
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Rzadko zdarzały się Sydonii von Brock prawdziwie wolne wieczory. Zazwyczaj spędzała całe dnie, czasem nawet noce w Cameo Inc. pomagając Edwardowi Fitzroy’owi w zarządzaniu największą korporacją na świecie.
Tak, człowiek bogatszy od Boga i królowej angielskiej razem wziętych też potrzebował pomocy przy ogarnianiu tego burdelu. Rychło zbliżająca się wojna na Bliskim Wschodzie pogarszała całą sytuację…nic nie dało się już zrobić.
Powiedzieć, że sytuacja jest napięta to było mało…
-Korporacje rządzą światem, pieniądze rządzą światem, na czynnik ludzki zostaje tu niewiele miejsca…– mawiał często Edward, anglik z krwi i kości. Wysoki, miał szczupłe trochę patykowate nogi i ręce o smukłych palcach. Jego skóra była lekko opalona i gładka. Twarz miał pociągłą, nieco za długi nos i wąskie, zmysłowe wargi. Sięgające brody, ognisto rude włosy zaczesywał gładko do tył. Jasnozielone oczy patrzyły zza prostokątnych okularów w skrzydlatych, złotych oprawkach. Byłby przystojny gdyby nie dwie szramy z śladami topornych szwów. Jedna ciągnęła się od lewego kącika ust zniekształcając go tak, że anglik wyglądał jakby ciągle się lekko uśmiechał. Druga zaczynała się na prawej skroni i kończyła dopiero przy linii podbródka.
Pomógł Sydonii, kiedy nikt inny nie chciał tego zrobić, więc w podzięce stała się „jego człowiekiem” na dobre i na złe, przyjaciółką i doradczynią a nawet świadkiem na ślubie jego i jego partnera Allistera Grant’a.
Tego wieczoru, kiedy ślęczeli nad mapami morskimi i umowami podpisanymi z przewoźnikami, w groteskowo wielkim gabinecie prezesa korporacji, Edward zdjął okulary i przecierając oczy ze zmęczenia powiedział cicho:
-Nathaniel wrócił…
Sydonia zamarła i w milczeniu czekała na ciąg dalszy; przez cały wieczór widziała, że był niespokojny i przygaszony. Edward podjął po chwili patrząc w ciemność panującą za ogromnym oknem jego biura:
-Widziałem go na cmentarzu przy grobie Jenny…zostawił kwiaty i spojrzał w moją stronę.-Edward potarł czoło jakby rozbolała go głowa.– To spojrzenie…to był on. Zostawił tulipany…to jej ulubione kwiaty.
-Co to może znaczyć? Nigdy nie zostawiał kwiatów…-spytała.
-Być może…-zawahał się.– Może pogodził się z jej śmiercią…nie widziałem go od 10 lat. Nie wiem, co się z nim działo…
-Nie podszedł? Nie chciał rozmawiać?
Wzruszył ramionami.
-Rozpłynął się w nocy, jak to on. Wiesz, jaki jest…-spojrzał na nią smutnym, zmęczonym wzrokiem– Mam nadzieję, że nie planuje niczego głupiego, że się odezwie. Stęskniłem się za nim…
-Za to ja mam nadzieję, że będzie się trzymać z dala ode mnie -powiedziała ponuro Sydonia, porządkując papiery.
Twarz Edwarda rozjaśnił złośliwy uśmiech.
-Och, daj spokój Syd…kogo oszukujesz? Mnie czy może bardziej siebie? Przecież wiem, że ze sobą byliście…
-Jedną noc trudno nazwać ‘byciem ze sobą’…-mruknęła.
-Zależy, jaka to noc…– rzekł poważnie anglik; wyjął z kieszeni fajkę, tytoń i zaczął go powoli ubijać w cybuchu– Kochałem Nathaniela Crane’a prawie pięć wieków i nie dana mi była nawet jedna noc z nim…-pokiwał głową w zamyśleniu– Los jest wyjątkowo podły skoro ty jako jego przeciwniczka dostałaś to. Pomimo tego, że na następny dzień znów próbowaliście się pozabijać…
-Nie sprawdziło się powiedzenie, że przyjaciół należy trzymać blisko a wrogów jeszcze bliżej…-Ta rozmowa budziła dawno zagrzebane wspomnienia, co bardzo jej się nie podobało.-To była chwilowa słabość.
