
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Podnoszę głowę znad pościeli. Szum myśli zakłóca sen. Przepływają nad głową i wypływają przez otwarte okno na zewnątrz. Ciężkie powietrze wdziera się do nozdrzy i przedziera się wolno do gardła. Tam gdzie dusza niespokojnie wierci się pozbawiona resztek skrupułów. Otwieram oczy i chwilę obserwuje samą siebie po czym sięgam po rewolwer leżący na poduszce obok i strzelam w swoją głowę. Chwilę trwa nim ta zrasta się i znów wlepia puste, wystraszone, malinowe oczy we mnie.
– Nie zabijesz mnie. Jestem nieśmiertelna – odpowiada cicho głos. Moje Sumienie siedzące dokładnie naprzeciw podzwania grubymi, złotymi łańcuchami. Melancholijnie wzdycham zwlekając się z łóżka. Myśli są dziś przecież nadzwyczaj pochmurne.
– Naprawdę? – szczerze zdumiona człapię do drzwi wymijając z uporem resztki własnego umysłu niestarannie rozrzucone po podłodze.
Wydreptuję na ulicę przepełnioną wysublimowanym tłumem konsumpcyjnych Zombie żerujących wśród sklepów ustawionych w jednych z najbardziej newralgicznych z miejsc na jakie mógłby wpaść przeciętny Geniusz Marketingu. Od niedawna sporo z nich włóczy się pomiędzy nieskładnie rozstawionymi rzeźbami.
Matka jakiegoś dziecka wzburzona wyrywa mu ostatni zwitek i płaci za protezę wargi. Nic nowego: w sklepie obok inne okaleczone swoją nieuleczalną chorobą Zombie zakupują supernowoczesne, ultraniezbędne protezy rąk, ust, oczu i wszystkiego co można sobie tylko wymarzyć. Nie obywa się bez sztucznych dusz, ani bez paciorków modlitewnych wykonanych z pigułek gwałtu.
Dalej, zawsze o tę porę pojawiał się Plac Chwały. Właśnie tam dążę. Zdążyć przed konkluzją uporczywie obgryzającą pięty stało się największym pragnieniem i wiem, że się uda. Sumienie podąża za mną w niezrozumiałym amoku. Nie wiedzieć po co nie odstępuje mnie na krok. Nikt nie potrzebuje Sumień.
Wreszcie znajduję się naprzeciw wspaniałomyślnie zagospodarowanej przestrzeni placu, którą wśród wysuszonej skóry, pożółkłych zębów i paznokci, a także zapomnianych łabędzi zdobi gigantyczny pomnik prącia ustawiony w najbardziej centralnym miejscu placu, a co za tym idzie stanowiący punkt zbiorny. Wieje odór strachu zaśmiecający powietrze dotąd zagęszczone jedynie płynami mózgowymi. Pogoda wydaje się dzisiaj wyjątkowo łaskawa.
Na ambonie wystaje kapłan bez twarzy. Nerwowo przekłada kartki przed sobą, a swoją idealnie gładką, pozbawioną włosów głową kręci na boki z nie dowierzaniem i lekkim zażenowaniem. Kolejne kilka sekund przyprawiającej o mdłości atmosfery nie sprawiają, że nic się nie zmienia. Kochany duchowny rozkłada ręce.
– Moi kochani – zaczyna jak zwykle niezbyt wysokim tonem. – Narodzie. Oddałem wam swoją twarz…. proszę bierzcie. Nie martwcie się starczy jej dla wszystkich. Tam zaczyna się kolejka… . Kupujcie moi mili. Jest tylko wasza.
Mruczy przez skórę obciągniętą na nagich zębach. Trochę trwało nim poddał się jak poprzedni z tych zabawnych księżuli próbujących wciąż na nowo zmartwychwstawać. To wbrew pozorom nie jest takie banalne jak się wydawało, ale ja o tym wiem.
Widywałam już nie raz, takie spektakle jak ten dzisiaj i dobrze znam koniec tej zabawy. Zombie wraz z bezdusznymi maszynami, które stanowią ich nie odłączną część rzucają się do sklepiku pod monumentalnym pomnikiem by pożreć raz na zawsze reputację kleryka. Tu walka o konsumenta jest najostrzejsza. Tyle ostatnio nowych Zbawicieli się namnożyło. Jest ich pełno: wystarczy tylko zajrzeć do własnej kieszeni i gdzieś nieopodal własnej 5 klepki znajduje się stworzonego do prywatnych potrzeb cudotwórcę numer 1.
Za księdzem wisi obraz szczególnie przykuwający moją uwagę. Jest to Jezus z rozpostartymi ramionami. Jego rany w dłoniach krwawią na zielono jak zawsze, ale niezrozumiały zdaje się krzyż na jaki składa się koślawy, kredowy rysunek na dwóch drzewach dookoła niego. Mechaniczni patolodzy montują u jego dużego palca u stopy tę charakterystyczną zawieszkę jaką posiada każdy Zombie. Nie ma złudzeń. Krew spływa beznadziejnie na złote poręcze jego wygodnego fotela. Bez wątpienia On też był maszyną, a ponadto (jak wyciągam z dotychczasowych studiów) Zombie jak każda inna z tych pełzających istot.
