
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Budzę się po najgorszym koszmarze w swoim krótkim życiu. Tylko, że tym razem koszmarem okazuje się sama rzeczywistość. Czuję się jakbym miał wybitą dziurę w czaszce, z której świadomość wycieka gęstym strumieniem. W ogóle jestem jakiś dziurawy. Bolą mnie wszystkie naturalne otwory ciała, te nienaturalne zresztą też. Jeden na pewno mam w piersi, a co najmniej kilka mniejszych na plecach. Najwyraźniej moja rodzinna ziemia przy zderzeniu postanowiła zostawić mi coś na pamiątkę.
Z trudem udaje mi się wygrzebać z tej wirującej, czarnej otchłani, która była moim umysłem. Świadomość muszę łapać kawałek po kawałku i składać do kupy jak rozbity, gliniany dzbanek. Jest to mniej więcej tak samo trudne.
Gdy tak udaję szmacianą lalkę i próbuje sobie przypomnieć jak to otwierało się oczy, wspominam krótki wykład mojego ojca o urazach głowy. Mówił, że jeśli chcę kogoś szybko wykończyć, muszę poderżnąć mu gardło lub przebić serce. Lecz jeśli chcę uczynić z mojego wroga śliniącego się idiotę, który mamrocze do siebie i rzyga w każdy kąt jak chory kociak, powinienem poskakać mu trochę po czaszce.
Obrzydliwy zapach wymiocin śmieje mi się prosto w twarz. Tak bardzo chciałem bohaterskiej śmierci. Choć raz poczuć się wolnym i samemu wybrać sobie sposób w jaki zejdę z tego świata. Moje imię miało straszyć małe dzieci Zachodnich Diabłów, zapisać się wielkimi literami na samym dole Księgi Pyłu. Zamiast tego stanę się śliniącym, zapaskudzonym rzygami żartem. Żywym synonimem czystego frajerstwa. Oto ja, Ygredd z Rhagwynów. Ludzki absurd.
Odebrali mi nie tylko wybór w jaki sposób umrę. W tym stanie nie miałem nawet wpływu kiedy to nastąpi. Jeśli rana była poważna (a na to wyglądało), to każda chwila jest jak rzut monetą. Muszę doceniać kolejne oddechy, bo nie wiem, który z nich okaże się tym ostatnim. Stałem się chodzącym, a raczej przykutym do stołu, trupem. A jeszcze tak niedawno gardziłem kapłankami…
Kapłanki! W końcu łapię odpowiedni odprysk świadomości. Pieprzyć te staruchy, to wcale nie o nie mi chodzi. Mogę być równie mobilny, co kałuża szczyn i podobnie rozgarnięty, ale przecież wciąż żyję. Wciąż mam Ma'krav.
Natychmiast zapominam o wszystkim. Koncentruję każdą cząstkę swojego umysłu i szukam mocy boga pyłu. Wyczuwam ją, jest ze mną. Jednak nie potrafię jej ot tak przyciągnąć. Jest nieuchwytna i płochliwa. Wymyka się mi niczym podmuch wiatru albo promień słońca. Co się dzieje, do licha?
Uspokajam się. Wyrównuję oddech i znów próbuje chwycić moc. Nic z tego. Nie ważne z której strony podchodzę, ona oddala się o krok dalej. Nie rozumiem, dlaczego. Wcześniej przychodziło mi to równie łatwo co drapanie się po tyłku. Co się zmieniło? Czy pod kopułą aż tak mi się poprzestawiało, że nie jestem w stanie wykorzystać Ma'krav? A może to sam bóg pyłu ukarał mnie za moją porażkę i blokował mi dostęp do…Aarrghhh!!!
Chluśnięcie zimnej wody przerywa moje rozmyślania. Woda jest niezwykle lodowata Mięśnie kurczą się, a całe ciało wykręca się z szoku i nagłego chłodu, co z kolei wywołuję następną błyskawicę bólu. Dobra wiadomość jest taka, że udaje mi się w końcu otworzyć oczy.
Zza szarej, błyskającej na pomarańczowo mgły migoczą dwa ciemne, okrągłe kształty. Twarze. Nie widzę oczu, ale wiem, że przyglądają się mi. Przekrzywiają głowy i szepczą do siebie w języku Diabłów. Nie. To nie jest szept. Po prostu ledwo słyszę, co do siebie mówią. Albo woda wleciała mi do uszu, albo to kolejny efekt zderzenia mojej głowy z twardą ziemią.
Rozumiem już dlaczego tak kiepsko widzę. Jakiś bystrzak przykrył mnie dziwną gęstą siatką, wyplecioną z miękkiego sznureczka. Zastanawiam się po jaką cholerę ktoś miałby to robić. Stopy i ręce mam ciasno przywiązane skórzanymi pasami do długiego stołu. Głowę też mam unieruchomioną, przekręconą lekko w prawo i mogę rozejrzeć się tylko na tyle, ile pozwala mi obecne pole widzenia. Po co ktoś miałby mnie przykrywać jakąś siatką? Chyba nie jestem aż tak paskudny, prawda?
