- Opowiadanie: RobertZ - Senfiliada Rozdział I Typowy początek osobliwej historii

Senfiliada Rozdział I Typowy początek osobliwej historii

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Senfiliada Rozdział I Typowy początek osobliwej historii

Nie wiedział, że go dzisiaj zabiją. Była już noc, a on miejscowy dozorca, stary zamkowy klucznik miał za zadanie sprawdzić czy nic lub też nikt nie zakłócił jej spokoju. Na razie siedział na zamkowej ławce, wsłuchując się w otoczenie i jednocześnie wpatrując się w bezchmurne niebo. Cicho szumiał wiatr, trzaskały niedomknięte okiennice, zgrzytał przesuwający się piasek. Wraz z wiekiem polubił te nocne obserwacje. Lubił patrzeć na gwiazdy, te dziwne kropki, które mrugały, a czasem rozbłyskiwały niepokojącym blaskiem rodzącej się, a jednocześnie zamierającej mocy. Były takie tajemnicze. Podobno w dawnych czasach ludzie latali do tych punkcików na niebie. Nie potrafił objąć swoim rozumem potęgi czarów, którymi kiedyś ludzkość dysponowała. Ciekawiło go, ile z tych gwiazd przywieźli na ziemi? Widział wiele cennych kamyków, w których błyszczało cudowne światło, ale żaden z nich nie był aż tak niezwykły, aby móc dorównać płomykom świecącym nad jego głową. Był już zbyt stary, aby mógł mieć nadzieje, że kiedyś jego dłonie zamkną się na prawdziwej gwieździe i poczują jej rzeczywistą moc i ciepło. Jego rodzice opowiadali, że rodzice ich rodziców mieli kiedyś taką gwiazdę, ale stracili ją w czasach wielkiego zamętu.

Cicho jęknął. Bolał go krzyż. Otarł pot z czoła. Wysmarkał się w dużą, kraciastą chusteczkę. Znowu zbliżała się zmiana pogody. Na niebie pojawiły się pierwsze ciemne obłoki. Robiło się coraz ciemniej, a on przecież musiał jeszcze przejść przez zamkowy dziedziniec i sprawdzić, czy jakieś złodziejaszki nie połakomiły się na dobytek Pani Zamku. To należało do obowiązków dozorcy. Był jednak zmęczony, a co za tym idzie kusiło go niedalekie, wygodne łóżko.

– Sprawdzę tylko wieżę – powiedział na głos, chcąc dodać sobie odwagi.

Wstrząsnął nim dreszcz. Nie był już młody, a nadal bał się ciemności. Wstał z ławki i żwawo ruszył w kierunku wieży. Musiał przejść przez cały dziedziniec.

