
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Błoto miętoszone kołami niezliczonych wozów. Tłum ludzi idący ulicami. Spieszących się, poganianych strachem przed ciągle uciekającym życiem. Radość, smutek, wrzask i żal. Mieszanina twarzy i uczuć tak podobnych do siebie i jednocześnie tak różnych. Podobne życie; ból, radość i śmierć. A także ciągła nienawiść wobec wyrzutków, obcych i „innych”. Tak jednakowi, a jednocześnie tak bardzo zróżnicowani. To było miasto. Rozumna kloaka pełna ludzi i nieludzi.
Senfil bywał tu często i on pierwszy zauważył wpływ, jakie miasto wywierało na swoje bliższe i dalsze otoczenie. Łąki umierały zadeptane stopami ludzi. Zwierzęta opuściły to miejsce, przenosząc się na mniej zaludnione tereny. Wokół drogi coraz gęściej wyrastały brudne domy zamieszkiwane przez obdartych pijaków, ich wrzaskliwe żony, a także zasmarkane głupie dzieci. Na przedmieściach mieszkały także mutanty, ludzkie wyrzutki oraz baranki ludzkie nazywane tak przez analogie do baranków bożych.
Centrum miasta zaczynało się tuż za bramą. Była ona zardzewiała i pokryta brudem, a nad nią widniał napis: Witlamy w Lodzi. Ci biedni ludzie zapomnieli nawet własnego języka. Centrum miasta otaczały grube, betonowe mury. Tysiące ton betonu wzmacniało setki ton żelaza i paru nieszczęśników, którzy mieli pecha i zmarli w czasie budowy muru. Potężne obwarowanie dawało poczucie pewności i bezpieczeństwa. Przed bramą stało dwóch strażników kontrolujących wszystkich wchodzących i wychodzących z centralnej dzielnicy miasta.
– Tak – beknął ten większy o niesłychanie dużych, wyrazistych, szczurzych wąsach. – Przepustka.
To także były baranki ludzkie. Może pochodziły od szczurów, ale Senfil nie mógł mieć co do tego pewności i zapewne nigdy się nie dowie, jak było naprawdę. Większość stworzeń ludzkich albo nie wierzyła w swoje zwierzęce pochodzenie, albo się do niego nie przyznawała. Najpierw pojawiał się wstyd, który im ułatwiał zabijanie własnych protoplastów, likwidowanie śladów ich wcześniejszej zwierzęcości. Później przychodziło zapomnienie niedane jedynie niewielu z setek synów i córek ludzkości. Senfil dobrze pamiętał własnego praprzodka kota. Głupie zwierzę, posługujące się jedynie nadanym mu przez instynkt samozachowawczy sprytem, a jednocześnie jak bardzo przypominało ono jego samego. Czuł tą bliskość powstałą w wyniku braku elementu naturalnej ewolucji. Nie miliony lat, nie setki tysięcy, lecz zaledwie paręnaście stuleci od momentu, w którym świat tak bardzo się zmienił. Najpierw był pomysł, który się narodził, gdy zabrakło pracujących na plantacjach bawełny niewolników, gdy coraz trudniej było o domowa służbę, a realny socjalizm zaszczuty przez demokrację i ekonomię wyzysku zdechł. Nagle ludzie uświadomili sobie, że najważniejszą rzeczą są pieniądze, a rola świni, która pcha się do koryta, by tym więcej zeżreć, jest tym bardziej zaszczytna, gdy zdechną ci, co nie dotrą do żarcia. Tak, potrzebny był dobrobyt, tak jak powietrze, którym się oddycha. Dobrobyt widziano w postępie, w odkrywaniu nowych dziedzin wiedzy, w coraz to nowszych wynalazkach. A ci, co się nażarli, chcieli jeszcze władzy i ludzi, którym pokazaliby, że mają pieniądze, tłumacząc im jednocześnie, że oni nędzarze nigdy ich nie będą posiadali. Genialni wynalazcy, czciciele postępu wspierający gigantyczny twór cywilizacji będący przecież jedynie wielkim pasożytem pożerającym tkankę planety! Nauka poczyniła wielkie postępy. Ludzie stali się bogami i jako bogowie zgłupieli. Tak jak ich pierwowzór i pierwowzór pierwowzoru. Sięgając aż do tego, o którym powiedziano „I słowo ciałem się stało”. Nowy wiek nazwano erą neoniewolnictwa. Jakoś zapomniano o tym, że zwierzęta nie mogą być niewolnikami, a przecież kapłani wszystkich ludzkich religii nazywają baranki ludzkie zwierzętami. Nie wiadomo czy jest to symbol głupoty i uporu, czy też strachu przed tym, który stworzył ludzi na swoje podobieństwo?
