
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Bezsenne noce w Claydar Park każdemu zapadają głęboko w pamięć. Bezsenne, bo Claydar Park to miasto, które rozkwita dopiero w nocy. Śpiąc, można przegapić wszystko to, co ma do zaoferowania swoim mieszkańcom. Mimo iż niewielkie, bo dające schronienie najwyżej dziesięciu tysiącom mieszkańców miasto swoim niespotykanym przepychem przyciąga dodatkowo setki turystów łaknących wrażeń i mających ciężkie kieszenie, które dzwoniąc na każdym kroku domagają się opróżnienia.
A jest na co wydawać ciułane przez całe życie oszczędności. Co krok natrafia się na kolorowe sklepy z pamiątkami pełnymi różnorakich świecidełek, posążków, płaskorzeźb przedstawiających sylwetki czasem ludzkie, czasem zwierzęce, a czasem hybrydy przypominające ludzi i zwierzęta – starożytne bóstwa czczone dawnymi czasy w tych okolicach.
Tawerny wypełnione po brzegi kuszą zapachem pieczonego na wolnym ogniu mięsa, śmiechem ucztujących biesiadników oraz piskami bezwstydnych dziewek, gotowych na wszystko za garść srebrnych monet. Na każdym zakręcie stoją ogromne rzeźby oświetlone najróżniejszymi barwami i przyciągające swym blaskiem i przepychem spojrzenia nawet tych, którzy myśleli, że nic nie może ich już zaskoczyć.
Jednak Claydar Park zachwycało przede wszystkim swoim oświetleniem i nowoczesnością, które wynikały z jego położenia w pobliżu niedawno odkrytych gigantycznych złóż oleju skalnego. Dzięki oświetleniu lampami naftowymi okoliczne place, parki, budynki i ulice były tak jasne jak w słoneczny dzień. Pracowano także nad wykorzystaniem nafty w celach transportowych, niemniej były to na razie nieśmiałe plany szalonych naukowców.
Miasto znajdowało się w olbrzymim wąwozie, na mało urodzajnej glebie pomiędzy dwiema wysokimi skalnymi ścianami wznoszącymi się nad nim, niczym giganci nad ofiarą zdaną na ich łaskę. W samym centrum miasta znajdowało się wysokie wzgórze otoczone grubym murem zbudowanym z niegładzonego kamienia. Tuż przy nim rósł pierścień lasu otaczający podnóże pagóra.
W pobliżu szczytu nie rosło jednak żadne drzewo. Zamiast tego na jego środku znajdował się wspaniały zamek przepychem i rozmachem przyćmiewający nie tylko pałac królewski, ale wszystko, co można było zobaczyć w tym wyjątkowym mieście. Siedem strzelistych wież stanowiło punkty centralne, do których dostać można się było za pomocą łączników służących za pomieszczenia mieszkalne. We wnętrzu tego pierścienia znajdowała się ósma wieża. Stojąc po środku wyglądała jak król otoczony kordonem straży przybocznej, gotowej oddać życie za swego władcę.
Cały kompleks zbudowany został z gładkich niczym szkło płyt niepozostawiających złudzeń co do braku możliwości wspięcia się na wypolerowaną niczym lustro ścianę, w której odbijała się cała okolica. W przeciwieństwie do muru okalającego posiadłość, od którego biła nieokrzesana, barbarzyńska moc, zamek emanował zaklętą aurą, która gęstniała co noc razem z mrokiem usiłującym przebić i pochłonąć światła wydobywające się z okien i sznurów latarni biegnących wzdłuż brukowanej drogi prowadzącej do masywnej, rzeźbionej bramy.
Mur, od którego rozpoczynała się droga był oświetlony od zewnętrznej strony, w dodatku tyko okazjonalnie. Nic więc dziwnego, że nikt nie zauważył nawet cienia, przeskakującej na drugą stronę postaci.
Ci, którzy ją znają, nazywają księciem złodziei. Inni po prostu rabusiem, jak każdy inny. Ludzie myślą, że wszyscy złodzieje są tacy sami i zasługują jedynie na szafot, bo prawdą jest, że tylko nieliczni kradną, bo muszą. Większość robi to, by się wzbogacić. A tylko nieliczni z nielicznych kradną, bo czują taką potrzebę. Kradną, bo w ten sposób udowadniają sobie i innym że są lepsi. Nie wiadomo czy to prawda czy też nie, ale oni w to wierzą. Sprawdzają swoje umiejętności, które nade wszystko chcą doskonalić. Chcą, by ich imiona były na ustach wszystkich ludzi. Wybrali tą niechlubną i bądź co bądź niebezpieczną drogę, by stać się legendą. A żeby stać się legendą wystarczy pójść jedną z dwóch ścieżek.
Pierwsza to kraść dużo, nie dać się złapać i upewnić się, że będzie wiadomo kto ukradł.