-Oczywiście…ZAWSZE to jest chwilowa słabość, kochana.
Edward zapalił fajkę i zaciągnął się mocno. Nagle jego twarz spochmurniała; szrama upiornie zniekształciła grymas, który wykwitł na jego ustach.
-Gdybym nie poznał Allistera nadal bym cierpiał…
-Przez Nathana?– spytała zaskoczona– Czy kiedykolwiek powiedziałeś mu, co do niego czujesz?– Kiedy pokręcił przecząco głową prychnęła niedowierzająco.– Chyba nie oczekiwałeś cudu, co Eddy? Wiesz przecież, jacy są faceci; ślepi i głusi. Nie potrafią zobaczyć ceglanego muru zanim na niego nie wpadną.
Edward zaśmiał się serdecznie.
-Doprawdy Syd, uwielbiam, kiedy traktujesz mnie jak psiapsiółę. Daje mi to większy wgląd w kobiecą psychikę niż potrzebuję. To fascynujące…
-Jesteś gejem, Eddy. Wiesz jak ciężko jest być z facetem, a co dopiero go kochać.
-No wiem kochanie, wiem. Niezobowiązujący seks też zostawia ślady na psychice…nachędożyłem się w ciągu swojego długiego życia, ale prawdziwie pokochałem tylko dwóch mężczyzn… czuję, że doktor Freud miałby coś na ten temat do powiedzenia…-westchnął ciężko.– Pewnie wszystko przez mojego ojca; nie kochał mnie. A może jestem po prostu wstrętnym, zboczonym degeneratem? -zaśmiał się krótko.– Ale lepiej mi opowiedz, co się wtedy stało. Intryguje mnie to. Nathan zostawił to „bez komentarza”, więc wiem tylko ogólnie jak wylądowałaś tamtego wieczoru w naszej klitce przy rue St. Anne. Ja byłem wtedy na jednym z tych cudownych publicznych balów kostiumowych. Spotkałem nawet Marię Antonię.
-Nie rozumiem, po co ci ta wiedza…
Wzruszył ramionami, uśmiechnął się szeroko i jak zwykle w takich momentach zaczął wyglądać jak kot z Chershire, który opił się śmietanki..
-Jestem ciekawy, kochanie. Stary piernik nie ma już żadnych rozrywek oprócz zabawy w mistrza marionetek…
-…i urządzania sobie orgii ze swoim mężem. Nie nabierzesz mnie na gadkę o smutnym żywocie nieśmiertelnego. Sama żyję dosyć długo.
-Ale jesteś czarodziejką, należysz do najbardziej zdegenerowanej grupy nie-ludzkiego społeczeństwa!
-A ty jesteś nieśmiertelnym anglikiem. Dobrze, że nie ma was więcej, bo powróciłoby niewolnictwo i Bóg jeden raczy wiedzieć, co jeszcze!- prychnęła. Edward wydmuchnął dym z fajki i powiedział wyniośle ze swoim nienagannym brytyjskim akcentem:
-Kolonializm, kochanie. Za tamtych czasów, było lepiej.
Wracając do domu autem, pogrążyła się we wspomnieniach, co zdarzało się jej wyjątkowo rzadko. Była osobą praktyczną i życie nauczyło ją, że marzycielstwo i romanse rojące się w głowie młodych dziewczyn są równie nieprzydatne, co polityka i dyplomacja.
To były właśnie takie wspomnienia: niepraktyczne i gorzko-słodkie. Ona i Nathaniel popełnili błąd. Sydonia nie żałowała tej nocy, bo już dawno temu obiecała sobie, że nie będzie niczego żałować. Drażniło ją tylko to jak te wspomnienia były wyraźne. Nadal była w stanie przypomnieć sobie wszystko, każdy szczegół, każdy smak i zapach tamtego wieczoru. Silne ramiona obejmujące ją, usta biorące w posiadanie każdą część ciała, którą upatrzył sobie ich właściciel, szorstkie dłonie drażniące i pieszczące jej skórę…
Z rozmarzenia wyrwał ją klakson, jadącego za nią grata; zagapiła się na światłach. Ruszyła.