Zamek bronił kiedyś granic wielkiego ważnego państwa, ale po tym imperium pozostało tylko wspomnienie. Dawna siedziba wojska, późniejsze muzeum, stała się teraz mieszkaniem dla biednych, odrzuconych przez świat ludzi. Odcięci od świata, otoczeni stepem żyli z nadzieją. że kiedyś świat do nich przyjdzie, zapełni gwarem opuszczone wioski, może zagrzmi także hukiem armat. Zawsze można było przecież ograbić trupy żołnierzy. Nadzieje wiązali również z odrodzeniem małej rzeczki, która płynęła obok zamku za dawnych czasów, a teraz pozostało po niej tylko wyschnięte koryto. Zamek powoli pustoszał. Ludzi w zbyt dużym stopniu przygnębiał widok, jaki roztaczał się z jego murów oraz brak jakichkolwiek perspektyw na lepszy los. W końcu nie tylko nadzieją człowiek żyje. Poza zamkiem czekał na nich jedynie las wyschniętych drzew, zrujnowane domy będące pamiątką po dawniej tętniącej życiem prowincji i cichy szum wiatru, który bawił się kurzem. To było przekleństwo tej okolicy. Jedynie wiosna przynosiła radość odrodzenia. Z nadejściem wiosny ziemia nakarmiona zimowymi ulewami wybuchała zielenią kwiatów, trawy, niedojrzałych owoców. Wraz z nastaniem lata, gdy kwiaty już przekwitały, a trawa wysychała, ziemia otaczająca zamek powoli umierała i martwą, miała być do następnej wiosny. Właściwie nie dało się żyć w tej krainie opuszczonej nawet przez zwierzęta. Była zbyt monotonna, zbyt pusta. Z rzadka przeżywali przykre urozmaicenia, do których należały napady band złodziejaszków. Dla nich zamek stanowił wyjątkową pokusą. Pani Zamku należała do osób bardzo bogatych i na swój sposób szalonych. Zresztą swoje szaleństwo odziedziczyła po matce. Mówiono, że przeprowadzała jakieś magiczne eksperymenty, konstruowała olbrzymie lunety, przez które obserwowała gwiazdy. Powiadano także, że niezbyt przychylnie wyrażała się o władcach Nowej Atlantydy. Nie chciała opuścić zamku będącego zresztą jej własnością, jak i także nie chciała, aby inni jego mieszkańcy kiedykolwiek porzucili to miejsce. To było zrozumiałe szaleństwo i niewielu tłumaczyło sobie je altruizmem Pani Zamku. Wynikało ono raczej z konieczności sprawowania władzy, chęci rządzenia innymi. Nikt już nie chciał mieszkać w tym przeklętym miejscu, ale z drugiej, strony powstrzymywał ich strach przed nędzą, której zaznaliby, opuszczając swoje rodzinne strony i strach przed… pracą. Staruszek zachichotał. Tak, strach przed pracą. Przecież jedynie to jeszcze ich tu trzymało. Zawsze, gdy Pani Zamku wracała swoim latającym dywanem z wielkiego świata, wszyscy ucztowali. Za każdym razem dywan powracał obładowany kosztownościami, egzotycznym jedzeniem i złotymi monetami. Przy każdym powrocie rozgrywał się bój o przywieziony dobytek, o to, kto co ma wziąć. Nie potrafił zrozumieć, skąd ona brała te wszystkie kosztowności. Niektórzy mówili, że to dar od bogów, którzy rządzą tą planetą i w ten sposób obdarowują ubogich, aby oni żyli lepiej. Uważali, że Pani Zamku po prostu umie udać się w odpowiednie miejsce i wyprosić te wszystkie dary. Inni woleli nie myśleć, a raczej korzystać z życia konsumując wszystko, co im dano. Niestety zamek nie należał do miejsc, które nastrajałoby do zabawy. Nawet najbardziej rozrzutni oszczędzali dane im pieniądze, szykując się do przyszłego, w niewiadomym czasie, opuszczenia tego piekło-raju.

Zatrzymał się, gdyż coś niepokojącego usłyszał. To tylko rzygał pijak. Gdzieś roześmiała się kobieta. Równie nietrzeźwa śmiała się z cudzego nieszczęścia.

– Obrzydliwe – stwierdził. Nie lubił mówić do siebie, ale praca stróża utrudniała mu odzwyczajenie się od tej wady charakteru.

Drzwi wieży były jedynie domknięte. To go zaskoczyło. Na schodach zobaczył mokre ślady kocich łap.

„Filona” – pomyślał. – „Co ona tutaj robi?!”

– Fi… – chciał krzyknąć, ale coś mu przeszkodziło. Nagle zabolało go gardło. Odruchowo dotknął bolącego miejsce. i poczuł ciepło spływającej krwi. W jego oczach malowało się zdziwienie, gdy umierając, upadał na ziemię. Ostatnią rzeczą, którą widział były gwiazdy. „Chciałbym złowić jedną” – to była jego ostatnia myśl.

 

 

Wiosna przyniosła ze sobą kwitnące kwiaty, ostrą jasną zieleń trawy, nieśmiałą zapowiedź przyszłych letnich upałów i kurz wgryzający się w płuca.

