
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Śnił mu się ląd. Pola sięgające horyzontu, nienaruszone ludzką ręką ziemie. Nie poruszały się bezustannie, tak jak ocean. Były spokojne. Tego obrazu Rogowich nigdy nie wyrzuci z pamięci. Ten obrazek był jego jedyną pamiątką po życiu na lądzie.
Obudził go głos czyjejś kłótni. Pora wstawać, dzisiaj czeka na niego zadanie. Niechętnie zsunął się z posłania, jęcząc przy tym. Stać go chwilowo tylko na takie właśnie, twarde łoże. Teraz miał poważny problem, który stanowiły pieniądze. A właściwie, ich brak. Od kiedy inwazja mutantów na trójkąt Averholm – Wemars – Khancest została odepchnięta, ilość dukatów w kieszeni najemnika zmniejszała się z każdym dniem. Trzeba było coś przedsięwziąć. Rogowich pośpiesznie ubrał się i wyszedł. Przy drzwiach jego brzuch przypomniał o sobie burcząc donośnie.
Hamrner. Miasto ścieków, brudu i chaosu. Takie słyszał opinie. Szybko jednak zmienił zdanie o mieście. Polubił je. Być może w porównaniu do innych platform była brudna, lecz szybko się przyzwyczaił, ponieważ sam pochodził z podobnego miejsca. Osiedla uchodźców z spalonego przez rybo– podobne mutanty Khancestu. Z Ramansk.
Na ulicach ruch był nieco większy niż zwykle. Pewnie dlatego, że Hamrner świętował rocznicę odrzucenia zwierzchniczej władzy Beugrerl. Poza tym nic się nie zmieniło. Czarna maź płynęła kanałkami po bokach szerokiej, lecz krzywej ulicy. Morska bryza tylko trochę niwelowała smród fekaliów. Katem oka widział grupkę ludzi wyciągającą jakiegoś staruszka ze ścieku. Na pierwszy rzut oka był martwy. Nagle zza prostej chaty wyłoniła się wieża, stojąca majestatycznie w samym środku miasta. Kiedyś uczono go, że ona podczytuje całą platformę i jest przedłużeniem głównego filara wbitego w dno. Od niej odchodziły bele, podczytujące całą konstrukcję miasta. Może najemnik nie był taki uczuciowy, ale bardzo lubił widok wieży w Hamrnerze, za którą wyłania się słońce. Zdarzało się, że pradawna konstrukcja zapadała się i wtedy budynki i ulice topiły się tworząc wyrwę w mieście. Wszystko też zalewało wodą, niezbyt czystą, ponieważ wszystkie ścieki wylewano do wody, pod miasto. Taka właśnie wyrwa znajdowała się w miejscu do którego zmierzał. Dach zatopionej oberży był ulubionym miejscem zabaw dzieci. Wyrwa obejmowała połowę placu. Po drugiej jego stronie znajdowały się głównie budynki użytku publicznego.
Rogowich poczuł zapach unoszący się z karczmy. Była dość popularna, bo serwowała inne rzeczy niż ryby. Dzisiaj jednak zapach unoszący się z jej okien był tak odrzucający, że, co wydawałoby się nie możliwe, przyćmiewał smród gnojówki. Nogi poprowadziły go do portu. Tak serwowano tylko ryby i piwo z glonów, lecz przynajmniej nie kazano słono płacić. Los jednak chciał, aby człowiek spotkał dziś paru znajomych.
Siedział popijając glonowy trunek. Żuł też ziele. Najpierw tylko przeleciał przez niego wzrokiem, lecz znajoma twarz z blizną na podbródku i chorobliwie blada skóra przypominały mu o kimś.