-Przestań tyle myśleć, Syd!- powiedziała do siebie głośno.– To był tylko seks. Czysto cielesny akt. Przestań się zadręczać i pomyśl o czymś pożytecznym i przyjemnym równocześnie…na przykład o sytuacji ekonomicznej Iranu…
Kiedy otworzyła drzwi do swojego apartamentu, od razu wyczuła, że coś jest nie tak. Ktoś był w środku.
Nie próbował się kryć; czarodziejka od razu wyczuła jego aurę– tak charakterystyczną a jednak tak inną od tej, którą miał, kiedy widzieli się dwadzieścia lat wcześniej. Usłyszała jego spokojny oddech i mocne, miarowe bicie serca, które nie ustawało od prawie sześciu i pół wieku. Zapaliła światło; siedział rozparty, tyłem do niej na szerokiej skórzanej kanapie, odwróconej w stronę przeszklonej ściany odsłaniającej panoramę Nowego Jorku, teraz, rozświetlonego setkami tysięcy migotliwych punktów.
-Spodziewałam się ciebie, ale nie tak szybko, Nathanielu.– oznajmiła sucho.
Wstał powoli-metr dziewięćdziesiąt potępionego czarnoksiężnika-i spojrzał na nią z uśmiechem.
Wyglądał tak samo jak przez ostatnie sześćset lat. Nadal był wysoki i zbudowany jak lekkoatleta. Nadal miał długie do połowy pleców gęste włosy, skręcające się w grube mahoniowe loki. W niektórych kosmykach miał różnokolorowe paciorki; z tył głowy pobłyskiwały wplecione w jego włosy zielone i błękitne pióra, najpewniej jakiejś egzotycznej papugi. Włosy okalały wąską ascetyczną twarz o wyraźnych kościach policzkowych i pełnych ustach wyrzeźbionych jakby ręką artysty. Prosty nos i brwi; jedna z nich przecięta blizną-pamiatką po bójce na noże. Duże, rozjaśnione radością oczy miały bursztynowy kolor i przypominały ślepia wilka. Uśmiech również miał wilczy; dwie pary kłów wyróżniały się wśród białych równych zębów.
-Naprawdę się mnie spodziewałaś, złotko?– Wciąż miał swój mocny irlandzki akcent i schrypnięty głos nałogowego palacza. Obudzone już raz tego wieczora wspomnienia wróciły ze zdwojoną siłą; ciepłe dłonie, zachłanne usta…
Sydonia wymierzyła sobie siarczysty mentalny policzek.
-Nie mów tak do mnie.-warknęła. Rzuciła torbę obok drzwi, przeszła w stronę aneksu kuchennego i wstawiła wodę.– Chcesz herbaty? Ach, nie czekaj…zapomniałam. Pijesz tylko kawę.
Wzruszył ramionami siadając przy aneksie.
-Stary nawyk, złotko. Wiesz, że od zawsze cierpię na bezsenność…
-Kawa raczej ci nie pomoże.-zauważyła. Starała się na niego nie patrzeć, chociaż wiedziała, że Nathaniel obserwuje ją uważnie.
-Przynajmniej nie będę ziewać. Jesteś nadspodziewanie miła. Przyznam szczerze, że jestem w szoku…spodziewałem się raczej…no nie wiem. Przekleństw, rzucanych w moją stronę? Obrażania? Oświadczenia, iż mam wynosić się z twojego domu?
-Staram się być miła…-wycedziła przez zaciśnięte zęby.– Czy przeszkadza ci to?
Oparł podbródek na dłoni i przyjrzał się jej uważnie. Nie zmieniła się w ciągu czterystu sześćdziesięciu sześciu lat ani trochę.
Jej szlacheckie maniery pozostały równie wyraziste jak duże fiołkowe oczy. Długie brązowe włosy związane w warkocz sięgający za pośladki odsłaniały szczupłą twarz o wysokich kościach policzkowych i smukłą szyję. Drobne, ale pełne usta pomalowała swoim zwyczajem czerwoną szminką. Damski garnitur opinał jej sylwetkę uwydatniając krągłe piersi i bardzo kobiecą linię bioder.
Pamiętał, dokładnie, że miała pieprzyk nad lewym sutkiem. Nie był pewien, dlaczego, ale byłby w stanie sporządzić dokładną mapę jej ciała, bo patrząc na nią przypominał sobie każdą jej krągłość i skazę. Poczuł irracjonalną w tym momencie chęć wzięcia jej w ramiona i zaniesienia do sypialni…choć zadowoliła by go również skórzana kanapa.