Środkiem drogi szedł sobie, na dwóch tylnych kończynach, młody, wesoły kocur o jasnej, poprzecinanej ciemniejszymi brązowymi pasmami sierści, dużej, prawie że lwiej grzywce zdobiącej jego głowę i zadziwiająco szarobiałym ogonie. Idąc, podśpiewywał sobie. Cieszył się ze zbliżającego się końca wędrówki, radował go widok zamku, który stał na pobliskim pagórku i mimo swojego groźnego wyglądu był przecież tak swojski. Na plecach kot dźwigał dziwny pakunek ni to torbę, ni to koszyk, w którego środku tkwił cel podróży, czyli drogie i cenne dla niego pamiątki z różnych krain, które w czasie swojej wędrówki odwiedził.

Już prawie dotarł do swojego domu, który nie widział od paru miesięcy. Jeszcze tylko kilka kroków. Jeszcze tylko chwila. Mała, kocia łapka, ściśnięta w pięść zapukała w potężne wrota zamku. Wokół rozszedł się dudniący pogłos. Na tyle głośny, aby każdy mógł go usłyszeć.

– Hej, jest tam kto?

Kubeł pomyj wylądował na głowie Senfila. Prysnął gdzieś jego wesoły nastrój.

 

 

Tłum nawoływał do linczu. Para służących, tłusta kucharka wraz z mężem i inni szarzy mieszkańcy zamku. Kat, wicesędzia i sędzia główny na nieobecność Pani Zamku stał na podwyższeniu, które zbudowano na wszelki wypadek dla obsługi szczególnie wrednych zbrodniarzy. Był to człowiek wielkiej postury. Miał jednak mały i tępy móżdżek. Tu trzeba dodać, że właściwego mózgu niestety nie posiadał.

– Tego, więc… – zwrócił się do Senfila, który z pętlą na szyi stał nad zapadnią. – Senfilu, muszę cię… jak rozumiesz… no więc, tego… wina uznana – niestety biedaczek zaplątał się w mowie pogrzebowej. – Co ja miałem powiedzieć? – zwrócił się do rozdrażnionego tłumu.

– Zejdź mi z drogi ofiaro – odepchnął go mąż kucharki – Ten kot – wskazał na Senfila – ostatniej nocy, po odjeździe Pani Zamku, zabił drogiego nam człowieka. Musi zawisnąć, ponieważ jest mordercą!

Kucharz chwycił dźwignie uruchamiającą zapadnie, chcąc ją pociągnąć. Na Senfila spoglądały głodne oczy spoconego i śmierdzącego tłumu, który nienawidził go i chciał jego śmierci. Tak, ta tłuszcza potrzebowała rozrywki i nie było dla niej ważne czy był winny, czy też nie. Oni go osądzili i skazali. Uznali za winnego, ponieważ był kotem. Stanowił dla nich obcą, tajemniczą istotę, której można było się jedynie bać, lub nienawidzić. Jak bardzo ci ludzie potrzebowali jakiejkolwiek rozrywki! Szczególnie gdy mogli ją mieć kosztem obcych. Tańczyć, chlać, kopulować i mordować. Jakże to ludzkie i obrzydliwe. Wiedzieli, że on nie mógł nikogo zabić. Nie był mordercą, a zresztą przybył dopiero dzisiaj do zamku. Zaślepiała ich jednak nienawiść do wszystkiego, co obce, do każdej istoty nie zrodzonej z ludzkiej kobiety. Gdyby była tu Pani Zamku, ta gruba, stetryczała baba, wystarczająco rozsądna i na tyle mądra, aby nie skazać go tak pochopnie na karę śmierci. Niestety jeszcze nie wróciła ze swojej ostatniej podróży.

– Co tu się dzieje?! – na placu zabrzmiał kobiecy głos wzmocniony przez kilka olbrzymich megafonów. Latający dywan Pani Zamku lądował na dziedzińcu zamkowym. Kot zamruczał radośnie. Wiedział już, że dzisiaj nie będzie nocował w siedzibie swoich przodków.

 

 

– Podejdź bliżej – zwróciła się do Senfila Pani Zamku.