W oczach strażników błyszczał czysty, ludzki debilizm. No cóż, tu także zachodziło przecież podobieństwo. Tak jak ludzi stworzono, wzorując się na czyimś wizerunku, tak ludzie nie mogli wyjść poza te ograniczenia.
– Przepustka – powtórzył mniejszy.
– Nie posiadamy przepustki – Filona była przerażona. Szokowało ją to miejsce, tak dziwne w swojej aktywności i smrodzie, który drażnił jej nozdrza.
Senfil uciszył ją nieznacznym ruchem swojej prawej łapy. Wręczył im niewielką łapówkę. Strażnicy byli za mało rozgarnięci, aby zażądać więcej, ale wystarczająco inteligentni, żeby zrozumieć, czym jest łapówka.
– Co teraz zrobimy? – szepnęła Filona. Skuliła się przestraszona i przysunęła się do jego boku. Nigdy nie widziała takich tłumów ludzi i nieludzi i takiego ciągu domów kończącego się może za horyzontem.
Obok nich przeszła uduchowiona świnia. Uczłowieczona na obraz człowieka pędziła przez sobą swoich pobratymców, czyli prawdziwe świnie. I, mimo że spokrewniona z nimi więzami ewolucji spokojnie prowadziła je na rzeź świadoma przepaści, która wyrosła między nimi. Przypominała swoim zachowaniem człowieka, który w starożytnych czasach zabijał małpy, nawet nie zastanawiając się nad tym czy ona przypadkiem nie posiadają duszy.
– Poszukamy noclegu – odparł Senfil. – A później znajdziemy mordercę i złodzieja w jednym.
W mieście dość częstym zjawiskiem były bójki, a raczej pijackie burdy prowokowane przez ludzi odtrąconych, wyizolowanych ze społeczeństwa, znajdujących się na jego marginesie. Zdarzało się jednak, że bijatyka stawała się czymś powszednim, w czym uczestniczyli wszyscy, poczynając od najbardziej szanowanego obywatela, a kończąc na ostatnim włóczędze. Nie świadczy to o niezwykłości tutejszych obyczajów, ale raczej o ich degeneracji, początku anarchii i rewolucji. Bójki rozpoczynają się różnie, przyczyny mogą wydawać się tym bardziej dziwne, im bardziej są prozaiczne. Dla przykładu przyjrzyjmy się jednemu z poważanych obywateli Łodzi jadącemu środkiem ulicy na oślim grzbiecie. Ten zadowolony z siebie karzełek był jednym z najbogatszych, mieszkańców miasta. Nie będę wyliczał wszystkich willi i fabryk, które posiadał, gdyż zabrakłoby na to miejsca. Wspomnę tylko o jednej z jego wad: był skąpcem. Nasz bohater, Czesław Rzepka, zwany Liczyrzepką drżał ze strachu i chciwości. Bał się złodziei. Bał się, że wyda zbyt dużo pieniędzy. Bał się, że nic nie zarobi. Kuląc się ze strachu i ściskając, zbyt mocno, swoimi ościstymi nogami biednego osła, mętnymi, kaprawymi oczkami wypatrywał celu swojej podróży. Wtedy zaszedł wspomniany incydent. Złodziej działał bardzo sprawnie. Nikt oprócz niego nie przeciąłby w tak krótkim czasie skórzanego paska sakiewki. Realizował już ostatnią część planu, czyli odwrót, gdy koścista ręka Czesława chwyciła go za kołnierz koszuli.
– Oddaj złodzieju – wrzasnął Liczyrzepka z lekka poczerwieniały na twarzy.
– Nie oddam – odparł młodociany złodziejaszek.
Biorąc sobie do serca te słowa, okradziony zaczął lać kilkunastoletniego chłopca po głowie, gdyż dalej z osła nie mógł sięgnąć. Powoli wokół miejsca zajścia gromadził się tłum. Przechodnie, byli podzieleni. Dzieliło ich poparcie dla prawa i nienawiść wobec pozerstwa i chciwości. To stanowiło bardzo niebezpieczną mieszankę. Szczególnie w tak niespokojnym miejscu, do jakiego należała Łódź.
– Powiesić złodzieja! – ktoś wrzasnął.
– Nie, takiego najlepiej…
– Baty i tyle.
Padały kolejne nieprzychylne dla chłopca komentarze.
– Pomocy! Nic nie zrobiłem! – chłopiec nagle zaczął krzyczeć. – Zostaw mnie! Ty! Zostaw!