Druga to ukraść coś, czego teoretycznie nie da się ukraść, a reszta ze ścieżki numer jeden powinna się powtórzyć – nie dać się złapać. Tak piszą w podręczniku dla złodziei.
Gówno prawda. Jestem pewien, że prawdziwym księciem czy nawet królem złodziei jest jakiś dziadek, który lata temu ukradł Oczy Pająka – największy bliźniaczy, a może raczej ośmioraczy diament na świecie. Klejnotu niepodobna było ukraść. W tamtych latach, był zabezpieczony najlepiej, jak się dało. A jednak któregoś bezgwiezdnego wieczoru klejnot zniknął i już nigdy go nie odnaleziono.
A sprawca? Wiadomo było tylko, że działał sam. Nic więcej i właśnie ta anonimowość zapewniła mu przetrwanie, bo inaczej niechybnie znaleźliby go. Poza tym jednym przypadkiem historia nie wspomina o żadnym innym anonimowym złodzieju, który dokonałby czegoś równie brawurowego. A wszystkich tych, którzy w pogoni za sławą pozostawili wizytówki w stylu "Arren tu był", "Zrobiłem was w konia. Gari", "Czcijcie mnie! Asijan Wielki" albo "Złapcie mnie, jeśli potraficie! Terran Czarnozęby" najpierw poddawano torturom, a potem ścinano lub wieszano ku przestrodze innych.
Nie wiem, dlaczego w momencie zeskakiwania z muru myślałem o tym wszystkim. Może dlatego, że sam na początku zastanawiałem się czy zostawić po sobie jakaś pamiątkę.
Gdy spadałem z czterometrowego muru próbując wylądować, przemknęło mi jeszcze przez myśl krótkie "czy warto?" Ale gdy poczułem znowu grunt pod stopami, wiedziałem że nie ma już odwrotu – że muszę to zrobić. To będzie największa kradzież od czasu klejnotu pajęczego. Nic nie mogło mnie powstrzymać. Rozejrzałem się dookoła. Przede mną stał las, którego końca dojrzeć nie mogłem. Niewiele myśląc, zagłębiłem się między drzewa. Mrok zauważalnie zgęstniał wokół mnie, stał się wręcz namacalny.
Z kieszeni wyjąłem najlepszego przyjaciela każdego złodzieja. Niestety nie każdy złodziej mógł sobie pozwolić na tak drogą przyjaźń. Ja swojego gwizdnąłem kiedyś jednemu czarodziejowi. Lux, szepnąłem mimowolnie. Gdzieś w głębi serca wiedziałem, że nie należy tutaj krzyczeć. Mała kula w mojej dłoni rzuciła promień białego światła dokładnie przede mną. Nie raziło ono po oczach i punktowo oświetlało drogę. Było to nic innego jak światło słoneczne zamknięte w przepuszczalnej sferze, a właściwie nie samo światło, lecz jego źródło. Mała, sztuczna gwiazda. Coś takiego było bardzo rzadkie i cholernie drogie.
Ruszyłem przed siebie. Mimo iż w lesie panowała magiczna cisza, instynktownie wyczuwałem czyjąś obecność. Ktoś, a może coś obserwowało mnie z daleka. Nie jestem tchórzem, ale ten las – jestem tego pewien – odważniejszego ode mnie przyprawiłby o dreszcze. Mimowolnie przyspieszyłem kroku, chcąc się jak najszybciej wydostać z tego upiornego miejsca.
Zauważyłem, że drzewa rosły coraz gęściej, a zarośla dookoła stawiały coraz większy opór. Przestałem już zważać na hałas, jaki wydawały szeleszczące gałęzie, chciałem się po prostu wydostać z tąd.
W tym momencie gwiazdka oświetliła duży, okrągły przedmiot leżący na mej drodze. Podszedłem bliżej by się przyjrzeć, ale szybko odwróciłem wzrok i pobiegłem dalej. Była to głowa nieznanego mi dotąd zwierzęcia, nieco dalej leżała reszta człekopodobnego ciała. To oznaczało, że jakiś czarnoksiężnik od przyzwań maczał palce w tutejszych zabezpieczeniach.
Nie marnując więcej czasu ruszyłem w stronę zamku. Po chwili las skończył się równie niespodziewanie jak się zaczął.
Wyszedłem spomiędzy drzew i przystanąłem wciągając nosem powietrze. Było wilgotne i pachniało naftą. Przede mną w oddali wznosiła się potężna i majestatyczna budowla. Wielki księżyc na niebie otoczony oceanem gwiazd oświetlał wyraźnie przestrzeń pomiędzy mną a zamkiem. Miałem do przejścia około tysiąca metrów. Światło sprawiło, że pewność siebie znowu mnie opuściła. Gdyby to ode mnie zależało, na pewno nie wybrałbym dzisiejszej nocy. Niestety tym razem nie miałem za wiele do powiedzenia w tej kwestii. Nadarzyła się niespotykana okazja i grzechem byłoby jej nie wykorzystać.