Nico odpoczywał sobie. Wczorajszego dnia przyjechał do Hamrneru, ponieważ słyszał o stacjonujących tu obecnie wojskach Zakonu Wodnego. Niegdyś brał udział w walkach z rybo– ludźmi u boku najdzielniejszych z ich kampanii, a wiadomo, mógłby co nieco zarobić. Z zamyślenia wyrwał go widok kogoś znajomego. Nie. Nie mógł go pomylić z nikim innym. Niski, z leciutko zaokrąglonym brzuchem. Broda sięgająca piersi i wygolona głowa, ucho uszkodzone ciosem miecza, przypięty do pasa mały młot bojowy, długi nóż w pochwie na przedramieniu i charakterystyczna kusza, w której celownik przypominał paszczę ryby. Nieco przypominał krasnala z legend, nie był jednak aż tak mały. Na pewno się nie pomylił. To jest Rogacz z Ramansk, z którym kiedyś się znali, jak on miał na imię? Rogowich?
– Dawno cię nie widziałem – krzyknął, machając Rogaczowi ręką.
– Nico? – zdziwił się Rogacz.
Uściskali się i Nico zaprosił znajomego do stołu. Poprosił jednak, aby nie zamawiał niczego, bo coś mu zaraz pokaże. I tak się stało. Kiedy tylko odeszli od stołu, człowieka czekało kolejne spotkanie starych znajomych.
– Pamiętasz jeszcze tego gościa, dla którego razem pracowaliśmy?
– Oczywiście – przytaknął najemnik. – Chodzi ci o Marcina Lavieres z Zakonu?
– Zgadłeś. Dowiedziałem się, że razem z swoimi wojskami stacjonuje w tutejszym porcie…
– Zapewne chciałbyś też dostać u niego jakąś robotę, ponieważ po znajomości pewnie dość dużo nam zapłaci za jakieś zlecenie, zgadłem?
– Znasz mnie na wylot. A znając ciebie, Rogacz, krucho u ciebie z kasą.
– No… Masz rację, nie mam przy sobie ani grosza. Myślałem, że pieniądze, które dostałem od Zakonu starczą mi na jakiś czas, lecz jak widać grubo się myliłem.
– No i widzisz! Znając go, na pewno snuje jakąś intrygę.
Szybko dotarli do celu. Zza domów wyłoniła się wielka łódź wojskowa. Na burcie widniał symbol Zakonu Wodnego, czyli symboliczna ryba na tle wzburzonych fal. Dookoła kręcili się wojacy w różnych zbrojach i mieczach przy pasie. Chcieli wejść na statek, ale przed nimi stanął barczysty rycerz.
– Czego tu szukacie? – spytał groźnie wojak.
– Chcielibyśmy widzieć się z panem Laviers – odpowiedział szybko najemnik.
– On nie przyjmuje nieznajomych – odparł natychmiast.
– Znamy go, oj znamy! – Zaśmiał się Nico. – Powiedz, że przyszli do niego Nico i Rogacz z Ramansk. O tobie może nie pamiętać – zwrócił się ciszej do kolegi.
– Powiem, czekajcie tu, zaraz wrócę! – rozkazał strażnik i wszedł na pokład statku.
Grzecznie czekali, oglądając jak uwijają się żołnierze. Nico porównał ich do mrowiska. Rogacz nie dał tego po sobie poznać, ale nie wiedział, co to jest. Na platformach nigdy się nie pojawiały. Coś innego zwróciło uwagę „krasnala". W skrzyniach zauważył części maszyn wojennych, a z tego co wiedział nie gotuje się żadna bitwa. Z zastanowienia wyrwał go stukot ciężkich butów strażnika.
– Pan Marcin Lavieres przyjmie was od razu. Proszę za mną.
Posłusznie ruszyli w ślad za mężczyzną. Na statku uwijało się równie dużo ludzi co na brzegu. Aktualnie wnosili zapasy na pokład. Strażnik zaprowadził ich do kajuty oficerskiej, gdzie czekał na nich siedzący za biurkiem mężczyzna. Na całym blacie walały się różne papiery. W tym momencie gospodarz był zajęty żuciem błogiego ziela. Zioło to nazywano pół– narkotykiem, dlatego, że nie miało tak bardzo zgubnych skutków jak niektóre proszki, ale nie było zdrowe i co jak co, uzależniało. Służyło pierwotnie do wzmocnienia się przed bitwą.
Po paru sekundach rozkoszowania się zielem, wypluł je i skierował wzrok na gości.
– Siadajcie moi mili! – wesoło krzyknął, pokazując na zydle.