Tłum zafalował poddany nowej myśli.
– Bogaty a bije!
– Powinien zostawić chłopaka. Przecież od tego są sądy.
– Burżuj i kułak…
– Szowinistyczna, męska świnia!
– Zabrać takim pieniądze i powywieszać!
Jeden z konserwatywnie-liberalnych lub liberalnie-konserwatywnych przechodniów próbował załagodzić sytuację.
– Tak już kiedyś było. Najpierw zabrali bogatym, później biednym i było jeszcze gorzej.
– Co pan plecie!
– Zamknij jadaczkę, bo jak panu w mordę dam!
– Zresztą historia kołem się toczy – uzupełnił konserwatywno-liberalny lub liberalnie-konserwatywny przechodzień.
Mieszkańcy dużych, a biednych miast zawsze łatwo poddawali się emocjom, a później wieszali królów. Wyrwany z drogi kamień rzucony przez kogoś z tłumu uderzył Liczyrzepę w głowę. Ten zaskoczony puścił chłopca, który, korzystając z okazji, uciekł.
– Co jest?! – na twarzy Liczyrzepy malowały się wściekłość i zdumienie. – Hołota! Kto to zrobił?!
– Hołota! Hołota! Sam pan jest hołota – zripostował jeden z mężczyzn. – Wywalił mnie z roboty! Na latarnie z nim!
– Zrobimy mu krawat, piękny, gustowny i wygodny.
– Na drzewo!
– Co jest?! Zostawcie mnie! – krzyczał Czesław.
Poleciały kamienie. Osioł kwiknął, zrzucając właściciela. Poszły w ruch pięści.
– Gwardia książęca! – ktoś krzyknął.
Tłum tak szybko, jak się wcześniej zebrał, tak teraz się rozproszył. Kilku jadących na naturalnych, nie zmodyfikowanych genetycznie koniach policjantów zaatakowało najbardziej opornych i spóźnialskich tratując ich, kopiąc po głowach i raniąc ostrymi jak brzytwa szablami. Popłynęła krew.
– Komuniści! – warknął dowódca oddziału, podjeżdżając do leżącego na ziemi Liczykrupy – Dobrze wielmożny pan się czuje?
– Sakiewka – ten wydukał oszołomiony.
– Znajdziemy złodzieja.
– Ja… krwawię.
– Spokojnie, weźmiemy pana stąd.
– A inni?
– Kilku rannych, paru aresztowanych.
– Sakiewka – powtórzył Liczykrupa i zemdlał.
Tak, w mieście atmosfera robiła coraz bardziej gorąca. Nienawiść i złość narastały. Do takiego kotła trafił Senfil wraz ze swoją ukochaną Filoną.
– To straszne – powiedziała Filona, patrząc na brutalną bijatykę. – Czy musimy tam iść?
– To jedyna droga – Senfil z nie mniejszym przerażeniem obserwował toczącą się przed nimi bitwę uliczną. – Zresztą konna policja zrobi tu zaraz porządek.
– Z drogi! – krzyknął jeden z przejeżdżających konno policjantów i uderzył Senfila pałką. Z drobnego draśnięcia na jego głowie popłynęła krew. Senfil ze zgrozą w oczach przyglądał się temu, jak przechodniów tratują konie.
– Ukryjmy się w tej bramie, chodź! – krzyknęła do niego Filona.
W znajdującej się parę kroków dalej wnęce panował półmrok i cisza. Z ledwością dochodziły tu przeraźliwe wrzaski tłumu. Ktoś obok nich głośno jęknął. Był to główny bohater naszej opowiastki; mały, kilkunastoletni złodziej. Z przerażeniem w oczach patrzył na Senfila i Filonę.
– Nic ci nie jest? – spytała go Filona, widząc, w jakim stanie znajduje się chłopiec. Miał zakrwawioną twarz. Również z jego nosa ciekła krew.
Trochę oberwałem – stwierdził zapytany trochę dziwnym głosem, gdyż próbował powstrzymać płynącą z nosa krew. – Ale nic mi nie będzie.
– Gdybyś nie próbował okraść tego człowieka, nie byłoby tej całej awantury.
– Ja go okradłem?! To największy złodziej w całym mieście! Nic złego nie zrobiłem, zabierając mu sakiewkę. Zresztą nikt go nie lubi. Jesteście kotami, prawda? – w jego oczach błysnęło zaciekawienie. – To rzadki widok. W mieście najwięcej jest rozumnych świń, myszy, kretów, koni i psów, za to kotów jest niewiele. Ja jeszcze z żadnym kotem nie rozmawiałem. Może mi wyjaśnicie, dlaczego tak mało kotów mieszka w mieście?