Senfil pokornie podszedł bliżej swojej władczyni. Znajdowali się w jej, przytulnie urządzonej, prywatnej komnacie. Miała ona dość charakterystyczny wystrój. W zasadzie należałoby go określić szczytem bezguścia. Meble kapały złotem, wszystko błyszczało, świeciło, podśpiewywało, a mały odkurzacz, cały czas, cicho mrucząc, czyścił olśniewająco czystą posadzkę. Kukułka śpiewała w specjalnie urządzonym dla niej zegarze, a w powietrzu latały świętojańskie koniki polne.

– Może jeszcze kawy? – słodki uśmiech przebiegłej trochę starawej, otyłej lisicy.

Senfil z przerażeniem w oczach spojrzał na delikatną porcelanową filiżankę stojącą na niewielkim stoliku. Jego łapy nie były tak zręczne, jak ludzkie ręce. Bał się, że albo rozleje podaną mu kawę, albo stłucze trzymane w łapach naczynie.

– Nie, dziękuję, pani.

Pani Zamku, uśmiechnęła się z lekka rozbawiona. Podsunęła mu bliżej talerzyk z cukrem.

– Może cukru?

– Dziękuję, Pani Joanno Lwowicz – powoli schrupał słodka kostkę.

Nazwisko Lwowicz Pani Zamku odziedziczyła po swoim ojcu, a ten po dziadku. Niektórzy powiadali, że jej dziadek ze strony ojca pochodził ze Lwowa w czasach, gdy jeszcze takie miasto istniało.

– Twoje łapy, Senfilu są zbyt niezręczne, abyś mógł utrzymać w nich filiżankę kawy, ale wystarczająco sprawne, aby dzięki nim wspiąć się po murze broniącym dostępu do zamku i zabić człowieka.

– Nie zabiłem stróża.

– Wiem o tym i nie posądzam cię o to. To te nierozważne bałwany nie wystawiły na blankach straży. Wymagałoby to od kogoś wysiłku i pracy, a wszyscy przecież chcieli balować. Nad ranem byli już spici i nikt nie widział, jak zabito stróża – Pani Zamku machnęła nerwowo ręką. – Zapewne słyszałeś o artefaktach pozostawionych po Przodkach, zanim opuścili nas i wyruszyli do gwiazd. Podobno przynoszą one szczęście i pomyślność, a im bardziej są niezwykłe i niezrozumiałe tym więcej szczęścia i pomyślności dają swoim właścicielom. To rzecz jest cenną relikwią i dlatego też tak bardzo pożądaną. Jednak ty, mój drogi Senfilu nie sprzedałbyś jej, nie mając wysoko postawionej rodziny i kontaktów wśród ludzi. Jak wiesz, jedno wyklucza drugie. Koty tak samo nie znoszą swoich towarzyszy zadających się z ludźmi, jak i samych ludzi.

– Czyli – Senfil zmrużył swoje kocie – to, co Pani powiedziała, powinno wystarczyć do mojego uniewinnienia.

– Dla mnie tak, ale nie dla innych – cierpko się uśmiechnęła. – Oni nienawidzą kotów i gdybym ciebie poparła, Senfilu, znienawidziliby także mnie. A ten zamek to przecież stara rudera stojąca na rubieżach zamieszkanego świata. Nie mając szacunku dla mnie, porzuciliby go i zostałabym sama pozbawiona (żaden) nadziei na odbudowę sławy mojego rodu.

– Ależ, Pani! – zdziwił się Senfil. – Przecież oni jedzą ci z ręki – dodał, po krótkim namyślę.

– Tak, dopóty, dopóki ich karmię. Mogliby zresztą sięgnąć po pokarm sami, ale są zbyt leniwi. Także ich chciwość może stanowić dla mnie zgubę. Niewielu obcych gościłam w moich komnatach, ale muszą się przecież domyślać znajdującego się tu bogactwa. Jak więc widzisz, dotąd będą mnie słuchać, jak długo im nie wadzę. Kotów jednak nienawidzą, więc nie licz na to, że stanę po twojej stronie – spojrzała na Senfila smutnymi oczami. – Nie możesz więc tu zostać. Musisz opuścić gród razem z Filoną.