Usiedli. Przysunął im pod nos woreczek z zielskiem. Najemnik odmówił, lecz jego znajomy chętnie się poczęstował. Rogacz spojrzał na niego krzywo. Zawsze uważał wszystkie używki (oprócz piwa) nie powinny istnieć, a do osób, które je zażywają czuł brak zaufania. Starał się jednak skupić na tym, aby dobrze wypaść przed byłym pracodawcą.
– Słucham cię, Rogacz, co masz mi do zaoferowania?
– Akurat chciałem zapytać się, czy może ty nie masz jakiegoś zadania dla nas? Powoli topnieją moje środki, a Nico nie przepuści okazji, aby zarobić…
Znajomy krzywo na niego popatrzył, ale kontynuował żucie.
– … Chętnie przyjmiemy jakieś zadanie. Jeśli potrzebujesz kogoś z poza zakonu… kogoś, kto nie piśnie nikomu słówkiem – uśmiechnął się.
– Macie duże szczęcie, Rogaczu z Ramansk – Rogowich nie lubił tego, jak Marcin majestatycznie się do niego zwraca, lecz powstrzymał się przed komentarzem. – Miałem zamiar znaleźć kogoś z poza Zakonu, do brudnej roboty, bo nie okłamujmy się, takie zawsze było wasze zadanie. Proste zresztą, jak budowa kajaka – kontynuował. – Nie napracujecie się, a do waszej sakwy trafi dużo dukatów.
– Jakieś haczyki, szefie? – przerwał mu Nico.
– Jeden. Zadanie trzeba wykonać tej nocy. Obaj dostaniecie po sto pięćdziesiąt dukatów, pięćdziesiąt dzisiaj, resztę po robocie.
– To kupa szmalu! – krzyknął najemnik.
– Wiem, lecz wiedzcie, że was nie podpuszczam. Po prostu mam lepszy dzień i chcę dać zarobić dwóm dobrym ludziom. Wybaczcie, ale teraz muszę zająć się nadzorowaniem rozładunku towarów. Szczegóły objaśni wam mój zaufany człowiek. Zapytajcie strażnika o mężczyznę o imieniu Zeke Lader. Zapamiętacie? Dobra, miło było.
Marcin pokazał im gestem drzwi, a sam położył nogi na biurku i sięgnął po następną porcję ziela.
Przyszedł do nich Zeke. Dość młody, po wyglądzie można było stwierdzić, że jest wysoko w hierarchii Zakonu. Razem z nim zeszli na ląd i powędrowali do dobrej karczmy, gdzie podawano wieprzowinę z lądu, całkiem dobrej jakości.
Zamówili potrawę z sałatką rybną i po glonowym piwie. Lader tłumaczył, na czym polega zadanie.
– Nic prostszego. W nocy, posłaniec niosący list pojawi się w osiedlu biedoty. List trzeba przejąć, a posłańca unicestwić. Niestety, nie wiemy tylko, czy i jaką eskortę będzie miał posłaniec i czy będzie on zdolny obronić się przed magicznym atakiem. Dzisiejszy dzień musimy poświęcić na przygotowanie się do akcji. Sprawdźcie swoją broń, ty Rogacz podobno specjalizujesz się w bombach różnego rodzaju.
– Robię magiczne mini– bomby – odparł najemnik.
– Dobrze. Zrób parę, ja przygotuję pułapkę.
– Jak już nam stawiasz śniadanie – wtrącił się Nico – to mógłbyś kupić nieco ziela? Bez niego nie ruszę do walki.
W nocy platforma– miasto też nie wyglądała całkiem źle. Potężny kryształ świecił mocno nad całą okolicą, rozświetlając niebo. Nawet smród ścieków gdzieś się ulotnił. Rogacz patrzył, jak smuga światła przecina chmury. Wieża pełniła również funkcję latarni morskiej, jakie podobno pokazują ląd statkom. Ojciec opowiadał mu jednak, że nie ma się czym martwić, lub żałować. Latarnie morskie nie dorównują majestatycznością wodnym wieżom.