Na właściwy trop naprowadzają mnie pomarańczowe błyski. Na początku wziąłem je za jeszcze jedną manifestacje bólu. Teraz wiem, że to światło pochodzi od siatki. Dodaje dwa do dwóch i w końcu łapię w czym rzecz. W jakiś sposób siatka odcina mnie od mocy Ma'krav. Pomarańczowy błysk rozświetla się za każdym razem, gdy koncentruję się na przyzwaniu chmury pyłu.
No, po prostu pięknie. Ktoś mógłby mi, do kurwy nędzy, wyjaśnić, co się tu dzieje? Może i nazwaliśmy różowych Zachodnimi Diabłami, ale to przecież zwykli ludzie. Mają inny kolor skóry, to wszystko. Dwie nogi, ręce, głowa na szyi. Mówią ustami, patrzą oczami, podejrzewam, że srają tyłkami. W jaki sposób są w stanie przeciwstawić się mocy samego boga? Jak to możliwe?
Na co ja się porwałem?
Ciemność przede mną rozrywa się, zmienia w ziejącą światłem ranę. Wyłaniają się z niej dwie sylwetki. Obie ciemne, niewyraźne. Jedna z nich śmiesznie chodzi, zupełnie jak przygarbiony starzec z ciężkim zatwardzeniem i jest o wiele ciemniejsza od drugiej…Aha. No tak. Mogłem się domyślić.
– Ygredd? – odzywa się ten ciemniejszy, przykurczony kształt. Jego krokom towarzyszy metaliczny brzdęk łańcuchów. – To ty? Na boga, mówili prawdę. To ty.
Pierdolony zdrajca. Nigdy go nie lubiłem. On mnie zresztą też.
Drugi facet, który okazuje się kolejnym bladoskórym żołnierzem, rzuca go na kolana. Pyta się o coś dwóch pozostałych. Ci tylko kiwają mu głowami. Żołnierz salutuje i wychodzi. Zamyka za sobą namiot i znów zalewa nas ciemność. Gaśnie nawet ta magiczna siatka.
– Pytaj! – nakazuje twarz nad moją głową. Głos należy do kobiety.
Zdrajca drży i pokornie kiwa głową. Gdybym tylko mógł choć na sekundę uwolnić ręce i udusić tego węża…
– Ygredd. Oni chcą wiedzieć czym dokładnie jest moc Ma'krav. Nie rozumieją jej, są wściekli, bo zabiłeś kilku ludzi. Próbowałem im wytłumaczyć, ale…ale nie potrafię im powiedzieć jak dokładnie działa rytuał. Myślą, że chcę coś przemilczeć, ale ja po prostu nie wiem. Teraz tylko ty znasz sekret. Kapłanki…nie żyją. Znaleźli ich ciała. Ich oraz dzieci. One…one poderżnęły im gardła. Wszystkim. Na boga, Ygredd, co wam strzeliło do głowy? Dlaczego nie uciekliście na wschód?
Nic nie mówię, tylko gapię się tępo w pustkę. Mimo starań przed oczami widzę jedynie roześmianą twarz swojej siostry.
– Ygredd, to szaleństwo – ciągnie. – Musimy współpracować. Ta bitwa…twój ojciec zwariował. Nie mogliśmy zwyciężyć. Przewyższali nas niemal dwukrotnie. Zachodnie Diabły…jak mogliśmy myśleć, że mamy z nimi szanse w walnej bitwie? Powinniśmy się poddać dawno temu. cały czas powtarzałem to Wodzowi Wojennemu.
Zamknij się, zamknij się, zamknij się. Sukinsyn jednak wciąż nawija:
– Jeden z nich…– głos łamie mu się przez co brzmi jeszcze żałośniej. – Jeden z nich pokazał mi ich potęgę. Przyłożył mi ręce do twarzy i wypełnił moją głowę obrazami. Widziałem ogromne wioski ze szkła i kamienia. Żyją w nich tysiące ludzi. Budowle wysokie jak góry, starsze niż pustynny piasek. Wielkie okręty, którymi podbijają ziemie za trującą wodą. Niezwyciężone zastępy zakutych w stal żołnierzy. To, co wysłali do walki z nami to tylko drobna garstka. Ich plemię jest olbrzymie, Ygredd, niezliczone. Widziałem też ich bogów. Są potężniejsi niż nasz. Panują nad samym życiem i śmiercią. Widziałeś, co potrafi zrobić ich kapłan, prawda? A nawet wtedy nie korzystał z mocy swoich bogów. Ktoś więc musiał to uczynić. Twój ojciec chciał doprowadzić nas do zguby. Musiałem dobić z nimi targu, rozumiesz? Ktoś musiał wziąć odpowiedzialność za nasz lud.
Tłumacz się, tłumacz, sprzedawczyku. U mnie nie znajdziesz rozgrzeszenia.
