej niż przyjaciel i polewał dokładniej niż ty sam. To on interesował tych, którzy chcieli zwiększyć swoje szanse w poszukiwaniu tego, co znaleźć chcieli. To barman miał władzę, bo to on polewał, bo to on dawał na kredyt, wskazywał co i jak w tym przybytku radości, gdzie karty, gdzie kości, a która dziewczyna co potrafi i ile za to policzy. Kiedy barman przemawiał cichła muzyka, głosił swe słowa jak kazanie na górze i nikt kto mądry mu nie przerywał. Tak właśnie to wyglądało tutaj.
Kiedy weszli do środka nikt nie zwrócił na nich uwagi, może dlatego że zrobili to po cichu, tak że nawet skrzydła drzwi nie zaskrzypiały. Indianin i Czarnoskóry pozostali w tyle, tak jakby obstawiali drzwi, tymczasem wertowali czujnymi spojrzeniami całe pomieszczenie. Ripper podszedł porozmawiać z barmanem, klepnął głośno w blat by zwrócić na siebie uwagę. Grubas o resztce przetłuszczonych włosów podszedł do niego uśmiechając się pod krzaczastym wąsem.
– W czym mogę pomóc? – zagadnął wycierając dłonie w szmatę.
– Shot – uniósł palec wskazujący, drugą ręką położył całego dolara na blacie. Grubasowi aż zaświeciły oczy. Podniósł monetę i sprawdził w zębach czy aby na pewno prawdziwa. – Spod lady – dodał spokojnie i poczekał aż barman napełni szklankę. – Reszta twoja…
– Dziękuję, łaskawco… – Zmierzył wzrokiem Rippera, oszacował szybko. – W czym mogę… jeszcze… pomóc?
– Szukam szeryfa… – Barman uśmiechnął się od ucha do ucha. Widać słowo „szeryf" kojarzyło mu się z dobrym dowcipem.
– Ano… Raidera panie szukasz… Joseph Raider – Wskazał skinięciem głowy w stronę schodów. – Jest w swoim biurze… z asystentką. Nie radziłbym mu przeszkadzać, nie lubi tego.
– Zaryzykuję – Wychylił całą szklankę naraz, otarł wąsy, a na pożegnanie położył jeszcze jednego dolara na blacie. – Jakby coś, to przyjacielska wizyta… prawda?
– Prawda – przytaknął Barman. Nie z powodu zachłanności, ale przez to coś, co ten człowiek miał w oczach. Te stalowo szare oczy były pełne czegoś nieprzyjemnego, zimnego jak lód i ostrego jak ostrze brzytwy. Niewiele takich widział.
Nathaniel wszedł na piętro, napotkane dziewki rozstępowały się przed nim jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. Dotarł do drzwi z gwiazdą namalowaną żółtą farbą, domyślił się że to biuro szeryfa, albo pokój tutejszej atrakcji. Nie pukał, bo i tak nie usłuchałby zakazu, zwyczajnie wszedł. Szeryfem okazał się postawny brunet, który siedział za biurkiem z rękami wspartymi na głowie swojej asystentki, która zajęta była czymś pod biurkiem.
– Ty tu czego? – zapytał z oburzeniem, ale nie kwapił się do przerywania sobie. – Zajęty jestem…
– Nie wątpię – odparł mu Ripper zamykając za sobą drzwi. – Wciągaj spodnie, wyproś panienkę… mamy do pogadania.
– Ty wiesz synku z kim rozmawiasz? – warknął, ale posłuchał, wyprosił dziewczynę. Szeryf miał w sobie coś dziwnego, niepasującego do stróża prawa. Coś co podpowiadało, że pod połą jego kamizelki znajduje się pochwa z nożem rzutnym, zatrutym albo z inną ciekawą innowacją. Takich jak on częściej ścigano niż dawano odznaki, ale w tym mieście wszystko było możliwe. – Kim jesteś, czego chcesz… a przede wszystkim, za kogo ty się kurwa uważasz?
– Nathaniel Ripper – odpowiedział spokojnie zdejmując kapelusz. – Informacji, szeryfie… chcę informacji. A za kogo się, kurwa, uważam? – Nie odpowiedział, spokojnie odsłonił połę płaszcza i pokazał srebrny krzyż.
– Kaznodzieja? – Raider parsknął kpiąco. – Nie robi to na mnie wrażenia… panie Ripper – Ale z tonu spuściłeś, Nat zaśmiał się w duchu. – Cóż, taka praca, mam pomóc jak tylko potrafię… słucham więc.
– Szukamy kogoś… ostatni raz widziano go w Hellsgate County – Usiadł w wolnym fotelu po przeciwnej stronie biurka. – Kaznodzieja… zdrajca. Podróżuje w towarzystwie kilku typów, nie wiemy kogo… wiemy że jest ich sześciu. Chciałem zapytać czy ktoś taki się tutaj kręcił, były jakieś donosy, kłopoty… może jakieś niecodzienne zdarzenia?
– Nie, nie przypominam sobie – Wzruszył ramionami. – Może się rozdzielili i rozjechali? Czego mieliby szukać na tym zakazanym zadupiu?