Koło niego Nico przygotowywał się do akcji, czyli pił wywar zaparzony na bazie błogiego ziela. Po każdym łyku lekko mrużył oczy i uśmiechał się. Niezbyt podobało się to Rogowichowi. Może i jest uzależniony od ziela, ale wzmacniając mięśnie i zmysły może całkowicie zgłupieć. Rogowich nigdy nie wierzył narkotykom i teraz bardzo bał się o kolegę. W szale bitewnym poradzi sobie siłowo, lecz umysł może zostać wyniszczony.
Jego zdrowsze ucho doniosło mu o ruchu za ich plecami. Szybko obrócił się. Zza budynku wyszedł Zeke Lader. Widać było, że jest mocno zdenerwowany. Światło z wieży przez sekundę świeciło na jego twarz. Była ona cała blada, a pod nosem pojawiały się strużki potu. Dosiadł się koło Rogacza i krzywo spojrzał na pijącego wywar mężczyznę.
– Jakieś zmiany w planie?
– Nie – odparł podwładny Marcina, wpatrując się w dal. – Za niedługo ruszamy. Nasz cel chyba będzie miał eskortę.
– Przecież na to też się przygotowaliśmy – Nico przerwał picie wywaru. – Nie martwiłbym się na zapas na waszym miejscu.
– Nie czujesz strachu? – zapytał się go Rogacz.
– Raczej, w tej chwili nie.
– Strach jest przecież uczuciem ludzkim. Naturalnym dla każdego. Ty nie czujesz go, a za niedługo będziemy musieli zmierzyć się z nieznanym przeciwnikiem, niewiadomo jak liczną jego eskortą. Do tego, może chronić go jakiś potężny talizman, jeśli posłaniec jest ważny.
– Może bałbym się, ale myśl o stu pięćdziesięciu dukatach mnie uspokaja. A ty co? Dostałeś stracha? Zdziadziałeś. – nie czekając na odpowiedź, wrócił do picia wywaru.
Zeke ciężko wypuścił powietrze i wstał.
– Już pora, ruszamy.
Poszli w ślad za nim. Poruszali się przejściami pomiędzy budynkami, lub dachami. Nie trudno było wejść na dach. Często podłoże w Hamrnerze robiło się nierówne i sprawiało wrażenie, jakby było piętrowe. Przemieszczali się bardzo szybko. Gdy słyszeli jakieś rzadkie odgłosy ludzi, starali się poruszać bezgłośnie. Drogę oświetlały im pochodnie, którymi miasto było usiane, oraz skąpe już światło wieży. Towarzyszyły im dźwięki pijackich śmiechów, cichszych rozmów, szum morza, oraz odgłos ich kroków. Byli coraz bliżej wody i zarazem osiedla biedoty. Szybko też, wraz w wstąpieniem na teren biedaków, na ulicy zaczęło ubywać latarń. Nie było za to słychać pijackich śmiechów. Nikt nie miał pieniędzy na piwo.
Nico zachowywał się dość dziwnie. Co parę sekund wstrząsało nim coś, jakby fala przechodziła przez jego ciało. To błogie ziele przygotowywało jego ciało do walki. Jego umysł był gotowy. Albo wyłączył się?
Lader gestem nakazał im zatrzymać się. Rogacz i Nico stali bezgłośnie rozglądając się dookoła. Byli w ciasnym przejściu, przed nimi ukazał im się balkon. Poniżej, była jakaś mało ważna dróżka. Przysłuchiwali się. Przez dłuższy czas nie docierały do nich żadne rzucające się w ucho dźwięki. Po chwili jednak doszły do nich coraz głośniejsze odgłosy czyichś kroków.
– To oni – powiedział cicho Zeke.
Byli dobrze przygotowani. Podwładny Lavieresa mówił im, jak mniej więcej będzie wyglądać sytuacja. Tłumaczył, że zaatakują przeciwników z góry. Pierwszy ma zadziałać Rogacz. Trzeba rzucić bombę, która zdezorientuje i wyniszczy osłonę magiczną, jeśli takowej będą używać.