Boże, to może chociaż jedną rękę, co? Dosłownie na sekundkę. Bym mógł przynajmniej wydrapać mu oczy. Jak ojciec mógł mu tak ufać? Mam nadzieje, że w Salach Pyłu będę miał z nim chwilkę sam na sam. Pewnie już teraz trzeba zajmować miejsca w kolejce.
Podejrzewam, że kolejka do mojej skromnej osoby wcale nie będzie krótsza.
– Ygredd, powiedz coś. To przecież ja, Medeoc.
Marszczę czoło, udając zakłopotanie.
– Chyba zaszła pomyłka. Kiedy ostatnio widziałem wuja Medeoca, był on najlepszym przyjacielem mojego ojca, jednym z najbardziej szanowanych wojowników naszego plemienia. Był prawdziwym Rhagwynem.
Aż wyprostował się na moje słowa. Niesamowite, że w tej ludzkiej padlinie pozostała jeszcze resztka dumy, którą mogłem urazić.
– Jestem Rhagwynem…
– Na pewno? Spójrz na siebie, kutasino! Rhagwyn nie klęka.
– Jak śmiesz, gówniarzu! – wrzeszczy, plując dookoła kropelkami śliny. – Ty chcesz mnie osądzać? Ty? Jesteś jeszcze większym szaleńcem niż twój ojciec. Przez swoją brawurę zaprzepaściłeś wszystkie moje starania. Teraz myślą, że naprowadziłem ich w pułapkę, wskazując miejsce pobytu reszty plemienia. Gdyby nie ty, dzieci wciąż by żyły.
Mam dość. Co z tego, że ma trochę racji? Nie zamierzam więcej słuchać jego paplaniny. Bez tego łeb mi pęka.
– Ej, ty – zwracam się do kobiety. Gdy wraca mi ostrość widzenia, zdaje sobie sprawę jaka jest paskudna. – Wiem, że coś tam rozumiesz. Chcesz poznać wszystkie sekrety? Chcesz? To zabierz stąd tę pokrakę. Wtedy powiem ci wszystko.
Dwójka Diabłów wymienia spojrzenia.
– Dobrze – zgadza się facet.
– Później, mówić, bóg – dodaje kobieta. – Ma-krav.
– Jak tam sobie chcecie.
Chwytają go za ramiona i wyrzucają z namiotu. Medeoc nie daje za wygraną i postanawia nawrzucać mi na do widzenia:
– Zawsze wiedziałem, że masz nie po kolei w głowie, Ygredd. Cała wasza rodzina to obłąkana banda szaleńców. To wszystko twoja wina. Twoja i twojego obmierzłego ojca.
W nagrodę dostaje od Diablicy pięknego płaskiego prosto tę swoją zdradziecką gębę. Ten plask brzmi w mojej głowie jak słodka kołysanka z dzieciństwa.
Diabły wracają nad stół i wpatrują się we mnie wyczekująco. Leżę sobie i przewracam oczami. Zagwizdałbym jakąś melodyjkę, ale to chyba byłaby przesada.
– Mów!
– Hę? – dziwię się.
– Obietnica, tłumaczyć, bóg, Ma-krav.
– A, to – wzdycham. Przegrywam wewnętrzną walkę i parskam głośnym śmiechem. – Chyba jednak was okłamałem. Wiecie, po prostu chciałem pozbyć się tamtego idioty. Obawiam się, że nic wam nie powiem.
Dostaję bliźniaczego liścia, co mój wujek. A niech mnie, ma baba ciężką łapę. Siatka wcale nie amortyzuje ciosu. Małe iskierki wirują mi przed oczami jak muchy wokół gówna.
– Dagen, mówić, ty…– Brak jej słów. Naprawdę powinni nauczyć się paru porządnych obelg. – Żarty, koniec. Ty, żałować.
Och, ja żałować wielu rzeczy. Mógłbym je wymieniać tak długo, aż wszyscy rozpadlibyśmy się ze starości. Jednak wkurzenie jakiejś różowej pizdy z mysią twarzą nie jest jedną z nich.
– Nie dbam o to. Zabij mnie i miejmy to z głowy.
– Zabij? – Wykrzywia usta w obrzydliwym uśmiechu i przysuwa swoją twarz na cal od mojej. – O nie. Ty, nie umrzeć. Gorzej.
Coś w jej spojrzeniu mówiło mi, że naprawdę zna los gorszy od śmierci.
W namiocie robi się nagle nieprzyjemnie tłoczno. Dołącza do nas Dagen – grubasek, który mnie pokonał – oraz kolejne dwie kobiety. Jedna z nich wygląda jak nieco ładniejsza siostra Mysiej Twarzy, za to druga…druga jest po prostu niesamowicie piękna. Ma wyraźnie ciemniejszą niż pozostali, oliwkową cerę, a jej długie, lśniące włosy są czarne jak nocne niebo. Wszyscy ubrani są w luźne szaty o jaskrawych kolorach. Mają na sobie więcej złota i biżuterii niż przeciętny człowiek widzi przez całe życie. Zastanawiam się, czy stalowa kolczuga aby na pewno jest cięższa i mniej wygodna od ich ubioru.