– Nie mają innego miejsca żeby się skryć – odparł spokojnie, nie podobał mu się przebieg tej rozmowy, szeryf więcej pytał niż odpowiadał. – Poza tym, wojsko stanowe obstawiło granice. Nie przepuszczają nikogo bez okazania dokumentów. Mysz się nie przeciśnie… wracając do moich pytań…
– Problemy te co zwykle… pijacka bójka, pobicie, kradzież… czasem zabójstwo albo gwałt. Normalka. Donosy też nieciekawe, nie licząc tego, że ktoś ostatnio zgwałcił świnię pani Potters… ale tak to bez innowacji. Kłopoty żadne. Przykro mi – dodał z głupim uśmieszkiem.
– Mi też… cóż, niech pan wraca… do konsultacji – Wskazał na drzwi. – Ja sobie pójdę już. Miłego dnia, szeryfie, przepraszam za to najście.
– Na przyszłość proszę pukać – rzucił na pożegnanie i złapał za butelkę.
Nathaniel wrócił do swoich kompanów i gestem nakazał wyjście. Spokojnie udali się w stronę motelu, jedynego gdzie wisiała tabliczka z napisem „wolne miejsca". Zatrzymali się przed werandą, wzrok Rippera spoczął na szubienicy i wisielcach.
– Coś nie tak, Sahib? – Zagadnął Czarnoskóry.
– Zależy jak na to spojrzeć, Ghand – odparł gapiąc się w miejsce egzekucji. – Nie wszystko mi tutaj pasuje…
– Białe twarze mają podwójne języki… blady brat powinien o tym wiedzieć lepiej niż ktokolwiek – wtrącił się Indianin.
– Raczej – odparł z uśmiechem. – Dlatego zapytamy tych, którzy nie mają powodu żeby kłamać, jeżeli się zgodzisz…
– Sahib, tak nie wolno… – Maur nie zgadzał się z praktykami do jakich uciekał się Nathaniel i Siedem Niedźwiedzi, zawsze okazywał swoje niezadowolenie, ale nigdy nie robił nic by im przeszkodzić. – Zmarli powinni pozostać tam, gdzie są, nie powinno się im przeszkadzać.
– Spokojnie Ghand, nie będziemy cię w to mieszać – odparł spokojnie. – Zostań tutaj, ja i Septem porozmawiamy z sztywniakami…
– Bliznowy brat niech szuka rozwiązania w swoich mądrościach – Indianin wskazał na olbrzymią księgę przy pasie Maura. – My zasięgniemy języka nieobecnych.
– Chodźmy więc – Nathaniel ruszył przodem, za nim Siedem Niedźwiedzi. Ghand usiadł na podeście i złożył ręce do modlitwy, jak zawsze gdy zabierali się za tak kalające jego zdaniem praktyki.
Po chwili wspinali się po schodach szubienicy, by stanąć naprzeciwko umrzyków. Wszystkie trzy osoby miały zarzucone worki na głowę, znaczy załatwiono sprawę po ludzku. Septem wygrzebał któryś ze swoich proszków i zaczął buczeć jedną z pieśni pod nosem. Gdy skończył dmuchnął w garść rozsiewając fosforyzujący czerwony proszek. Trupy zaczęły się szargać na stryczkach. Nathaniel ściągnął worek z kobiety.
– Dobry wieczór pani. – Skłonił się grzecznie, ta łypnęła ślepiami z niedowierzaniem. – Nie obrazi się pani jak zadam kilka pytań?
"Po środku większego" - "pośrodku" łącznie.
"pykał fajką" - fajkę
"Poruszał się zgięty w pół, zmęczony pracą na zmianę w kopalni i w polu." - gość pracuje na trzy etaty? Rolnik, górnik, zawiadowca? Prawdziwy stachanowiec.
"na sam jego widok panienki w saloonie dostawały okresu, albo ogłaszały remanent" - okropne zdanie.
" bardziej przejęty by dać znak do swoich kolegów" - swoim kolegom
"Henrie działał jak alarm przeciw pożarowi." - przeciwpożarowy
"Nie ważne czy na fortepianie" - "nieważne" łącznie
" Szeryfem okazał się postawny brunet, który siedział za biurkiem z rękami wspartymi na głowie swojej asystentki" - jakiej asystentki? Na Dzikim Zachodzie w tamtych czasach? Cała ta scena z robieniem laski jest idiotyczna i nic nie wnosi.
Niezgrabności językowych jest znacznie więcej. Tekst ogólnie napisany raczej słabym stylem, ciężko się go czyta. Brakuje wielu przecinków, znacznie nadużywasz wielokropków - one naprawdę nie zwiększają dramatyzmu, a przy nadmiarze są po prostu śmieszne, czasami też niepotrzebnie łączysz kilka zdań w jedno, w sytuacji gdy powinny być one osobno.
Co do samej treści, to dopiero ostatnie zdanie mnie zaciekawiło. Postaraj się jednak o wiele lepiej dopracować kolejne części (żeby chociaż ortografów w nich nie było).
Pozdrawiam.
co by nie było tekst był pisany na kolanie (jak nie mam na coś pomysłu to od razu puszczam w sieć, jak jest jakiś odzew dopiero coś z tym robię), ale fakt, błędów rzeczywiście jest w cholerę. Jeżeli chodzi o tą całą asystentkę to miało być "dowcipne". Co do reszty poprawię, ale wklejać drugi raz nie będę (Szkoda że redagowanie tekstu nie jest możliwe non stop) Co do etatowca, wiedziałem że czegoś mi w tym zdaniu brakuje... miało być że w młodości, ale ok - moja wina. Z tym "przeciw pożarowi" to akurat z premedytacją popełnione.
Tak czy siak, dzięki, przy następnym postaram się wyplewić wpadki.