Mały metalowy kształt z tlącym się lontem świsnął w powietrzu. Wybuchł bardzo szybko. Rogowich pochylił się i spoglądnął w dół. Siedmiu ludzi spowiła chmura magicznego dymu. Ledwo widoczne kształty wokół nich zaczęły drgać. Przypominały bańki. Posłańcy używali kamuflażu. Nie widać było ich twarzy, była rozmyta zaklęciem. Wszyscy byli ubrani tak samo, więc niewiadomo było, który jest celem.
Coś świsnęło koło Rogowicha. To Nico spadł na przeciwników, jak grom z nieba. Ale ochrona magiczna jeszcze nie pękała. Wzmacniał ją jakiś bardzo mocny talizman. Najemnik zapalił drugą bombę. Przeciwnicy nie zdążyli zareagować. Tym razem naruszona powłoka ochronna pękła.
I zaczęło się.
Nico ciął szybko swoim mieczem. Przeciwnik jednak nie dał się zaskoczyć. Sparował cios swoim krótkim, zakrzywionym ostrzem. Stojący w samym środku posłaniec wyciągnął talizman i zaczął szeptać formułki zaklęć. Starał się odtworzyć pola ochronne wokół swych towarzyszy, ale nie udało mu się to. Bomby Rogacza są bardzo skuteczne. Wtedy zaczął formować w dłoniach kulę ognia. Była prawie gotowa, kiedy zaatakował go Lader, wbijając swoje ostrze w jego plecy.
Byli jednak bardzo dobrze zorganizowani. Kiedy pierwszy przeciwnik zginął z ręki Zeke, następny wyciągnął talizman. Jak się okazało, przeciwnicy dysponowali naprawdę potężną magią.
Tuż przed Rogaczem wyrósł stwór stworzony z ciągle przelewającej się masy. Był wysokości dwóch wysokich mężczyzn. Na końcach jego rąk formowały się coraz większe kule. Zaryczał basowo. Człowiek jednak wiedział, jak radzić sobie z takimi świństwami. Otworzył podręczną torbę. Miał tam masę różnych mini– bomb. Szukał tej właściwej, rozpuszczającej magiczne masy. Szybko ją znalazł. Zapalił lont i wyrzucił ją nad głowę stwora. Ta wybuchła, obsypując go pyłem. Monstrum szybko zmieniło się w przezroczystą masę. Teraz chwycił do ręki swój młot i zeskoczył na dół.
Przeciwnicy cały czas wspomagali się magią. W powietrzu latały jakieś kule, dymy, co chwilę Rogacza z Ramansk, Ladera i Nico atakowały stwory lub promienie. Rogowich odpowiadał im najróżniejszymi bombami magicznymi i młotem, Zeke przemawiał za to ogniem i zaklęciami bojowymi. Nico zaś, w narkotycznej furii siepał swoim mieczem na prawo i lewo. Od początku walki padł tylko jeden przeciwnik. Najemnicy też trzymali się nieźle, jednak posłańcy mieli duże szanse rozgromienia ich swoimi czarami. Lader chyba to zauważył, ponieważ użył swojego asa w rękawie.
W jego ręce zajaśniał jasnozielonym światłem kryształ. Człowiek wykrzyczał zaklęcie. Powietrze zrobiło się gęściejsze. Na polu walki pojawiła się nowa broń, która mogła przeważyć szalę zwycięstwa. Jeden po drugim zaczęli pojawiać się następni ogniści wojownicy. Nie mieli oni oblicza, lecz cali płonęli i używali długie topory. Żadna broń na nich nie działała. Tylko niektóre zaklęcia były zdolne ich zranić.
Zginęli dwaj następni. Pozostała czwórka walczyła zaciekle. Niepostrzeżenie, jeden z nich zniknął w mroku. Zauważył to tylko Rogacz. Zeke w jednej ręce trzymał kryształ, a w drugiej miecz. Smagał posłańców ognistym batem. Nico nie słyszał jego wołania. Powoli podchodził do przeciwników.
Najemnik sam pognał za uciekinierem.