Patrzył na Sydonię w milczeniu tak długo, że miała ochotę cisnąć w niego kubkiem, który przygotowała na jego kawę. W końcu odpowiedział z dobrze jej znanym uśmiechem.
-Nie. Nawet mi to odpowiada.
Nathaniel miał trzy rodzaje uśmiechów.
Pierwszy uśmiech zapowiadał rychły i krwawy mord lub coś równie paskudnego. Sydonia nazywała go „uśmiechem wesołego socjopaty”.
Drugi uśmiech był wredny, kpiący i złośliwy. To był raczej grymas. Tego używał często w zastępstwie za zwykły miły uśmiech. Czarodziejka wiedziała, że jak Nathaniel wykrzywia do niej usta w ten sposób to próbuje się do niej uśmiechnąć.
Trzeci uśmiech był lekki, sugestywny i zapierał dech w piersiach. Uśmiech ten wyraźnie sugerował, że po głowie Nathaniela krążą pokrętne, niewypowiedziane myśli o rzeczach, których nie zrobiłoby się nawet po ciemku i w ramach wyzwania.
W tamtym momencie zdecydowanie miał swój uśmiech numer trzy.
Pokręciła głową czując lekką panikę.
-Nawet o tym nie myśl.
-O czym, złotko?
-Nie wiem…nie chcę wiedzieć…a-ale doskonale wiem co oznacza ten uśmiech.-Odwróciła się i wyłączyła bulgoczący czajnik.-Ostatnim razem nie skończyło się to dobrze…-Znów się odwróciła i stanęła twarzą w twarz z Nathanielem, a właściwie z jego klatką piersiową, bo była dokładnie o półtora głowy niższa. Spojrzała do góry i zadrżała aż pod siłą jego spojrzenia. Był zły. Zacisnął lekko wargi, bursztynowe oczy płonęły jakimś ponurym blaskiem.
-Co nazywasz złym zakończeniem, złotko?
-Nie nazywaj mnie tak. I odsuń się, Crane. Starałam się być miła z powodu Edwarda, ale teraz jestem gotowa zrewidować swój pogląd na tę sprawę.– warknęła. Pochylił się kładąc dłonie na blacie po obu stronach, zbliżając twarz do jej twarzy:
-Co nazywasz złym zakończeniem, złotko?– Przechylił lekko głowę.– To, że się kochaliśmy? To, że oboje nie możemy zapomnieć o tamtej nocy? To, że krzyczałaś moje imię? Czy może…-Przybliżył usta do jej ucha i wyszeptał.-…to, co powiedziałaś potem?– Zaśmiał się cicho i ugryzł ją w płatek ucha. Sydonia westchnęła cicho i położyła dłonie na jego piersi. Po chwili Nathaniel przeleciał przez pokój nad aneksem i z głośnym hukiem rąbnął plecami w przeciwległą ścianę. Poczuł jak z płuc uchodzi mu powietrze.
Sydonia stała nadal przy blacie z wyciągniętymi rękoma dysząc ciężko jakby przebiegła kilka kilometrów. Jej dłonie pulsowały mdłym niebieskim blaskiem a oczy pojaśniały stając się błękitne jak zimowe niebo.
-Nie mów, że nie ostrzegałam-syknęła z furią.– Po jaką cholerę tutaj przyszedłeś?! Czego chcesz?!
Nathaniel podniósł się podpierając się jedną ręką o ścianę. Z piersi wyrwał mu się cichy, trochę histeryczny śmiech; długie włosy zasłoniły jego twarz jak ciężka mahoniowa kurtyna. Odrzucił je z twarzy i spojrzał na nią z uśmiechem „wesołego socjopaty”.
-Nieźle.-stwierdził.– Co do tego, po co przyszedłem– powiedział pieczołowicie poprawiając okulary na nosie.– to bez owijania w bawełnę powiem, iż chodzi mi o odzyskanie mojej księgi Mathers’a.
-Księga, jak słusznie zauważyłeś należy do Mathers’a…a dokładniej należała, bo nie żyje od 1918. Zmarł bodajże na hiszpańską grypę…
-…która była efektem klątwy rzuconej przez Yeats’a.– Dokończył.– Księga trafiła do niego a potem do mnie. A ty mi ją ukradłaś, złotko.