W blasku księżyca ruszyłem przed siebie, starając się skupić na tym, co mnie czekało. Moje oczy co chwilę jednak wędrowały w górę i podziwiały niesamowity widok. Od dziecka uwielbiałem niebo, zazdrościłem ptakom i nawet teraz zastanawiałem się, jakby to było, gdybym miał skrzydła. Na pewno ułatwiłoby mi to robotę.
Nie, musiałem otrząsnąć się z tych bezsensownych rozmyślań. Miałem już wystarczająco wiele zmartwień, jak na jedną noc. Po chwili marszu dotarłem pod mur. Krystaliczne płyty ukazały mi w mroku moją sylwetkę.
Nie musiałem obchodzić budynku dookoła. Wiedziałem, że w miejscu, w którym stoję znajdę to, czego mi potrzeba.
Pierwsze okno znajdowało się nisko, zarzuciłem więc kotwicę, wdrapałem po linie i zajrzałem do środka. Wewnątrz było ciemno, ale w świetle księżyca upewniłem się, że pokój jest pusty. Wskoczyłem na parapet i z całej siły wybiłem się w górę, łapiąc palcami gzyms oddzielający piętra. Wspiąłem się wyżej i przywarłem do ściany. Po gzymsie można było swobodnie poruszać sie na boki.
Obróciłem się przez ramię i popatrzyłem – Księżyc wydawał się jeszcze większy niż przed chwilą. Jego mocny blask oświetlał teraz całe wzgórze. Widok był niesamowity, ale tym, co zaparło mi dech w piersiach i sprawiło, że mimowolnie obróciłem się i usiadłem na zimnej płycie, było miasto. Miasto, które żyło własnym, niesamowitym życiem, niegasnącym ani na moment w dzień, ale rozkwitającym przede wszystkim w nocy.
Tysiące lamp naftowych płonęło niczym gwiazdy na nieboskłonie miasta. Z takiej odległości nie słyszałem już zgiełku, byłem jednak pewien, że w mieście jest tak gwarno jak zawsze. Masy turystów przemieszczających się od jednego sklepu do drugiego, awanturnicy szukający kolejnej karczmy, z której nie dalej jak godzinę później zostaną wyrzuceni. Hazardziści zdobywający fortunę w domach rozrywki i trwoniący ją w domach uciech. A to wszystko polane grubą warstwą nafty, bez której magia tego miejsca nie była by nawet w połowie tak silną, jaką jest teraz.
Zawsze byłem ciekaw, jaki cel życia przyświeca tym wszystkim ludziom. Przecież nie można po prostu żyć bez żadnej myśli przewodniej. Coraz częściej dochodziłem do wniosku, że celem samym w sobie może być chęć wzbogacenia się i wydania całego majątku bez żadnych konsekwencji. Liczyło się trwonienie pieniędzy na picie, pamiątki i kobiety. Cóż, większość wychodziła z założenia, że skoro łatwo przyszło, to łatwo może odejść.
Z jednej strony to chyba dobrze, bo ludzie przestali przywiązywać się do rzeczy. Z drugiej, ich życie zależało tylko od nich, więc koło chcąc, nie chcąc, zamykało się. Moje życie również oparte było na rzeczach, jednak miałem jeszcze oprócz tego wyższą idee, jaką była pozycja króla złodziei i to w moim własnym mniemaniu stawiało mnie wyżej od tych wszystkich, dla których liczyła się tylko rozrywka. Wstałem, jeszcze raz rzucając okiem na księżyc, który swym światłem jakby dawał mi znak, że pora ruszać.
Przylgnąłem do ściany i jak mucha ruszyłem w kierunku małego okienka. Już miałem podskoczyć i uczepić się palcami parapetu, gdy zapaliło się światło. Zamarłem bez ruchu. Nie spodziewałem się problemów w tak wczesnej fazie mojego planu. Ktoś wszedł do łazienki, bo pomieszczeniem, w którym właśnie zapłonęło światło była łazienka.
Odczekałem chwilę i już miałem zaryzykować zajrzenie do wnętrza, gdy usłyszałem szum wody płynącej nieprzerwanym strumieniem. Zamek niewątpliwie wyposażony był w nowoczesny system kanalizacji i rurociągów. Jeżeli postać w wannie zwrócona będzie twarzą w kierunku okna, przemknięcie bez zauważenia może być niemożliwe. Nie pozostało mi nic innego, jak zaczekać i zaryzykować. Noc była ciepła więc nie musiałem przynajmniej martwić się o zmarznięcie.
Pojawił się za to kolejny problem, który został jednak natychmiast rozwiązany przez tajemniczego ktosia. Otóż w zamkniętym pomieszczeniu z gorącą wodą zbiera się para. Zaduch będzie utrudniać oddychanie i jeżeli osoba, która kąpie się w takich luksusowych warunkach zdaje sobie z tego sprawę, na pewno otworzy zaraz to przeklęte okno.