Z mojej perspektywy ta piątka wygląda jak zebranie dziwadeł. Są tak różni od pozostałych Zachodnich Diabłów i od kapłanek z naszego plemienia. Grubas, pięknisia, dwie mysie siostry oraz facio, który wierci się niespokojnie, jakby pod tymi szmatami hodował mrówki. Skoro bogowie są aż tak potężni, to dlaczego nie wybiorą sobie do służby kogoś lepszego? Roześmiałbym się, gdybym tylko tak bardzo się nie bał.
Każdy z nich zapala po dwie świeczki. Śmierdzi siarką i topniejącym tłuszczem. Dagen wypluwa kolejne bełkotliwe sylaby z kluchowatych warg. Reszta słucha go, ale widać po nich, że nie do końca podoba im się to, co słyszą. Gdy kończy, wszyscy próbują mówić jednocześnie. Oczywiście zaraz potem wybucha kłótnia. Nieważne jaki mają kolor skóry albo któremu bogu służą, kapłani najchętniej nie robiliby nic innego niż kłapanie dziobem.
I żadnemu z tych cwaniaczków nie przyjdzie do głowy, by podrapać mnie po nosie.
Wsłuchuję się w uderzające o materiał krople deszczu. Tam na zewnątrz musiała się rozpętać niezła ulewa. Namiot przecieka w kilku miejscach. Kropelki słodkiej wody uderzają mnie po brodzie dokładnie w tym miejscu, którego nie potrafię dosięgnąć językiem. Śmieszna sprawa taki deszcz. Przez czternaście lat praktycznie go nie zauważałem. Zwykłe naturalne zjawisko. Padająca z nieba woda. Cóż w tym niezwykłego? Nawet nie potrafiłbym powiedzieć kiedy padało ostatnio. Teraz zastanawiam się, czy jeszcze kiedyś go zobaczę. Czy jeszcze dane mi będzie poczuć smaganie wiatru i wody na skórze, zapach mokrej ziemi lub jeszcze raz zanurzyć bose stopy w miękkim błocie? Moja siostra kochała deszcz. Ileż to razy wybiegała w najgorszą ulewę i znikała w lejących się z nieba strugach wody? Ojciec zawsze kazał mi ją natychmiast przyprowadzić. Wracaliśmy brudni, mokrzy i szczęśliwi…tacy szczęśliwi.
O boże, dlaczego? Dlaczego tak skończyłem? Miało, kurwa, być inaczej!
Drgawki wracają. Są silniejsze i coraz częstsze. W końcu pojmuję, że to nie są zwykłe ciarki wywołane strachem. Znów czuję lekkie wibracje w kościach i ten ciężki zapach, który towarzyszył błękitnym wybuchom mocy. Kapłani coraz bardziej się gorączkują i surowa moc wycieka z nich jak z dziurawej miski. Nie potrafię powiedzieć ile jest stron konfliktu. Nie zdziwiłbym się, gdyby każdy z nich miał swoje zdanie. Niepokoi mnie co innego. Widziałem do czego zdolny jest jeden z nich. Mam nadzieje, że ten ta kłótnia ograniczy się tylko do słów. Nie chciałbym znaleźć się w pobliżu zderzenia tych błękitnych fal czarów. Taka moc potrafiłaby rozerwać moją duszę na kawałeczki. Może i szukałem śmierci, ale na pewno nie takiej…
Siatka znów rozbłyskuje bladym, pomarańczowym światłem. Przy blasku świec niemal tego nie widać. Przecież od jakiegoś czasu nawet nie próbowałem sięgać po Ma'krav. Co jest grane?
Znów odpowiedzią jest ból. Moją czaszkę zalewa fala płynnego metalu. Czuję tysiące gorących igieł wbijających mi się gdzieś w sam środek głowy. Zanurzają się głęboko i ryją w samym jądrze istnienia. Ból układa się w słowa:
Leż spokojnie i nic nie mów.
– Ja pierdolę – syczę przez zęby. – Arghhhh!!!
Piątka Diabłów przerywa kłótnie i wbija we mnie beznamiętne spojrzenia. Dagen wzrusza ramionami i wraca do pokrzykiwania na resztę. Natychmiast o mnie zapominają.
Nic nie mów, na Amyrhl'ana, odzywają się igiełki. Słowa pojawiają się mi w umyślę jakby zostały zapisane na kartce piórem…a może raczej wyryte szponem. Ciężko mi jednocześnie utrzymać kontakt i unikać ich podejrzeń. I jeszcze ta przeklęta siatka…
Mam ochotę zadać dziesiątki pytań. Lecz mogę myśleć tylko o jednym:
Cholera, boli!