Sydonia zgrzytnęła zębami znów słysząc to określenie.
-Powiedzmy, że ją pożyczyłam. A właściwie przywłaszczyłam, bo zniknąłeś bez śladu zostawiając swoje rzeczy…
-Na pastwę złodziei? Miałem swoje powody.– Stwierdził sucho.– Przyszedłem tylko po księgę, kobieto! Nie chcę i nie potrzebuję walki z tobą. Chcę tylko odzyskać swoją własność, potem…potem zniknę, jeśli zechcesz.
Czarodziejka spojrzała na niego podejrzliwie, podchodząc parę kroków.
-Jesteś dzisiaj zbyt ugodowy…
-Oboje mamy gorszy dzień.– stwierdził z uśmiechem rozkładając ręce w geście bezradności– Naprawdę nie mam ochoty się szarpać, złotko, miejmy to za sobą.
Zawahała się; czemu tak mu zależało na księdze? Przecież musiał mieć kopie. Oryginał nie miał w sobie nic wyjątkowego, sprawdziła to już dawno temu. Z drugiej strony…to była mała cena za pozbycie się ‘Egzorcysty’– jak nazywano Nathaniela w niektórych kręgach– z jej mieszkania; im dłużej przebywał w pobliżu tym większe było prawdopodobieństwo, że się nawzajem pozabijają lub wylądują razem w łóżku.
Był tylko jeden problem…
-Nie mam jej w domu.
-Co?
-Nie mam jej w domu.– powtórzyła z niecierpliwością– Jest w moim sejfie bankowym. I nie, -powiedziała poprawnie odczytując minę mężczyzny– nie możesz się tam włamać. Bank prowadzą krasnoludy, a sejfu strzegą golemy, więc miałbyś mały problem. Wyciągnę księgę rano.
-Czas mnie trochę nagli, złotko.-skrzywił się– Nie możemy załatwić tego teraz?
-Jest wpół do dwunastej w nocy. Jak ty sobie to wyobrażasz?
Egzorcysta przeanalizował wszystkie za i przeciw i w końcu skinął głową.
-W porządku. W takim razie prześpię się na sofie…
Sydonia zaśmiała się perliście.
-Nie ma, kurwa, mowy. Spotkamy się rano przy banku, zapiszę ci adres…
-Nie.-przerwał jej twardo– Nie mam żadnej gwarancji, że rano nie wystawisz mnie do wiatru. Pamiętasz? Tak jak wtedy w Arkaim. Prawie zginąłem przez twoją dwulicowość, złotko.
-To był tylko biznes, Crane.– wzruszyła obojętnie ramionami. Nathaniel pokiwał poważnie głową.
-Więc zrozumiesz pewnie, że to, że się tu zatrzymuję na noc to też tylko biznes. Nie martw się…-dodał układając się wygodnie na sofie– nie będę cię przecież napastować, złotko.
Długo nie mogła zasnąć. Wierciła się, przekręcała z boku na bok, raz było jej za gorąco, raz za zimno. Drewniany panel odgradzający jej sypialnię od reszty apartamentu zasunęła tylko w połowie; nie chciała żeby pomyślał, że się go boi. Kiedy w końcu zamknęła oczy miała wrażenie, że nie minęło nawet parę chwil i ktoś usiadł na brzegu łóżka.
Otworzyła oczy i zobaczyła Nathaniela patrzącego na nią intensywnie. Długie włosy związał luźno rzemieniem, od pasa w górę był nagi; pod bladą skórą poznaczoną bliznami i całkiem świeżymi ranami i oparzeniami rysowały się napięte mięśnie. Światło świec dawało jego twarzy widmowy wyraz…ale przecież Sydonia nie zapalała żadnych świec, w jej sypialni nie było żadnych kwiatów których zapach tak wyraźnie teraz czuła.
Nie zdążyła zastanowić się, co jest nie tak, bo Egzorcysta westchnął cicho i powiedział łagodnym głosem, w którym nie było słychać chrypy nałogowego palacza:
-Żałuję Sydonio, że nie spotkaliśmy się wcześniej. Wyglądałoby to zupełnie inaczej…tak sądzę. A na razie, cóż, nie pozostaje nic innego jak dalej grać w tą ponurą grę.