Odstąpiłem najszybciej jak potrafiłem nie czyniąc przy tym hałasu i w tym samym momencie usłyszałem dźwięk przekręcanego zamka. Smukła dłoń pchnęła szybę na zewnątrz. Nie tracąc czasu podszedłem pod okno.
Wiedziałem już, że w łaźni znajduje się kobieta lub wyjątkowo zniewieściały mężczyzna, który lubi malować paznokcie u rąk. Usłyszałem kroki bosych stóp i modląc się do Remmetha, mojego ulubionego boga złodziei o to, by była odwrócona do okna plecami złapałem się kamiennego parapetu i uniosłem. Chciałem jak najszybciej podciągnąć się wyżej, ale postać wewnątrz sprawiła, że zawisłem bez ruchu ze wzrokiem wlepionym w jej nagie ramiona.
Przez nieduże pomieszczenie, oświetlone czterema lampami naftowymi, po posadzce z marmuru tak drogiej, że można było kupić za nią duży sklep szła odwrócona do mnie plecami naga kobieta o figurze, przy której nawet bogini rozpusty Likka mogłaby się poczuć zazdrosna, ale tym, co przykuło moją uwagę nie była smukła sylwetka czy alabastrowa skóra. Był to niesamowity tatuaż pokrywający całe jej plecy od ramion, aż po hipnotyzująco kołyszące się biodra. Przedstawiał mozaikę kwiatów wijących się niczym kłębowisko węży. Znałem bardzo dobrze ten niepokojący gatunek kwiatów. Była to śnieżna odmiana czarnego lotosu.
Dlaczego śnieżna? Bo rósł tylko na śniegu, nie zapuszczając korzeni w ziemi. Dlaczego czarny? Bo po prostu był czarny. A dlaczego niepokoił? Bo nikt przy zdrowych zmysłach nie tatuował sobie na ciele najbardziej trującej rośliny na świecie.
Mówi się, że węże są niebezpieczne, ale wąż musi najpierw ukąsić. A gdy już ukąsi, to przecież można zareagować, wyssać jad, podać odtrutkę, użyć magicznego leczenia, czegokolwiek. A lotos? Czarnego lotosu nie czuć. Zaczynasz się śmiać, czujesz się niebywale dobrze, bawi cię dosłownie wszystko. Więc rzucasz się na ziemię tarzając ze śmiechu i nagle czujesz niebywały ból. A potem umierasz.
Na szczęście coś takiego jak czarny lotos jest nie tylko niebywale trujące. Jest również niesłychanie rzadkie i niewyobrażalnie drogie. Przez długi czas uważano tą roślinę za mit, straszono nią dzieci na dobranoc i polityków, którzy nie wywiązali się z obietnic przedwyborczych. Ale pewnego razu, nie wiadomo dokładnie kiedy, pojawił się staruszek. Miał wielką, siwą brodę i torbę wypchaną czarnym lotosem. Działanie kwiatu sproszkowanego w warunkach, o których nikomu nie wspomniał zaprezentował na sali tronowej królestwa Merydii. Po jego pokazie zaczęto produkować proszek w tajnym laboratorium. Po tygodniu pracy okazało się, że był to największy błąd ostatniego króla merydyjskiego. W wyniku niefortunnego wypadku lub misterniej intrygi laboratorium wyleciało w powietrze unosząc nad miastem obłok trucizny. Do dzisiaj mówi się, że tak wesoło to jeszcze nigdy tam nie było.
Całe miasto śmiało się tak głośno, że w promieniu kilku mil słychać było tylko śmiech. Z ponad dziesięciu tysięcy ludzi zamieszkujących Merydię nie ocalał nikt. Do tej pory nie odważono się zasiedlić terenu miasta, chociaż krążą plotki, że wysłano wielu ludzi w celu zbadania sytuacji i pozyskania cennego proszku. Żaden z nich oficjalnie nie wrócił w miejsca, z których wyruszyli, ale truciznę w jakiś sposób pozyskano. Stała się najbardziej cenionym towarem w grupach szpiegów i zabójców. Ale dostęp do niej mieli tylko nieliczni bogaci. Kojarzona była tylko ze strachem i śmiercią.
Osoby, które ginęły od czarnego lotosu, zawsze miały namalowany w pobliżu miejsca śmierci kwiat. Znak na ciele kobiety oznaczał więc, że albo wkrótce zginie, albo nie ma pojęcia co to jest czarny lotos i po prostu wybrała ten deseń bo jej się spodobał. Całkiem możliwe też, ze siedzi w tym wszystkim znacznie głębiej, niż myślę. Można również było założyć, że po prostu bardzo kocha kwiaty, ale ta hipoteza nie wydała mi się w tym momencie trafna. Jedno było pewne – jeżeli nie wpakuję się w jakieś poważne kłopoty, będę mógł zyskać w tym miejscu o wiele więcej niż sławę i pieniądze.