Przykro mi. Nie mogę zrobić tego delikatniej. Siatka zablokuje słabszą wersje Sięgnięcia.
Kim jesteś? Skąd znasz język Rhagwynów?
Och, nie jest wcale taki trudny. Zresztą ten czar pozwala ominąć bariery komunikacyjne…i to nie jest zbyt dobry czas na pytania, chłopcze. Jesteś w wielkim niebezpieczeństwie.
Jednocześnie mam ochotę wrzeszczeć z bólu i śmiać się na całe gardło.
Co ty nie powiesz?
Przestań! Z naganą igiełki zmieniają się w rozgrzane do białości szpikulce. Chyba faktycznie lepiej darować sobie żarty. Chcę ci pomóc.
Aha, właśnie widzę. Pewnie nie masz w tym dużo doświadczenia, co? To jest silniejsze ode mnie. Przecież nie ma bardziej dobitnego sygnału, który mówiłby „Przestań, idioto!" niż bezlitosny, wwiercający się w czaszkę ból. To chyba przez bezstresowe wychowanie. Ojciec za mało razy stłukł mnie do nieprzytomności.
Słodka Matrono! Zamknij się i słuchaj. Dagen jest wściekły. Zabiłeś piątkę jego towarzyszy. Byli jego przyjaciółmi.
Przesyłam rozmówcy mentalne wzruszenie ramionami.
On ci tego nie daruje. Najchętniej wydarłby z ciebie dusze i torturował ją tak długo, aż zostanie z niej tylko strzępek, którym pogardzi nawet Amyrh'lan. Nie pozwolimy mu na to, ale nie dlatego, że zależy nam na tobie. Niestety wplecione są w ciebie warstwy dziwnych zaklęć, a tego nie możemy zignorować. Dagen i reszta chcą wydobyć je z ciebie i wykorzystać. Chcą zdobyć władzę nad duchem, który opiekował się waszym plemieniem, zawładnąć jego mocą.
Zawładnąć mocą boga pyłu? Czy mówi poważnie? Nagle tak sobie myślę, że może Medeoc miał racje. Jak mogliśmy z nimi walczyć, skoro potrafią rzucić na kolana samego boga?
Przejdziesz do rzeczy?
To, co chcą z tobą zrobić…będzie bardzo nieprzyjemne. Przeżyjesz, ale tak brutalne działanie będzie miało poważne skutki. Nieodwracalny uraz psychiczny. Zostanie z ciebie bezmyślna skorupa bez krzty człowieczeństwa.
Tym razem ciarki i zimny pot, który oblewa mój kark są wywołane jedynie strachem. Przed oczami mam to, co zostało z Ormin Najstarszej. Szczęściara, przynajmniej od razu padła trupem. Mysia Twarz miała racje. Naprawdę szykowali mi los gorszy od śmierci. Oblizuję popękane wargi. Smakują jak pył.
Co będzie potem? Dlaczego mnie po prostu nie zabijecie?
Bo tego najwyraźniej chcesz. Jutro wyślemy cię do kopalni na Czerwonym Piaskowcu . A raczej to, co z ciebie zostanie. Resztę życia spędzisz jako niewolnik.
Wlepiam swój wzrok w kłócących się kapłanów. Najwyraźniej Dagenowi powoli udaje się przekonać pozostałych do swego zdania. Wiercipięta wyraźnie bierze jego stronę, a obie Mysie Siostry zamiast wrzeszczeć jak wcześniej już tylko krzywią się ze złości. Pięknisia słodko marszczy czoło i skubie długimi palcami końcówki włosów. W porównaniu do reszty, wydaje się spokojna jak stojąca woda. Czy to ona robi mi ten umysłowy masaż drutem kolczastym?
No dobra, siostrzyczko. Kończ już tę piosenkę. Czego ode mnie chcesz i co proponujesz w zamian?
Otoczę twój umysł barierą. Nic nie poczujesz. Ucierpi tylko twoje ciało, za to twój duch pozostanie nienaruszony. Kiedy będzie już po wszystkim, uleczę twoje rany. W głowie masz paskudnego krwiaka, a rana piersi chyba jest zapaskudzona.
No nieźle, przyznaję. Za żadne skarby nie dam po sobie poznać, że nie mam najmniejszego pojęcia, czym jest ten krwiak. Gdzie haczyk?
W kopalni skontaktujesz się z Laverem Tal'ardherem. To jeden z niewolników.
To wszystko? Mam po prostu znaleźć tego Lavera i powiedzieć mu cześć?
Dokładnie tak. Zrobisz to?
Dagen klaszcze i uśmiecha się jak zwycięzca. Gestem dłoni popędza resztę. Pięknisia podchodzi do drzwi namiotu i kogoś woła. Mysie Siostry zajmują miejsca przy stole na przeciwko siebie. Tylko Wiercipięta został na swoim miejscu i mamrocze coś pod nosem. Ciężki zapach nasila się. Wibracje mocy gaszą najbliższe świeczki. Namiot zalewają cienie.