-Skąd w tobie ten smutek?– spytała zanim pomyślała co robi. Pokręcił głową z uśmiechem.
-To część mojej natury, której od zawsze próbuję się pozbyć.
Usiadła pozwalając żeby koc się zsunął. Była naga, ale nie obchodziło jej to; w tej chwili jedyną rzeczą, która się dla niej liczyła była możliwość rozwiązania zagadki, jaką był Nathaniel Crane. Egzorcysta rozchylił lekko usta patrząc na nią.
-Kiedy zaczęliśmy ze sobą walczyć?– spytała żarliwie– Od czego to wzięło początek?
-Nie pamiętam i nie chcę pamiętać.-powiedział powoli i przyciągnął ją do siebie.
Ich pocałunki były niecierpliwe i namiętne. Oboje mieli wrażenie, że jedna noc nie będzie w stanie zaspokoić ich pożądania i oboje zdawali sobie sprawę z tego, że ten wieczór jest wyjątkowy i być może jedyny, jaki przeżyją wspólnie.
Odchyliła głowę do tył i wydała z siebie przeciągły jęk, kiedy jego usta pieściły jej szyję i piersi. Szorstkie dłonie niecierpliwie badały jej ciało, uczyły się wszystkich krągłości. Z cichym warknięciem popchnął ją na łóżko, trzymając ręce nad jej głową Zamknęła oczy i skupiła się na każdym najlżejszym odczuciu.
Przesunął wargami po jej piersi, musnął oddechem brzuch, prześlizgnął się językiem po podbrzuszu, dłonią pieszcząc wnętrze ud. Zszedł ustami niżej a z ust wyrwał się jej głośny jęk rozkoszy; wiła się pod jego dotykiem coraz bardziej tracąc nad sobą kontrolę.
Nathaniel podniósł się i zaczął zdejmować z siebie resztę ubrań. Sydonia otworzyła oczy i obserwowała go jak niecierpliwymi, szybkimi ruchami zrzuca wysokie buty z cholewami i płócienne spodnie.
Nagi już, pochylił się nad nią dłonią przesuwając po jej smukłym udzie. Pocałował ją namiętnie, ona oplotła go nogami w pasie, czując jak bardzo jest podniecony. Zasypał jej twarz delikatnymi pocałunkami szepcząc cicho w swoim ojczystym języku. Sydonia nie znała irlandzkiego, ale sam ton, w jakim mówił Nathaniel wystarczył by jej serce jeszcze bardziej przyspieszyło.
Ich ciała pasowały do siebie idealnie. Zapach topniejącego wosku, kwiatów i czystego pożądania odurzał, pozbawiał ich zdrowego rozsądku a rozedrgane światło świec dodawało wszystkiemu widmowej otoczki
– Is breá liom tú, Cailleach… Tá tú go deo mianach … -wyszeptał jej do ucha.
Oddała mu się, krzycząc jego imię…
…obudziła się z cichym okrzykiem siadając na łóżku. Dysząc jak po długim biegu rozejrzała się po swojej sypialni; nie było tam żadnych świec ani kwiatów.
Był za to Nathaniel ubrany w czarne jeansowe spodnie i wojskowe buty. Opierał się o framugę marszcząc brwi.
-Wołałaś?
-Nie.– Odwróciła głowę.
-Słyszałem.
-Miałam sen…koszmar.
-Rzeczywiście jęczałaś. Bynajmniej, jednak nie brzmiało to jak koszmar…co ci się śniło?
-Nie pamiętam.
-Sądziłem, że czarodziejki zawsze pamiętają swoje sny.
-ŹLE sądziłeś. Nie wiem zresztą, czemu tak cię to obchodzi.
Wzruszył ramionami nadal nie spuszczając z niej wzroku.
-Ja też nie wiem…Is dócha toisc go breá liom tú.
-Przestań.– Wstała. Nagle własna koszula nocna wydała się jej za krótka i zbyt przeźroczysta.-Wiesz, że nie rozumiem ani słowa.
-Wiem.– Potwierdził z uśmiechem.– Dlatego to robię.
-Jaki ty jesteś wkurzający…-warknęła; chciała przejść obok niego w drzwiach, ale wyciągnął rękę zagradzając jej drogę.
-Nie chcę się kłócić Sydonio.
-Daj mi przejść.