Nie czekając, aż kobieta obróci się ponownie w moją stronę podciągnąłem się o dwa kolejne gzymsy. Ten, na którym teraz stałem nie był już tak szeroki jak poprzednie. Mimo to z pewnością profesjonalisty zacząłem przemieszczać się w lewo. Po chwili natrafiłem na okno, którego szukałem. Ostrożnie zajrzałem do ciemnego wnętrza. Światło księżyca oświetlało niewielkie pomieszczenie tylko trochę, to jednak wystarczyło mi do upewnienia się, że nikogo nie ma w środku.
Delikatnie przysunąłem się bliżej i zabrałem do przecięcia szyby. Ku mojemu zdumieniu okno było uchylone. Odczekałem chwilę i wskoczyłem do środka na puszysty dywan. Znalazłem się w niewielkiej, przytulnej sypialni. Fakt, iż była nieduża, wcale nie przeszkadzał w tym, by urządzić ją z przepychem, a niejeden władca czułby się tutaj jak u siebie. Przeszedłem przez jedyne drzwi do następnego pomieszczenia i jeszcze kolejnego. Tam zatrzymałem się. Drzwi prowadzące do pokoju obok były uchylone i widać było niewielką poświatę.
Zakradłem się bliżej i zacząłem nasłuchiwać. Do moich uszu dotarł cichy, ale wyraźny szept. Ktoś bezskutecznie siłował się z czymś i wyrzucał z siebie setki przekleństw. Sądząc po głosie, była to bardzo poirytowana kobieta. Ostrożnie wsunąłem się do pomieszczenia. Zobaczyłem drobną osobę odwróconą do mnie plecami szarpiącą zawzięcie za jakiś łańcuszek. Zdjęty ze ściany obraz i czarna maska na głowie powiedziały mi, że domownikiem to ona na pewno nie była.
– Pszczoła, zgadłem? – powiedziałem półgłosem. Dziewczyna natychmiast odwróciła się w moją stronę i zamarła. Przez cudaczną maskę na twarzy patrzyły na mnie wielkie, przestraszone oczy. Zmierzyła mnie od stóp do głów i rozluźniła się.
– Już myślałam, że nie przyjdziesz – powiedziała z wyraźną ulgą, po czym dodała – Jakbyś zapomniał, albo nie dał rady, wtedy cała chwała przypadłaby mnie. Teraz jednak myślę, że mogę podzielić się z tobą splendorem, jaki na nas czeka.
– Chwila – przerwałem – Co ty w ogóle tutaj robisz? Miałem być sam – powiedziałem z niekłamanym zdziwieniem. – Nie przywykłem do pracy w grupie.
– Myślałeś, że zadowolę się jakimś marną działką? – prawie krzyknęła. – To dzięki mnie w ogóle dowiedziałeś się, że wreszcie nadarza się okazja by dostać się do tej przeklętej fortecy!
– Nie krzycz – uciszyłem ją. – Twoje informacje wcale nie były takie dokładne jak ci się wydaje. Zamek wcale nie jest pusty. Pięć minut temu prawie wszedłem do łazienki z kąpiącą się kobietą.
– Aaaaa.. – jej oczy błysnęły w nikłym blasku małej latareczki. – Zabawiamy się przy okazji w podglądacza, co? Jak każdemu facetowi tobie też tylko gołe tyłki w głowie. Mogłam się domyślić od początku, masz perwersję wypisaną na twarzy.
– Powiedz mi lepiej z czym się tak zawzięcie siłujesz, że słychać cię o dwa pokoje dalej – wnerwiony zmieniłem temat. Znałem ją dopiero od dwóch minut i już zdążyłem znienawidzić. Bezczelna gówniara. Po głosie poznałem, że mogła mieć najwyżej dwadzieścia lat, a zachowuje się tak, jakby pozjadała wszystkie rozumy.
– W sumie to nic się nie stało – odparła. – Jakbyś się nie pojawił, to też dałabym sobie radę – rzuciła odwracając wzrok.
– Możesz mówić jaśniej, Pszczółko? – zapytałem. W odpowiedzi podniosła prawą rękę zakutą w łańcuch. Drugi jego koniec przyczepiony był do ściany. Najwyraźniej Pszczoła postanowiła obrobić sejf w ścianie i dała się złapać w najprostszą pułapkę. Mimowolnie uśmiechnąłem się z wewnętrzną satysfakcją. Zauważyła to.
– Może zamiast śmiać się z biednej dziewczyny, uwolniłbyś mnie, co? Myślałam że pod maską zboczeńca chowa się chociaż odrobina przyzwoitego mężczyzny ale chyba się przeliczyłam! – wybuchła.