Niech ci będzie.
Przysięgnij! Przysięgnij na waszego boga.
Do środka wchodzi dwójka żołnierzy. Pięknisia coś im tłumaczy, gestykulując w moją stronę. Jeden z nich unosi wysoko brwi i obaj wymieniają zdziwione spojrzenia. Zaraz potem salutują z rezygnacją. Także zajmują miejsce przy stole i chwytają w dłonie końce siatki. Dagen przeciska się między nimi. Łapie mnie za brodę, unosząc ją leciutko do góry tak, bym mógł patrzeć mu w oczy.
– Dzisiaj, twój koniec, Iiglett. – Słowa wypadają z jego mięsistych warg z błotnistym mlaśnięciem, zupełnie jakby wypluwał z siebie kule tłuszczu.
Przysięgnij na swojego boga albo nici z naszej umowy, ponagla rycie w czaszce.
– To wcale nie koniec. – Mimo wszystko udaję mi się mówić całkiem wyraźnie. – Jeszcze zatańczę na twych kościach, grubciu. Przysięgam na boga pyłu!
Wystarczy?
Odpowiada mi milczenie.
Bez przerwy macam palcami swoją pierś. Zgodnie z obietnicą, zajęto się moimi ranami. Pod barkiem została mi tylko długa, różowa jak skóra Diabłów blizna. Moja głowa jest leciutka, a moje myśli płyną swobodnie i niezmącone przez czarną otchłań bólu. Lecz uleczono mnie tylko na zewnątrz. W środku czuję się rozdarty i pożerany przez rosnącą pustkę. Ma'krav odeszła. Czuję się jakby nigdy jej we mnie nie było. Jest w tym nawet coś więcej. Nie potrafię tego dokładnie określić, ale czuję się jednocześnie pusty i wypełniony. Zupełnie jakby ktoś wyciął serce świni, włożył z powrotem serce kozy, po czym wszystko zaszył i liczył na to, że świnka dalej będzie chrumkać sobie beztrosko po błocie.
Poza tym nie mogę narzekać. Ta cała bariera, chroniąca mój umysł, zadziałała bez zarzutu. Straciłem przytomność, gdy tylko kapłani wzięli się do roboty. No prawie od razu. Widziałem jak żołnierze ściągnęli ze mnie siatkę i przytomnie rzucili się na ziemię. W tej samej chwili z palców Diabłów wystrzeliły włócznie nieprzeniknionej ciemności, które chwyciły moje słabe ciało niczym macki demona. Ta moc przycisnęła mnie do stołu. Słychać było trzask pękającego drewna i mój zduszony krzyk.
To wszystko trwało może z jakąś sekundę. Nie zdążyłem nawet pomyśleć o przywołaniu Ma'krav.
Potem macki rozszerzyły się, wspinały po moim ciele w górę i w dół. Jedna weszła mi do ust, kilka kolejnych wpełzło mi do nosa i wcisnęło w kanaliki łzowe. Na szczęście zemdlałem zanim kolejna zdążyła dobrać mi się do dupy.
Po wszystkim obudziła mnie ta sama dwójka żołnierzy, która wcześniej dała nurka pod stół. Nakarmili mnie i pomogli się umyć. Przynieśli też jakieś workowate łachmany. Ciuchy śmierdziały jak mokry pies, ale przynajmniej było mi ciepło. Bez przerwy wyraźnie gestykulowali i po kilka razy wskazywali mi pojedynczą miskę z wodą albo z żarciem. Chyba wszyscy myśleli, że z mojego mózgu została tylko skwiercząca papka mięsa. Nie zamierzałem wyprowadzić ich z błędu.
Ludzie zwykle wyczuwają jak ktoś bezczelnie się na nich gapi. Wiem, że Medeoc idzie za mną i próbuje wypalić mi wzrokiem dziurę na plecach. Jego łańcuch połączony jest z obręczą na mojej kostce. W zatłoczonym żołnierzami i końmi obozie kilka razy wyłapałem jego zimne spojrzenie. Pewnie nie spodziewał się, że także podzieli mój los. Ciekawe kogo za to obwinia?
Gdy tylko robi się z zbyt ciemno na jazdę konną, zarządzają postój. Karawana składa się z trzech wozów, załadowanych stosami pustych beczek. Porządku pilnuje czwórka kawalerzystów. Noszą na sobie nabijane ćwiekami brygantyny i kolcze kaptury. Czują się pewnie, podróżując przez te ziemie. W końcu sami się postarali, by po mieszkających tu plemionach pozostały jedynie plamy krwi, wysuszone kości i ucztujące na nich sępy.
Czwórka żołnierzy błyskawicznie rozbija dwa namioty i rozpalają duże ognisko. Muszą mieć w tym niesamowitą wprawę. Ranne Diabły grzeją się przy ogniu. Bukłak z alkoholem przechodzi z rąk do rąk, ale nastrój pozostaje posępny i ciężki.