– Nie lubimy miast.
– One są takie brudne i hałaśliwe.
– Nie lubimy ludzi.
– W mieście jest za dużo ludzi, a my lubimy samotność.
Odpowiadali na przemian Filona i Senfil.
– Rozumiem was. Ja także lubię samotność.
– Myślę, że ty nas nie możesz zrozumieć – zauważył Senfil. – Ludzie to zwierzęta stadne.
– Co wy tam wiecie – chłopak machnął ręką.
– Dużo więcej niż ci się wydaje – odparła Filona.
– Ale nie rozumienie tego, co się dzieje w mieście. Jak powodu, dla którego ja ukradłem te pieniądze.
– Rzeczywiście nie wiemy – Senfil nadał, trzymał się za rozbitą głowę. – Przeklęty glina.
– Nikt tutaj nie lubi Liczyrzepki. To kapitalista, który okrada klasę pracującą. Ja zarekwirowałem mu te pieniądze, gdyż dorobił się ich na pocie i wyzysku biednych ludzi.
– No, dobrze. Co chcesz teraz zrobić z tymi pieniędzmi? – spytała Filona.
– Zbieram na latające wrotki. Wiecie jak fajnie unosić się w powietrzu? – uśmiechnął się jakby zadowolony z siebie. – Tata prowadzi na rogu knajpę i uważa, że jestem jeszcze na to za mały, ale powiedział, że jak uzbieram pieniądze i je kupię, to będę mógł latać.
– Wie o tym, że kradniesz?
– Ależ oczywiście, proszę pani. Prawo w Łodzi jest bardzo łagodne. Nikt nie może podlegać żadnym karom aż do piętnastego roku życia. Korzystam więc z okazji.
– A wasza wiara? – spytał Senfil. – Dziesięć przykazań zakazuje także kradzieży. Myślałem, że przestrzegacie reguł religii, którą wyznajecie.
– E tam, proszę pana. Przecież wszyscy kradną. Wiadomo, kapitalizm. Zresztą nasz Bóg jest bardzo miłosierny. Każdy wie, że jak ktoś coś ukradnie, to ksiądz go rozgrzeszy. Tak mi powiedział ojciec.
– No cóż – Senfil pokiwał głową. – Widzisz Filono, jacy ludzie potrafią być obłudni. Ich wiara zawsze była pokraczna.
Filona groźnie zamruczała.
– Trochę mnie ten chłopiec rozczarował. Myślałam, że ludzie w mieście są inni.
– Więc przestań Filono tak myśleć. Zresztą to tylko chłopiec.
Rzeczywiście, to był jedynie chłopiec. Wysoki, może nawet zbyt wyrośnięty jak na swój wiek, gdyż jego sylwetka, dziecinny wygląd twarzy mówiły, że nie może mieć więcej niż dwanaście lub trzynaście lat. Miał siwe włosy poprzedzielane pasemkami czerni. Dodawały mu one powagi i lat. Patrząc na nie, miało się wrażenie, że jest starcem stojącym już nad własnym grobem, który jednak miał dziecięcą twarz.
Słysząc wypowiedzianą ustami Filony obelgę, gdyż obelgą było dla niego niedocenienie wagi jego złodziejskiego czynu, skrzywił się.
– Ojciec twierdzi, że jesteście brudnymi, śmierdzącymi i odrażającymi zwierzakami.
– Nasz stwórca nie zawsze musi mieć rację, co nie oznacza, że jej nie ma – odparła na to Filona.
– Co? – w oczach chłopca malowało się zdziwienie i brak zrozumienia.
– Ona mówi o twoim ojcu. Cytuję „Księgę Kotów” – wyjaśnił Senfil.
– Wy w to wierzycie?
– Tak.
Chłopiec roześmiał się.
Jesteś zakrwawiony – Filona wyciągnęła z podręcznego bagażu chusteczkę. Zaczęła nią ścierać z twarzy chłopca krzepnącą krew. Chłopiec nagle przestał się śmiać.
– Wiecie co? Dla mnie jesteście przezabawni. Możecie być zwierzętami, ale zachowujecie się tak jak ludzie. No, może z wyjątkiem wiary. Ale to mogę wam odpuścić. Mówcie do mnie Marek, to od świętego Marka.
Dobrze Marku, ale musimy już iść – zauważył Senfil. – Ludzie już się dawno rozeszli, a nam się spieszy.
– Chwileczkę. Jesteście w mieście tylko przejazdem, czy planujecie dłuższy pobyt? Mój ojciec prowadzi także hotel. Jeżeli chcecie się gdzieś zatrzymać na parę dni to najlepiej u nas.