-Przestań. Wiem, co ci się śniło…
-Niby skąd?
-Podglądanie twoich myśli we śnie jest łatwiejsze niż sądzisz. Szczególnie jak jesteś podniecona. Powinniśmy porozmawiać.
-Nie widzę potrzeby. Było minęło…-powiedziała sucho.
-Najwyraźniej nie skoro nas to nadal dręczy. Nie zaprzeczaj, bo wiem, kiedy kłamiesz a teraz łżesz jak z nut.
Sydonia westchnęła cicho. Chciała wyjść, uciec jak najdalej od niego i od własnych myśli. Spojrzała na niego chłodno.
-Czego chcesz?
-Ciebie.
-Co?
-Chcę ciebie. Trudno to zrozumieć?– Otoczył ją ramionami i przyciągnął do siebie. Wszelki opór stopniał; zgubiła wątek i zapomniała, czemu chciała się z nim kłócić.– Pewnie tak. Jesteś zagadką. Tajemnicą, której nikt nie chce poznać, bo może go pochłonąć. To straszne, ale ja dałem się złapać… Od kiedy Anathea powiedziała gdzie jesteś nie potrafiłem myśleć o niczym innym jak tylko o tym żeby się z tobą zobaczyć…
-Widziałeś się z Anatheą? Z tą wstrętną harpią?
-Tak…Ostatnie dziesięć lat było dla mnie…trudne. Właściwie to tak jakby mnie wtedy nie było. Ona zna wszystkich, zna wszystkie plotki. Powiedziała, że jesteś w Nowym Jorku i że pracujesz z Edwardem. Powiedziała, że żyjesz jak zwykła śmiertelniczka.– Objął ją mocniej i musnął ustami czubek jej głowy.– Zostań Sydonio. Porozmawiajmy ukochana…-wyszeptał. Z piersi czarodziejki wyrwało się ciche westchnienie.
-Dobrze.
Edward Fitzroy stał z rękoma założonymi do tył i obserwował panoramę Nowego Jorku ze swojego gabinetu na ostatnim piętrze Cameo Tower.
Czuł lekką irytację; chciał zacząć zebranie, ale nie mógł tego zrobić bez swojej prawej ręki, Sydonii. Po raz pierwszy spóźniała się do pracy, ale anglik postanowił nie histeryzować.
„Jest dużą dziewczynką, która umie sobie radzić…Nic się jej nie stało po prostu zaspała jak normalny człowiek…do diaska ona nie jest normalnym człowiekiem!”
Odwrócił się żeby zadzwonić do czarodziejki i zobaczył ją i Nathaniela stojących za biurkiem. Zamarł wodząc między nimi wzrokiem.
Nathaniel trzymał rękę na drobnym ramieniu Sydonii. Dla Edwarda ten gest był bardziej wymowny niż jakiekolwiek oficjalne oświadczenie.
-Niech mnie diabli…-powiedział cicho.-Będziesz się musiał gęsto tłumaczyć…dziesięć lat bez słowa, nawet cholernego e-maila nie przesłałeś i zjawiasz się jak gdyby nigdy nic. I jeszcze moja najlepsza pracownica się przez ciebie spóźnia.
-Nie lubię tych nowomodnych wynalazków. I jeśli to jakoś ją usprawiedliwi to Sydonia i ja mieliśmy parę rzeczy do omówienia.– Egzorcysta wzruszył z uśmiechem ramionami.– Ostatnie dziesięć lat było tak dziwne, że nie wiem czy mi uwierzysz.
Edward wybuchnął śmiechem.
-Łącznie w tym pokoju my wszyscy mamy tysiąc sześćset pięćdziesiąt dziewięć lat. I ty twierdzisz, że masz mi coś niewiarygodnego do opowiedzenia?
Pomysł fajny, ale wykonanie już niestety nie... Zacznę od plusów. Klimat skojarzył mi się z dawnymi sesjami Mag: Wstąpienie, oraz twórczością Anne Rice (a to duży komplement). Fajnie opisujesz świat i relacja między bohaterami. Niestety od strony technicznej, tekst kuleje.
Primo, dialogi są błędnie zapisane (w HP jest poradnik, zajrzyj i popraw - masz jeszcze sporo czasu). Też na początku nie wiedziałam, jak to zorbić prawidłowo, więc się nie przejmuj (ale popraw!).