– Czy nie wystarczy znaleźć mordercę? – spytał zrozpaczony Senfil. Radość z odzyskanej wolności i nie utraconego życia gdzieś prysnęła.

– Oj, mój biedny, naiwny kocie. Ja nawet nie wiem, kim jest ten morderca. Jest fachowcem oraz tak jak ty kotem, a więc musi należeć do Gildii Wschodniej. Ma bardzo duże łapy, a co za tym idzie może być Czarnym Rabusiem, a z nim nie zadzierałabym. Wszystko się zgadza, wszystko pasuje, ale jak myślisz, jak tym proletariackim idiotom, moim poddanym wytłumaczę, że chodzi o innego kota? Nawet nie dotrze to do ich zaślepionych nienawiścią łepetyn.

– Czy to moja wina, że człowiek, w zapomnianych czasach, zabawiając się genetyką, stworzył rozumne koty? Najpierw bawicie się w Boga, a teraz boicie się spojrzeć na istoty, którą stworzyli na swoje podobieństwo. W dodatku ofiarujecie im nienawiść, na którą nie zasłużyły.

– To Przodkowie stworzyli rozumne koty. Wtedy, gdy to robili w niewielkim stopniu byli do ludzi podobni. Chociaż od nas pochodzą. Spytaj, któregoś z moich poddanych o znaczenie słowa genetyka. Nikt ci nie odpowie. Żaden z nich nie będzie wiedział, co ono znaczy.

– Pani, przecież mógłbym udowodnić swoją niewinność. Mogę odnaleźć Czarnego Rabusia i odzyskać to, co on zabrał.

– Zabije cię, wypatroszy, a twoje futro sprzeda w charakterze dywanu na podłogę. Chcesz tego?

– Muszę spróbować. Wiesz dobrze, Pani, że przywiązałem się do tego miejsca. Kocham je.

– Mimo nienawiści ludzi?

– Tak, mimo wszystko.

– Jak uważasz, ale gdy go spotkasz, nie próbuj zabijać. Wykradnij mu jedynie skradziony pierścień.

– Nie, dostarczę również dowodu swojej niewinności. Złodziej z obawy przed konsekwencjami oddający swój łup. Tym dla nich będę. Twoi poddani będą mnie uważali nadal za mordercę. Jego odcięta łapa będzie wystarczającym dowodem.

– Zabije cię, Senfilu.

– Muszę spróbować. Tylko, gdzie go znajdę?

– To akurat proste. Jest tak pewny swoich zdolności i siły Gildii, że się wcale nie ukrywa. Podobno mieszka w Łodzi.

– Siedlisko ludzi – Senfil się wzdrygnął.

– Jak widzę, sam jesteś uprzedzony – Pani Zamku uśmiechnęła się gorzko. – Mieszkają tam także rozumne psy, koty, konie, świnie i wiele innych genetycznych wybryków.

– Mimo wszystko muszę spróbować.

– Powodzenia Senfilu.

Senfil wstał, ukłonił się i wyszedł. Miał nadzieję, że kiedyś tu jeszcze wróci.

 

 

Nieprzyjemne ponure miejsce. Niepozorne chatki zniszczone stęchlizną, która je przesiąkła, naznaczone zębem rozkładu jeszcze nie tak dawno temu były zamieszkane przez ludzkie plemię. Szyby wieki temu wypadły z porośniętych wiosennym zielskiem okien. Dachy zapadły się pod własnym ciężarem i słabością starego, spróchniałego drewna. Brzęczały pszczoły, z kwiatka na kwiatek przelatywały motyle, ciesząc się swoim kilkudniowym życiem. Kwiaty radośnie kwitły, karmiąc się pokarmem dawnych cmentarzy. Była to wioska, którą ludzie opuścili jako ostatnią. Dla tego miejsca wiosna należała do najbardziej łaskawych pór roku. Latem życie ledwo tliło się tu zasilane przez mały, na pół wyschnięty strumień. Wszechobecne zielsko pożerające w swej zachłanności dawne siedziby ludzi upodobniało tę wioskę do ogromnego zielonego cmentarza pełnego spróchniałych trupów domów. A miało być jeszcze gorzej. Lato odrze bowiem ten kawałek ziemi ze wszystkich pozostałości bujnie teraz kwitnących chwastów i trawy.