Siadam przy wozie, drżąc z zimna. Gdy słyszę kroki i grzechot łańcuchów za plecami, natychmiast wbijam tępe spojrzenie gdzieś w horyzont. Medeoc siada tuż obok mnie.
– Daj spokój, Ygredd. Widziałem jak wpatrywałeś się w żołnierzy. Nie udawaj bezmyślnego idioty, za którego wszyscy cię teraz biorą.
Nie może winić mnie za to, że próbowałem.
– Czego chcesz, wujaszku? Jeśli dalej chcesz szukać we mnie winowajcy, by oczyścić się w swoich oczach, to możesz od razu spieprzać.
Chrząka i parska śmiechem. Brak w nim jednak wesołości.
– Bezczelny gówniarz – mruczy. – Nie widzisz jaki los nam zgotowali? Niewolnicza praca gdzieś na południowych kresach morza piasku. A my jesteśmy skazani tylko na siebie. Nigdy ci nie wybaczę, Ygredd, ale też nie zamierzam spędzić reszty życia w milczeniu.
Znowu ma trochę racji.
– Widzę, że jesteś lepiej poinformowany ode mnie – zauważam z przekąsem. – Gdzie dokładnie nas wysyłają?
– Czerwony Piaskowiec. Nie wytłumaczę ci dokładnie, widziałem to miejsce na jednym z obrazów w mojej głowie. Ryją tam dziesiątki stóp w głąb ziemi i wydobywają coś w rodzaju skamieniałych kości. Pod ziemią są ich tam całe tony. Nie do końca rozumiem po co to robią, ale coś wydarzyło się w tamtym miejscu. Bardzo dawno temu. Diabły nazywają to Rozłamem.
Milknie. Głaszcze zimny łańcuch i cofa wzrok przed moim spojrzeniem.
– No dalej. Wyrzuć to z siebie – zachęcam go. Nie zamierzam odpowiadać na niezadane pytania.
– Czy bóg pyłu…
– Rhagwyn nie klęka. Czy to samo tyczy się bogów? – odpowiadam pytaniem.
Po twarzy Medeoca przelatuje błyskawica gniewu.
– Rhagwyn nie klęka? To zwykłe pieprzenie, którym karmimy takich małych, żądnych chwały bachorów jak ty. Nie wiem skąd się to wzięło. Klękamy częściej niż sądzisz, chłopcze. Padaliśmy na kolana, gdy szarańcza przetrzebiła nasze pola i musieliśmy kupić zboże od Sissarów i Johdanów. Co roku wysyłaliśmy dziesiątkę wojowników z darami do Piekła w Dolinie Cieni. Jeśli myślisz, że nie klękali, gdy tylko zauważyli pierwszego Cienistego Demona, to jesteś przeklętym idiotą.
– To nie to samo – sprzeciwiam się.
– Tak? – Medeoc znów unosi głowę. – W takim razie oświeć mnie, o wielki Rhagwyński Wojowniku. Jaka jest różnica dla twoich kolan, gdy klęczysz przed kupcami, błagając o tańszą żywność, a gdy robisz to przed żołnierzami, błagając o łaskę?
– W klękaniu wcale nie chodzi o kolana.
– Mylisz się. Chodzi wyłącznie o nie.
Zapada cisza. Gdzieś w oddali rozlega się wycie kojota. Kolejne skowyty preriowych drapieżników przecinają powietrze, dołączając swoje głosy do nocnej pieśni. Zachodnie Diabły powoli rozglądają się nerwowo, po czym pospiesznie udają się do namiotów. Na warcie zostaje tylko dwójka kawalerzystów i jeden bukłak. Gapią się bezmyślnie w dogasające ognisko. Chłodny wiatr smaga płomienie i wprawia nasze ciała w kolejne drżenie. Medeoc przyciska się do mnie. Może ma nadzieje, że nasza nienawiść ogrzeje nas dzisiejszej nocy.
Z kolejnym oddechem znajduję w sobie odwagę.
– Czy wtedy w namiocie mówiłeś prawdę? – pytam. Mój głos aż ocieka strachem. Muszę wziąć jeszcze jeden wdech i przełknąć potężną kule żółci. – Czy one naprawdę poderżnęły im gardła?
Kiwa głową. Przeciera oczy przedramieniem.
– Tak mi powiedzieli ich zwiadowcy. Przywieźli kilka ciał. Widziałem jedno z nich…
Nie musi mówić więcej. Mam nadzieje, że mój wuj ma więcej przyzwoitości ode mnie i spali się ze wstydu. Przynajmniej byłoby nam ciepło.
– To wtedy się na ciebie wkurzyli?
– Tak. Wtedy i wcześniej. Gdy spotkali ciebie.
– Co im obiecałeś?