– Mamy zamiar wynająć pokój – Filona spojrzała na Senfila. – Co o tym myślisz?
– Możemy skorzystać z zaproszenia. To daleko?
– Na południowym krańcu miasta. Przy samych murach.
– Skończyłam – Filona schowała zakrwawioną chustkę. – Teraz wyglądasz o wiele lepiej.
Otarta z krwi twarz wyglądała na jeszcze bardziej dziecinną. Tliła się w niej dziecięca iskra radości.
– Mówię wam, już niedługo kupię sobie latające wrotki – z dumą zademonstrował im wypełnioną brzęczącymi monetami sakiewkę.
Kolejny rozdział mojej powieści. Zapraszam do lektury.
Fajne. Orwellowskie klimaty w polskich realiach, w przyszłości (jak sądzę), dodatkowo w mieście Łodzi. Tu z kolei skojarzyło mi się z "Ziemią obiecaną" Reymonta. A postać kapitalisty z ... jednym z bohaterów powieści noblisty:). Podobało mi się. Pozdrawiam
Mastiff
Nie znam wcześniejszych i późniejszych części, wiec o fabule się nie wypowiadam, ale długaśny akapit, zaczynający się od "To także był baranki ludzkie" miażdzy formą i treścią. Niestety, nie w pozytywnym sensie.
Zwraca też uwagę niestałość narracji, która najpierw jest zimna i zdystansowana, a potem nagle bez wyraźnego powodu przechodzi na gawędziarski styl ("Dla przykładu przyjrzyjmy się jednemu z poważanych obywateli Łodzi jadącemu środkiem ulicy na oślim grzbiecie. Ten zadowolony z siebie karzełek był jednym z najbogatszych, mieszkańców miasta.Nie będę wyliczał wszystkich willi i fabryk, które posiadał, gdyż zabrakłoby na to miejsca.";"Ktoś obok nich głośno jęknął. Był to główny bohater naszej opowiastki; mały, kilkunastoletni złodziej").
Znalazłoby się też trochę błędów i niezręczności:
Mieszanina twarzy i uczuć tak podobnych do siebie i jednocześnie tak różnych. Podobne życie; ból, radość i śmierć. A także ciągła nienawiść wobec wyrzutków, obcych i „innych”. Tak jednakowi, a jednocześnie tak bardzo zróżnicowani. - Uważasz, że to brzmi dobrze?
Centrum miasta zaczynało się tuż za bramą. - Centrum zaczynało się już za bramą? To dość osobliwe uwarunkowanie architektoniczne. W większości miast centrum znajduje się... w centrum, czyli w środku.
Tysiące ton betonu wzmacniało setki ton żelaza i paru nieszczęśników, którzy mieli pecha i zmarli w czasie budowy muru. - Zła konstrukcja zdania
Uczłowieczona na obraz człowieka - Skoro piszesz, że była "uczłowieczona", to rozumie się samo przez się, że nie na obraz małpy.
Zestawienie człowieka i innych gatunków w interesujący sposób odziela i łączy niezbywalne cechy, nazwijmy je uniwersalnymi dla gatunków obdarzonych inteligencją, oraz te, które widziane właśnie z perspektywy bohaterów-kotów, przypisywane są ludziom. Interesujące jest to, że te wszystkie cechy łącznie przedstawione są w sposób szkaradnie absurdalny. Jest w tym gorzka prawda, daleka od idealistycznych wizji ludzkości przepełnionej dumą z siebie i uprzedmiotawiającej, zawłaszczającej cały świat jako jego prawowita władczyni. Tu ludzkość jest - this big - malutka, pozbawiona całego majestatu, stojąca nie na szczycie, tylko gdzieś w szeregu: między innymi gatunkami, ale też między wcześniejszymi, a późniejszymi przeobrażeniami. Btw skojarzyło mi się to z teorią emanacji Plotyna.
Czuć też taką "chwilowość" pojęć, które wydawałyby się ważne. Moralność? Relatywna. Religia? Nie należy się obawiać Boga. Prawo? Stoi także po stronie złodzieja. Nieuniknione stanowiska, które jakieś trzeba zająć, a które jutro mogą być inne.
Mieszanina twarzy i uczuć tak podobnych do siebie i jednocześnie tak różnych. - Szczególnie widać na przykładzie tłumu w scence z Liczyrzepą. Wspólnym mianownikiem: a żeby tylko komuś dokopać - przy całej różnorodności racji i poglądów.
Pomijając błędziki językowe, naprawdę porządny fragment.