– Na twoim miejscu darowałbym sobie wyzwiska – odparłem. – Nie znajdujesz się w zbytnio dogodnej pozycji by sobie pozwolić na takie zachowanie. – Dziewczyna zamilkła, a ja postanowiłem pobawić się jeszcze trochę jej kosztem.
– Może po prostu powinienem sobie pójść i zostawić cię tutaj, skoro twierdzisz, że bez problemu poradziłabyś sobie. – Zanim zdążyłem powiedzieć cokolwiek więcej, zobaczyłem jak rozszerzają jej się niebezpiecznie źrenice.
– A idź sobie w cholerę ty chamie jeden! – ryknęła na całe gardło. Jej wysoki głos odbił się echem chyba na całym piętrze. – Złodziej za dychę, pieprzony zarozumialec! Gówno mnie obchodzi czy mnie uwolnisz czy nie! Sama też dam sobie radę! Nadęty kmiot! Tfu! – splunęła na podłogę. Zapomniała jednak najwyraźniej, że na twarzy ma maskę i pospiesznie uchylając ją nieco zaczęła wycierać usta. Nie spodziewając się tak gwałtownej reakcji starałem się ją uspokoić.
– Nie no, co ty, żartowałem….. Nie ma powodu unosić się dumą. Zaraz zdejmę ten łańcuch. – Dziewczyna prychnęła pogardliwie, ale widać było, że się uspokoiła. Wolną ręką podparła się pod bok a skutą wyciągnęła w moim kierunku, niczym łaskawa księżniczka do sługi, aby ją ucałował w dłoń. Nie zdążyłem się zbliżyć, gdy usłyszałem kroki dobiegające z korytarza. Błyskawicznie rzuciłem się za wersalkę stojącą naprzeciwko drzwi. Pszczoła zgasiła latarenkę i przylgnęła do ściany tak bardzo jak tylko mogła, częściowo chowając się za stojącym kwietnikiem. Z wyciągniętą ręką skutą stalowym łańcuchem wyglądała jak dziecko, które bawiąc się w chowanego wciska głowę pod poduszkę myśląc, że nikt go nie znajdzie.
W tym samym momencie do pokoju wszedł powoli potężnej postury mężczyzna. Miał w dłoni długi zakrzywiony nóż, a patrząc na jego ruchy, z pewnością wiedział jak się nim posługiwać. Mimo potężnej sylwetki i hałasu jakiego narobił przed chwilą, teraz poruszał się cicho jak kot. Bez trudu zauważył Pszczołę czającą się za kwietnikiem i uśmiechnął się obleśnie na widok łańcucha oplatającego jej przegub. Podszedł do ściany i zapalił lampę po czym jednym kopnięciem wywrócił kwietnik. Dopiero teraz w pełnym świetle zobaczyłem jak wygląda Pszczoła. Była drobnej postury dziewczyną, o sylwetce najwyżej szesnastolatki. Jej wielkie oczy patrzyły na pół wyzywająco, a na pół ze strachem na napastnika.
Olbrzym podszedł do niej i przystawił jej nóż do gardła. Drugą ręką zerwał jej z twarzy maskę. Spod czarnego materiału wypłynęły czarne, proste przystrzyżone powyżej ramion włosy wśród których znajdowało się parę czerwonych pasemek i kilka plecionych cienkich warkoczyków pofarbowanych na różne kolory, powiązanych kolorowymi rzemieniami. Zmierzwiona grzywka opadała na duże, brązowe oczy, które z niepokojem patrzyły na oprawcę. Prosty zadarty nos i małe, wydęte usta dopełniały obrazu dumnej dziewczyny z ulicy, która niejednokrotnie miała już do czynienia z podobnymi sytuacjami. Nie byłem tylko pewien czy zawsze miała wtedy rękę w łańcuchu ze stali.
– Co my tu mamy? – zarechotał olbrzym. Jego opasły brzuch zatrząsł się od śmiechu. Wielkie, muskularne bary przypominały jednak, że nie jest tylko słabym grubasem. – Myślałem, że znajdę tutaj jakiegoś mięczaka, któremu po prostu zmiażdżyłbym czaszkę, a tu proszę, taka ptaszyna – grubas uśmiechnął się ponownie. Jeżeli według Pszczoły ja miałem zboczenie wypisane na twarzy, to dla tego człowieka nie było chyba miejsca w jej nomenklaturze.
– Nie myśl sobie, że twojej czaszce się upiecze dziecinko – wyszczerzył pożółkłe zęby. – Po prostu spotka cię to po tym, jak się z tobą zabawię.
Teraz w oczach Pszczoły widać już było tylko strach. Postanowiłem, że zajdę go jak się zacznie do niej dobierać, ale Pszczoła najwyraźniej nie miała zamiaru czekać tak długo. Gdy strażnik chwycił ją za czarną koszulę zareagowała błyskawicznie łapiąc go za mały palec i wykręcając z całej siły.
Usłyszałem trzask łamanej kości.