Senfil szedł ku zapomnianemu przez czas i ludzi miejscu. Nie był już taki wesoły i pewny siebie. Jego pyszczek nie rozjaśniał uśmiech. Mógł przerażać swoim zbyt ludzkim wyglądem i nazbyt człowieczym smutkiem malującym się w oczach. Nie był człowiekiem, ale stworzony na jego podobieństwo przeklinał go o każdej porze dnia i nocy. Inne „koty” modliły się do swojego „boga”, ale on był inny. W końcu dotarł do swojego domu, który nie był tak zniszczony, jak inne budowle, ale w jakiś sposób tym bardziej unaoczniał niedający się zatrzymać upływ czasu. Jego kotka, ta jedyna, niepowtarzalna siedziała na progu. Miała ciemne futro o srebrnym odcieniu. Poczuł podniecenie. Tak, nie był człowiekiem, który uważa ciało za coś grzesznego i właśnie przez to grzeszy. Chciał jeszcze raz i jeszcze raz. Był przecież samcem. Wtedy go zauważyła. Przywitało prawdziwym piskiem radości, miauknięciem wyrażającym wszystkie możliwe emocje. Podbiegła do Senfila i uściskała go.

– To ty, naprawdę ty! – krzyczała. Te słowa wypowiedziała w sposób rozbrajająco prosty i dziecinny, później jednak wróciła powaga wieku dorosłego. Rozpłakała się. – Dranie! Za co oni nas tak nienawidzą?

– Musimy odejść – odparł Senfil. – Nic tu po nas.

– Gdzie chcesz iść? Na kresy? – smutno na niego spojrzała. Miała piękne, kocie oczy. Nagle się roześmiała. Przytulił ją do siebie mocno. Wyrwała się z jego ramion. Droczyła się.– Znowu ci stanął. Chcesz zrobić to tutaj, w drzwiach? Na mszy kapłan mówił, że to grzech, opętanie.

– Jako zwierzęta jesteśmy pozbawieni duszy – próbował ją ponownie złapać. Wyślizgnęła się.

– Nie wszyscy tak twierdzą.

– Nie wszyscy także modlą się do Boga.

– Ja się modlę – uśmiechnęła się do niego. – Tęskniłam.

Czuł, że opada w nim wewnętrzne podniecenie. Stał tak, rozczarowany tym, co go spotkało w zamku i pozbawiony nadziei na jakikolwiek cud. Gdzie podział się ten raj zapowiadany przez wielu zwierzęcych proroków, którym nagle ofiarowano rozum? Dlaczego jego własne człowieczeństwo pozbawiło go szczęścia?

Do którego z bogów się modlisz? – spytał Filonę.

Ta prychnęła rozgniewana. – Jest jeden bóg. Ten, o którym mówi ksiądz z ambony.

– Skąd ta pewność? Dla mnie jest ich aż dwóch. Stworzyli nas ludzie, a ich też przecież ktoś stworzył.

– Takie przykłady można mnożyć w nieskończoność. Skąd wiesz, że Stwórca naszych Stwórców nie jest tworem innego Stwórcy?

– Nie wiem.

– Ja modlę się do Stwórcy wszystkich Stwórców – stwierdziła dumnie. – Tak jest najrozsądniej.

– Szukasz w religii rozsądku, a nie znajdujesz go w życiu. Zrobili ci jakąś krzywdę, Filono? Kiedy cię wypuścili?

– Nic mi nie zrobili. Uwolnili mnie dzisiaj i kazali się wynosić. Ja tego nie chce.