Było strasznie ciemno. Do uszu najemnika dochodziło chlupanie wody z pod jego butów (zaczęło padać) i podobny chlupot paręnaście metrów przed nim. Nie był pewny, czy dogoni posłańca. Nie był nigdy za dobry w bieganiu. Z wszystkich sił jednak starał się nie zostawać w tyle. Gdyby uciekinier zbiegł, misja zakończyłaby się niepowodzeniem. Wspinali się coraz wyżej po schodach. Rogacz poczuł przez chwilę, jak jego nogi stają się miękkie. Już nie dawał rady, lecz nie mógł odpuścić.
Wtedy drastycznie zakończył się bieg. W udo Rogowicha wbił się bełt. Upadł, rozpryskując wodę na wszystkie strony. Chwilę mu zajęło, zanim zdołał podnieść wzrok. Przed nim stał człowiek w kapturze. Jeden z posłańców. W ręce trzymał pudełko, w drugiej medalion skierowany na Rogacza rzucił na niego parę czarów. Rogowich nie czuł ich skutków, lecz domyślił się, że są czary obezwładniające.
– Nawet nie wiesz, co jest w tym liście, prawda? – Wbrew pozorom głos posłańca był przyjazny. Było w nim także zrozumienie. – Tutaj jest zawarta informacja warta życia wielu ludzi. Lub pieniędzy. Myślisz, że to jest kolejne, proste zadanie, za które dostaniesz trochę dukatów? Nic bardziej mylnego. Nie powiem dlaczego, ale Lavieres i Zakon Wodny nie ma wcale dobrych zamiarów, rozumiesz? Nie stoisz po tej stronie, co myślisz. Jesteś małym trybem w maszynie. Ta maszyna jest dla ciebie za duża. Zostawiam cię tu, może koledzy cię znajdą.
Obrócił się i chciał odejść. Drogę zablokował mu Zeke Lader. Rogacz pomyślał, że nadeszło zbawienie. Posłaniec i Zeke jednak, wydawali się znać nawzajem.
– Czemu zostawiasz go żywego? – spytał zakapturzonego.
– A czemu nie?
– Jest świadkiem. Rogacz – zwrócił się do przerażonego najemnika. – To nie jest twoja wina, ale musisz zginąć. Takie jest życie. Zaoferuje ci ciasto, a później wbije ci je na twarz. Naprawdę, Marcin Lavieres był moim najbardziej zaufanym człowiekiem w Zakonie. Ale niedawno odkryłem coś strasznego. Ta informacja musi po prostu iść dalej. Inaczej zginie wielu ludzi. A ty za dużo wiesz, Rogowich. Przepraszam.
Zeke podniósł kuszę, aby wycelować. Smutno patrzył się też na niego posłaniec. Najemnik pod wpływem czarów nie mógł się ruszyć, ale bezsilny wbijał wzrok w bełt, który zaraz miał przejść przez jego ciało.
W tedy coś się stało. Coś nagłego, szybkiego. Coś, co zmieniło tą scenę.
Lader krzyknął. Jego ręka spadła na zabłocony bruk. Po chwili dołączyła do niej głowa. Posłaniec kręcił się bezsilnie, próbując dostrzec ukrytego zabójcę. Nikogo jednak nie było. Popełnił w międzyczasie wielki błąd. Już nie podtrzymywał czarów unieruchamiających. Rogacz poniósł swoją kuszę i ledwo celując, strzelił. Bełt przeszedł przez tchawicę posłańca. Ten szybko opadł na ziemię. Nie żył. Jednak tuż przed odejściem ze świata żywych spojrzał na swojego zabójcę. W tym spojrzeniu nie było nienawiści, ani poniżenia. Było tylko współczucie. Z mroku z pomiędzy budynków wyszedł człowiek z wysoko uniesionym mieczem. To był Nico. Czekał tam ukryty w cieniu. Pochylił się nad ciałami posłańca, oraz zdrajcy Ladera. Po krótkiej chwili obrócił się w stronę Rogacza. Ten już jednak stracił przytomność.
Marcin Lavieres zamknął drzwi za wychodzącymi najemnikami. W swoim pokoju został sam na sam z swoim doradcą i przyjacielem Thakiem. Thak wyciągnął się wygodnie na jego krześle i częstował się zielem. Szybko wypluł środek i popatrzył pytająco na Marcina. Dowódca wojsk Zakonu Wodnego otworzył pudełko, które wręczyli mu Rogacz z Ramansk i Nico.