Secundo, masa powtórzeń, np tu:
Wysoki, miał długie szczupłe nogi i ręce o smukłych palcach. Jego skóra była lekko opalona i gładka. Twarz miał szczupłą, pociągłą, nieco za długi nos i wąskie, zmysłowe wargi. Przydługie ognisto rude włosy zaczesywał gładko do tył.
Tertio, zaimkoza w stadium terminalnym:
Odchyliła głowę do tył i wydała z siebie przeciągły jęk, kiedy jego usta pieściły jej szyję i piersi. Jego dłonie niecierpliwie badały jej ciało, uczyły się każdej jej krągłości. Z cichym warknięciem popchnął ją na łóżko, jedną ręką trzymał jej ręce nad jej głową Zamknęła oczy i skupiła się na każdym najlżejszym odczuciu.
Przesunął wargami po jej piersi, musnął oddechem jej brzuch, prześlizgnął się językiem po jej podbrzuszu, dłonią pieszcząc wnętrze jej ud. Zszedł ustami niżej a z jej piersi wyrwał się głośny jęk rozkoszy; wiła się pod jego dotykiem coraz bardziej tracąc nad sobą kontrolę.
Fabuła jest nieco banalna, ale należą się brawa za całkiem niezłą (jak na tak krótki tekst) charakteryzację bohaterów i relacji między nimi. "Ludzkie" potraktowanie wątku homoseksualnego oraz w sumie ładne, seksowne opisy (gdyby nie te zaimki...).
Jest sobota. Masz czas. Popraw, co się da, bo opowiadanie ma potencjał. Jeżeli masz wątpliwości, napisz na priv - mam mail w profilu.
Jasnozielone oczy patrzyły zza prostokątnych okularów w skrzydlatych, złotych oprawkach. Jedynymi jego skazami były dwie szramy z śladami topornych szwów. (Niezbyt fajnie brzmi to zdanie, dokładnie „jedynymi jego skazami”. A gdyby tak spróbować cos w stylu: Można byłoby powiedzieć, że jest przystojny, gdyby nie dwie szramy ze śladami topornych szwów.)Jedna ciągnęła się od lewego kącika jego ust zniekształcając go tak, że anglik wyglądał jakby ciągle się lekko uśmiechał. - Tu niepotrzebny zaimek „jego”. I chyba powinno być nie "go", tylko „je”, bo blizna nie bardzo zniekształca kącik ust, choć w nim się znajduje, tylko bardziej same usta, wykrzywiając je w uśmiech. I skoro wspomniałaś o dwóch bliznach, to o drugiej tez pasowałoby coś napomknąć, na przykład, po przecinku, „zaś druga szpeciła pokryte płytkimi zmarszczkami czoło”, czy coś takiego.
Przeczytałem trochę, ale mnie przynudziło. Wyżej masz jedną uwagę do początku tekstu.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Dziękuję za uwagi. Zabieram się za poprawianie :]
No przykro mi Fasoletti, że cię znudziłam swoim opowiadaniem. Naprawdę, nie było to moim zamiarem...
Hmmm, szczerze mówiąc to się trochę pogubiłam w relacjach między bohaterami, kto z kim, kto przeciw komu itd. Ogólnie opowiadanie przypominało fragment czegoś większego, pewnie stąd to wrażenie, jakbym czytała drugi tom powieści bez przeczytania pierwszego.
"Anglik" - pisze się wielką literą. Chyba że to nie narodowość, tylko nie wiem... funkcja? ;)
Z cichym warknięciem popchnął ją na łóżko, trzymając ręce nad jej głową - zaintrygowało mnie to? Jakoś magicznie ją popchnał, czy po prostu z kopa? ;)
Poza zawiłymi relacjami mamy z iskierką napisaną scenę erotyczną, chociaż przyznam szczerze, że bardziej ciekawa byłam relacji Edwarda z partnerami, niż Sydonii i Nathaniela :P No co? Jakaś para gejów by się też w Haremie przydała, szkoda że nikt (chyba, bo jeszcze wszystkich opowiadań nie przeczytałam) się na to nie skusił ;) Ale nie zanudziło mnie, chyba gdzieś w głębi każdej kobiety jest coś (bez skojarzeń :P) co marzy o takim Nathanielu ;)
OK, do konkursu.