Mężczyzna krzyknął z bólu i odsunął się od dziewczyny. W jego oczach pojawiła się furia. Doskoczył do niej i nie dając się złapać chwycił ją za głowę. Pszczoła nie miała nawet w jednej piątej tyle siły by stawić czoła prawie dwukrotnie większemu od siebie mężczyźnie. Ten z wielką mocą uderzył jej głową o ścianę. Oczy dziewczyny powędrowały ku górze, ręce bezwładnie opadły, a nogi ugięły się pod drobnym ciałem. Olbrzym trzymając za głowę nie pozwolił upaść zamroczonej dziewczynie.
Drugie uderzenie spowodowało fontannę krwi która obryzgała ścianę, mężczyznę i błyskawicznie zalała Pszczole całą twarz. Dziewczyna nie dawała już żadnych oznak życia. Nie mając na co czekać wyskoczyłem zza wersalki z mieczem w dłoni. Wziąłem szeroki zamach i… nagle poczułem jak jakaś niewidzialna siła wykręca mi do tyłu ramiona. Chciałem krzyknąć, ale głos uwiązł w gardle trzymanym przez niewidoczne szpony. Parę sekund później straciłem przytomność.
*****
Powoli zaczęły wracać mi zmysły. Najpierw wzrok – leżąc na wznak rozpoznałem sufit pokoju, w którym moja świadomość pojawiła się równie nagle, jak z niego uleciała. Potem węch, gdy poczułem zapach nafty z lamp. Nie wiem kiedy odzyskałem słuch – wokół panowała martwa cisza. Dotyk podpowiedział mi, że leżę w kałuży gęstego i lepkiego płynu. Powoli wsparłem się na łokciach i rozejrzałem. Z płytkiej rany na mojej głowie płynęła krew. Nie miałem pojęcia ile przeleżałem na podłodze bez ducha, a za każdym razem gdy próbowałem się podnieść, czułem ostry ból głowy i nudności. Wreszcie po kilku próbach udało mi się wstać wspierając o stojące przy mnie krzesło.
Gdy już odzyskałem więcej siły rozejrzałem się po pokoju. Nigdzie nie było Pszczoły ani strażnika. Pamiętałem dokładnie wyraz jej oczu po uderzeniu i wiem, że nie miała po nim szans na przeżycie, a co dopiero na podniesienie się z podłogi, poskładanie czaszki i wyjście z pokoju. Prawdopodobnie ktoś kto mnie ogłuszył zabrał jej ciało razem ze sobą.
W tym momencie dotarło do mnie coś, co powinienem sobie uświadomić na samym początku. Dlaczego ja nie zostałem przerobiony na tapetę na ściany tylko najzwyczajniej ogłuszony? Ta myśl nie dawała mi spokoju. Czyżby tajemniczy ktoś pomyślał, że zginąłem od tego jednego uderzenia? Skoro tak, to dlaczego nie zabrał mojego ciała? Coraz więcej myśli pojawiało się w mojej głowie. Otrząsnąłem się i skupiłem na faktach. Przede wszystkim trzeba było ułożyć nowy plan działania. Nie wypada mi zostawić ciała Pszczoły na pastwę jakichś zboczonych eksperymentatorów. Nie miałem także zamiaru rezygnować z tego, po co tu przyszedłem, mimo że niebezpieczeństwo odkrycia mojego pobytu wzrosło gwałtownie. Z drugiej strony całkiem możliwe, że w ich mniemaniu jestem już trupem. Nie było więc nad czym się zastanawiać.
Powoli wydostałem się z pokoju na korytarz. Buty umazane lepką krwią nieprzyjemnie mlaskały na każdym kroku. Przydała by mi się jakaś łazienka, pomyślałem mimo woli. Nie chciałem jednak ryzykować zaglądania do każdego mijanego pomieszczenia.
Traf chciał, że po kilku krokach stanąłem tuż obok uchylonych drzwi prowadzących właśnie do łaźni. Nie jestem zbyt wielkim zwolennikiem Trafa i rzadko kiedy modliłem się do tego boga zagubionych, tym razem jednak gorąco mu podziękowałem. W środku zobaczyłem bliźniaczą wersję łazienki mijanej przy okazji wspinania się na to piętro. Bez zbędnego marudzenia obmyłem się z zasychającej krwi.
Teraz musiałem według wskazówek Pszczoły znaleźć pomieszczenie wyróżniające się pomiędzy innymi. Wiedziałem, że jest gdzieś w tym skrzydle i na tym piętrze, ale nie sądziłem, że i tym razem Traf mi pomoże. Jakież było moje zdziwienie gdy po kilku krokach zobaczyłem drzwi całkowicie odmienne od wszystkich innych. Złocone futryny otaczały hebanową płytę na której znajdowała się wielka kołatka przedstawiająca metalową obręcz w paszczy lwa zdobioną tak misternie, że w każdej innej sytuacji zastukałbym z całej siły rozkoszując się jej czystym brzmieniem. Ale teraz ani mi w głowie było pukanie. Przez chwilę nasłuchiwałem, a potem wśliznąłem się do środka.