– Możemy spróbować znaleźć mordercę i odzyskać artefakt, pierścień Pani zamku. Wtedy przyjmą nas z powrotem.

– Dlaczego sami go nie znajdą? – prychnęła rozgniewana. – Zresztą ten sztuczny pierścionek mogą sobie wsadzić.

– Stworzyli go Przodkowie. A ja jestem dla nich mordercą. Muszę udowodnić swoją niewinność.

– Myślałam, że jest jakaś sprawiedliwość na tym świecie – spojrzała na niego oczami pełnymi łez. – Nawet Pani Zamku nie poparła cię. Ta stara wiedźma po prostu cię wyrzuciła.

– Ale owinęła to w słodką watę i dała nadzieje na powrót, a ona jest kobietą, która dotrzymuje słowa. Powiedziała, że nie wierzy w to, że jestem mordercą, ale nie będę mógł tutaj wrócić dopóty, dopóki nie znajdę go.

– Kim on jest?

– Wiem tylko, że przebywa w Łodzi.

Nie chciał jej przestraszyć, więc nie powiedział całej prawdy. Nie mógł patrzeć w te zapłakane oczy. Na progu chaty zauważył mały, żółty kwiatek. Uświadomił sobie, że ten kwiatek także kiedyś umrze i rozsypie się w proch. W końcu każde stworzenie ma przed sobą tylko jeden cel, którym jest śmierć.

„A inne cele?” – spytał samego siebie.

„To pośrednie drogi, które prowadzą do tego samego celu” – cicho zaszumiał wiatr.

– Musimy dzisiaj wyruszyć.

– Tak szybko? – zdziwienie, rozczarowanie i kpina zabłysła w jej oczach. – Przecież nie znajda nas tutaj. Nie wiedzą, w której chacie mieszkamy. Będą musieli szukać.

– Ale ja chcę mieć to już za sobą – wyjaśnił. Czuł zapach kwiatów. Czy na pewno? Wciągnął ostrożnie powietrze do płuc. To był tylko gorzki zapach zgnilizny.

– Wiesz, że pójdę wszędzie z tobą – Filona przytuliła się do niego. – Myślę, że już tu nigdy nie wrócimy.

Koniec

Komentarze

Nie szkoda Ci?

Przecież i tak tego nikt nie wyda.

Tutaj chociaż ktoś przeczyta.

Wyślij do wydawnictwa, co stracisz?

Jako człek pracujący naraz nad dwoma powieściami i dwoma traktatami jakoś tak podziwiam tych, którym chciało się nad czymś regularnie pracować.

Jakie wydawnictwo proponujesz?

Na początek możesz zacząć od tego serwisu:

wydaje.pl

Dziś być moze to odległa śpiewka przyszłości, ale pewnie gdy wszelkiej maści e-czytniki staną się bardziej popularne, to może być główne źródło dochodów przyszłych pisarzy. Jak na razie jednak, w formie elektronicznej najlepiej sprzedają się poradniki w stylu "Jak wydłużyć prącie w weekend". Literatura ma mniejszą siłę przebicia.

dzięki :)

Mam wrażenie, że jesteś niezdecydowany co do formy. Opisy - choć nie ma ich wiele - bliższe powieści, a prowadzenie akcji jak w opowiadaniu: szybko, rach-ciach, i byle do przodu. Dialogi wręcz telewizyjne. W rozdziałach późniejszych zauważyłem skłonność do dygresji. Wątek główny tylko jeden - jak w krótkiej formie. Także niewiele można dowiedzieć się o świecie wprost od narratora; zamiast bogatego, żywego opisu - tego spodziewałbym się po powieści - dostaję migawki, niedopowiedzenia, naokólne refleksje pełne niesprecyzowanych odniesień do świata przedstawionego i świata zewnętrzego.
Innymi słowy mało powieści jest w tej powieści.

PS. Zaintrygowało mnie, czy to fantasy czy jednak SF.

Nowa Fantastyka