Niezręcznie zdaje się zawracać z przed placu, ale jak zawsze powiada Sumienie powinnam uciekać od skupisk ideałów. A przecież idealnie jest być Zombie. One mają przepustkę wszędzie. Tylko ci nudni homo sapiens muszą gdzieś ukrywać swoje nędzne chęci pomocy i zaniepokojeni przepraszać za każdym razem gdy komuś pomagają.
Zawracam spokojnie przemieszczając się tą samą ulicą co ledwie chwilę temu. Wesoło zachęcające neony ściągają jeszcze więcej tych potwornie okaleczonych, najzwyklejszych na świecie potworów.
UWAGA!
ŚMIERĆ W ZAMIAN ZA ODWAGĘ!
UMRZESZ ZE SMAKIEM!
– zachęca jeden z wielkich kolorowych napisów. Co ciekawe: oni faktycznie najbardziej uwielbiają przyjmować śmierć w przepysznej, półpłynnej formie rozlewanej do szklanych, brązowych butelek z kapslem i rozdawanych za cenę ledwie własnej duszy. Cóż za niezmiernie korzystna okazja! Są też inne piękne reklamy coraz to nowych produktów, a zawieszony gdzieś niedaleko głośnik obwieszcza najnowsze pomysł co większych koncernów.
– Twój nowy, lepszy umysł! Nie zapominaj! Drewniane protezy duszy są na wyciągnięcie ręki! Nigdy nie pozwól by deszcze soków żołądkowych zaskoczył cię bez parasola z jelit! Wszystko dostępne już od jednej świadomości! – wrzeszczy mechaniczny syntezator mowy przekrzykując sprzedawców. Wbrew pozorom nikogo jednak nie trzeba zachęcać. Zombie same rzucają się, by choćby za cenę resztki swojej własnej skóry, nabyć sobie nową, piękną i lśniącą protezę kolejnej kończyny. Nie są zachwyceni tym jak wyglądają. Wolą swoje nowe, lepsze Ja kreowane na nieciekawych monitorach należących do Geniuszy Marketingu.
Wracam do domu. Mimo bałaganu i brudu to miejsce zdaje się nad wyraz spokojne i przytulne. Znacznie bardziej niż najprzytulniejsze kątki hoteli Geniuszy w jakich zdarzało mi się pojawiać. Sięgam po pilota i włączam mechaniczne okienko.
– Czy widzieliście kiedyś któregoś z ludzi? Oni nie są jak MY. Widzieliście kiedyś twarze ludzi? Są takie idealnie gładkie! Cóż za okropność…. – mruczy oburzony po niekąd automatyczny spiker. Tak naprawdę tylko jego maska porusza się nieznacznie, lecz sam jego głos zdaje się tak samo sztuczny jak czerwona krew. Niemożliwy do osiągnięcia dla nikogo i pozbawiony każdego grama emocji. Naciskam guzik pozwalając maszynie zamilknąć. Zauważam z zadowoleniem brak Sumienia. Bardzo dobrze. Sumienia są przereklamowane.
Kiedyś pojawiały się rodziny, podobno nawet kościoły i szansy zatrudnienia. Z czasów dzieciństwa pamiętam jak ludzie nosili twarze na swojej głowie i nikomu nie przychodziło na myśl by dusza mieszkała gdzieś pomiędzy przełykiem, a namiastką maszyny pompującej nazwanej dumnie sercem. Teraz mieszkają w swoich zdjętych ciałach i nie odzywają się do poruszających się istot, jakie kiedyś były ich nieodłącznym elementem. Choroba ostatnich czasów nazwana została konsumpcjonizmem przez jakiegoś mądrego podstarzałego mężczyznę gdzieś koło 20 wieku i okazała się plagą. Banalne okazało się zarażenie nią, a jeszcze banalniejsza śmierć i własne zmartwychwstawanie raz w tygodniu. Nie warto jest łamać się nad własną wartością. Zbawiciel musi siedzieć w kieszeni każdego z nas.
Odgarniam palcami o poszarzałej skórze kosmyk fioletowych włosów z twarzy i zamykam oczy. Staram się zapaść w kolejny sen by przebudzić się na przybycie nowego klechy, ale nie mogę. Tylko w świecie snów mogę normalnie wstać, zaspana zakląć, posunąć niechętnie zapłacić rachunki i odwalić robotę w jakimś nieszczęsnym zakładzie i może nawet zaryzykować wypowiedzenie z mieszkania za niezapłacony czynsz. Sumienia nie powinny spacerować same. Za zszyte usta przecież nikomu jeszcze nie zapłacono.
Czy można prosić o wykładnię, zawartą w trzech zdaniach napisanych bez udziwnień?