– Nic. To oni mi obiecali, że dzieciom nic się nie stanie. Mieli zawieźć je w głąb swojego kraju i zapewnić bezpieczeństwo…
– Tak jak nas? – przerywam mu. – W tych łańcuchach czuję się niesamowicie bezpieczny. Już nigdy się nie zgubię. Dzięki, wujaszku. – Prostuję się i napinam mięśnie. – Już rozumiem. To dlatego wylądowałeś tutaj ze mną. Wcale nie chodziło o tę piątkę żołnierzy. Na wschodzie mieli znaleźć sobie niewolników. Kupiłeś swoje życie za wolność reszty plemienia.
– Ygredd, to nie tak – Medeoc próbuje się bronić. Nawet cofa się na długość ramienia, jakby bał się, że zaraz go uderzę. W sumie te obawy wcale nie są nieuzasadnione. Ręce aż mnie świerzbią by przybarwić jego twarz na fioletowy odcień.
– Chętnie dam sobie wytłumaczyć.
Nic nie mówi. Ma taką samą minę jak ja, gdy jedna z plemiennych kobiet przyłapała mnie na masturbacji. Otwiera lekko usta, rozpaczliwie chcąc coś powiedzieć, ale nic, co przychodzi mu do głowy nie sprawi, że kutas w jego ręku stanie się niewidzialny.
Medeoc z każdą chwilą posępnieje. Mam coś w rodzaju wyrzutów sumienia. Nie dla tego zdrajcy, rzecz jasna. Po prostu czuję się nie w porządku, że sam nie żałuję swoich czynów tak jak wujaszek. Jakby na to nie patrzeć, to moja wina, że dzieciaki nie żyją. Chciałem sam wybrać w jaki sposób umrę, a zamiast tego wybrałem za nie. W niczym nie byłem lepszy od mojego wujka. W końcu ja też poszedłem na układ z jednym z kapłanów.
Laver Tal'ardher. Oto imię mojego jedynego pozostałego celu w życiu. Nie mogę złamać obietnicy. Przysięgałem na boga pyłu. Całkiem możliwe, że nasz bóg przestał już istnieć, a jego moc karmi niszczycielskie czary Zachodnich Diabłów. To wcale jednak nie znaczy, że przysięga przestaje być wiążąca.
A ja poważnie traktuję przysięgi.
Mogli odebrać mi moc Ma'krav, ale to bez znaczenia. Moc jest tylko jedną, tak naprawdę najmniej istotną częścią rytuału. Najważniejsza jest obietnica. Przyrzekłem zginąć, zabierając ze sobą tylu wrogów ilu zdołam.
Zrobię to. Nawet w mojej głowie brzmi to jak niedojrzałe mamrotanie ogarniętego obłędem czternastolatka, ale mam to gdzieś. Coś wymyślę. Choćbym miał czekać na okazje i dziesiątki lat. Choćbym miał podążyć za ostatnim różowym żołnierzem aż do…
Nagle pewna myśl przychodzi mi do głowy. Muszę stłumić rechot. To jest tak piękne, tak zabawne. Postanawiam podzielić się tym z wujaszkiem. Z kimś muszę się tym podzielić.
– Co mówiłeś Zachodnim Diabłom o Piekle w Dolinie Cieni?
Patrzy na mnie, mrużąc podejrzliwie oczy.
– Prawdę.
Wiem jak brzmi ta prawda. „Jeśli wam życie miłe, pod żadnym pozorem nie zapuszczajcie się tam". Moje serce śpiewa, gdy utwierdzam się w podejrzeniach.
– To było zanim zakuli cię w kajdany i uznali za kłamcę, co nie?
– Tak…do czego zmierzasz, Ygredd?
Teraz uśmiecham się promiennie. Z tego całego szczęścia jest mi cieplej niż żołnierzom koło ogniska.
– Nic, tylko się zastanawiałem. Jak myślisz, w którą stronę uda się teraz armia Zachodnich Diabłów?
Medeoc pojmuje o co mi chodzi. Otwiera szeroko oczy. W jednej chwili wybuchamy głośnym śmiechem. Kawalerzyści natychmiast pokrzykują coś groźnym tonem. Najpewniej chcą, żebyśmy się zamknęli. Niedoczekanie.
Zachodnie Diabły wybierają się na wschód, wprost do Piekła w Dolinie Cieni. Tam zobaczą jak wygląda prawdziwy diabeł. Te ich stalowe pancerzyki i lśniące w słońcu miecze nic im nie pomogą gdy nadejdzie Prawdziwy Zmierzch. Cała dolina już niedługo spłynie krwią.
Mam tylko nadzieje, że Czerwony Piaskowiec jest wystarczająco daleko.
cdn.
6 ode mnie, komentarz pod cz. III :)
it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA
Duzo bledow stylistycznych. Tresc ciekawa, ale nie powalajaca. Moze to tylko ja, ale nie potrafilem sie zzyc z glownym bohaterem. Niby 14 lat, a jakis taki dojrzaly i twardy. Ja, stary facet, pewnie bym sie 40 razy posikal ze strachu, a on nic, luzik. Nie moge oceniac, ale poki co (I i II czesc) 4/6