– Coś nowego? – zapytał swojego szefa Thak.
– Raczej wszystko już wiemy. Pilne do księcia Hamrneru takiego i takiego… ponowna inwazja rybo– ludzi, tym razem wymierzona nie na Trójkąt, a na Beugrerl. Pomylił się książę, myśląc, że pierwszy przybędzie z heroicznym ratunkiem dla miasta i odeprze atak potwornych mutantów.
Marcin mówił z udawanym przejęciem, jak jakiś niezdolny aktor. Thak rechotał głośno, mocno zaciskając palce na blacie biurka.
– Czyli wszystko według planu – podsumował doradca. – Książę nie dostanie ważnej wiadomości od szpiegów i będzie grzał tron w błogiej niewiedzy.
– Tymczasem – dokończył za niego Lavieres. – My nadejdziemy z ratunkiem, zdobędziemy łupy, chwałę sławę i tak dalej. Nie wiedziałem, że ci dwaj najemnicy są aż tak naiwni. Ten liścik już się nikomu nie przyda.
Teatralnym ruchem podszedł do okna i wyrzucił list.
Był to najprawdopodobniej jeden z jego najgorszych błędów wszech czasów. Wiatry, jak wiadomo, żądzą się swoimi prawami. Nikt nie wie, gdzie i w którym kierunku akurat ten wiatr zawieje. Czasem przynosi on szczęście, czasem nieszczęście. Tym zaś razem, szczęśliwie dostarczył komuś niezwykle przydatnej wiedzy.
Rogowich z Ramansk szedł powoli brzegiem. Nie wsłuchiwał się w opowiadania Nica o bogactwach, piwie i innych równie mało ważnych rzeczach. Myślał nad tym, co powiedział mu posłaniec. Nigdy nie zastanawiał się, po której stronie działa, a kiedy już do tego dochodził, okłamywał się. Pomyślał teraz, że mógłby oddać wszystkie te pieniądze, aby poznać prawdę.
Przyszło mu jednak niczego nie tracić, tylko dostać, bez żadnych konsekwencji. List, wyrzucony przez Marcina Lavieres spadł mu prosto na twarz. Zrzucił go, myśląc, że to jakiś śmieć. Jednak czysta ciekawość pociągnęła go, aby obrócić się i popatrzeć, co spadło mu na twarz. W drodze do karczmy przeczytał treść listu.
Już wiedział po której stronie jest.
I po której będzie.
Po dłuższej niedostępności internetu (czas wykorzystałem na pisanie, oczywiście), wpadam prędko na stronę i wrzucam nowe opowiadanko. Miłego czytania i życzę wszystkim!
Wkradło mi się "i". :-)
Oj do tekstu wkradło ci się więcej niż tylko jedne, biedne, zabłąkane "i".
Może zacznę od złych wiadomości.
Opowiadanie stylistycznie - leży. Pełno powtórzeń, nieskładne zdania, nie zawsze wiadomo, kto jest podmiotem, dialogi są sztuczne. Szwankuje fabuła. Brzmi trochę jak wyciąg z RPG. Najemnik nie ma pieniędzy, więc idzie szukać questa, który oczywiście szybko się znajduje i, oczywiście, prowadzi do walki. Bohaterowie też mnie nie porwali. Rogacz jest mocno jednowymiarowy.
Co natomiast mi się podobało, i tu widzę nadzieję, to konstrukcja świata. Platforma z wieżą, morskie fale dookoła, jakieś magiczne bomby. Z tego akurat może być coś ciekawego. Tylko musisz jeszcze popracować nad tym jak piszesz, ale to może przyjdzie z czasem (przynajmniej ja sobie tak zawsze wmawiam).
Pozdrowienia i powodzenia.
Próbowałem stworzyć coś takiego, że z pozoru miało być to proste opowiadanie, a pod koniec nie. Być może zbyt pośpieszyłem się i wyszło przeciętnie. Teraz widzę, że z fabułą wyjątkowo mi się nie udało.