Pomieszczenie umeblowane było na kształt pracowni wysokiego urzędnika. Na środku znajdowało się potężne biurko a dookoła stała masa bibelotów mająca informować ewentualnego klienta o zamożności właściciela. Za biurkiem znajdowały się kolejne drzwi, do których się skierowałem. Moja biała kula rzuciła promień i zrozumiałem, że to właśnie w tym momencie zaczynają się przysłowiowe schody.
Ciemnoniebieska poświata oznaczała magiczną barierę i to nie byle jaką. Każda próba sforsowania zamka zakończyłaby się moim nieodwracalnym paraliżem. Widać, że właściciel miał sporo do ukrycia, skoro decydował się na tak drastyczne i drogie środki. Nie drzwiami się jednak zmartwiłem, a tym, że ich wynalazcami byli magowie cienia, a nikt nie chciał mieć do czynienia z magami cienia. Dość powiedzieć, że paraliż był najprzyjemniejszą rzeczą, na jaką ich było stać. Wyjątkowo okrutni, a do tego władający przepotężną, sobie tylko znaną siłą nie szczędzili nikogo, kto był na tyle głupi, by wejść im w drogę.
Nie chcąc ryzykować podszedłem do najbliższego okna. W miejscu w którym kończyły się drzwi, rozpoczynał się całkowicie obudowany pomost pomiędzy budynkiem, w którym byłem, a ósmą wieżą, która była moim celem. Nie pozostało mi nic innego jak skorzystać z tej mniej wygodnej drogi. Otwarłem okno i wyskoczyłem na parapet. W dole po dziedzińcu leniwym krokiem przechadzał się strażnik. Wieża znajdowała się w odległości ok. 20 kroków. Poczekawszy aż zniknie za jej rogiem przerzuciłem kotwicę w górę. Szybko wspiąłem się po linie i wskoczyłem na dach. Podniosłem wzrok i skamieniałem.
Przede mną stał wartownik z kuszą w ręku. Jego zdziwiony wzrok, otwarte usta i opuszczona kusza dobitnie świadczyły o tym, że jest jeszcze bardziej zdziwiony moją obecnością na dachu niż ja jego. Zareagowaliśmy równocześnie. Dzieliły nas zaledwie dwa kroki, nie było więc mowy o użyciu kuszy. Wykorzystując przewagę prawą ręką sięgnąłem po miecz. Jego oczy bezbłędnie odczytały mój ruch i zasłoniwszy się kuszą sam sięgnął po broń. Całkowicie jednak zignorował moją lewą dłoń, która w tym momencie rzucała nóż w nieosłonięte miejsce pod brodą. Ręka która wędrowała w kierunku miecza nagle złapała za gardło z którego wystawała błyszcząca rękojeść. Sporo kosztowało mnie złapanie kuszy i strażnika w taki sposób, aby upadli bez hałasu.
Ułożyłem go tak, aby się nie zsunął i sprawdziłem kuszę. Przejście na wieżę po stromym dachu nad pomostem było ryzykowne. Przywiązałem linkę do strzały i wymierzyłem w drewnianą krokiew po drugiej stronie. Strzała poszybowała wbijając się prawie do połowy w twarde drewno. Odczekałem chwilkę upewniając się, że nikt niczego nie usłyszał po czym przywiązałem drugi koniec linki do metalowego haka koło komina. Różnica poziomów również była jak najbardziej na moją korzyść. Po cichu przedostałem się na upragnioną wieżę. Wspiąłem się na dach i odnalazłem właz. Był otwarty, a wewnątrz świeciła nikła poświata płomieni. Nie dbając o to czy ktoś jest w środku, skoczyłem na hurra w dół. Według instrukcji Pszczoły w ósmej wieży nie było żadnego strażnika. Przynajmniej ludzkiego. Jak na razie nie myliła się. W pomieszczeniu nie było nikogo. Wylądowałem na miękkim dywaniku i rozejrzałem się dokoła.
Pokój był ośmiokątny, na każdej ścianie znajdowały się drzwi, a w każdym kącie stała zbroja. Wszystkie różniły się od siebie zarówno wyglądem jak i orężem, który dzierżyły. W odległości dwóch kroków ode mnie zobaczyłem pulpit z otwartą księgą. Po przeczytaniu dwóch pierwszych wersów, humor znacznie mi się poprawił. Zrozumiałem, że miałem do czynienia z zagadką, którą musiałem rozwiązać, by przejść dalej, a zagadki zwłaszcza rymowane, od dziecka wręcz uwielbiałem. Nie to, żebym był dobry w rymowaniu. Najlepsza zagadka, jaką wymyśliłem jeszcze w szkole: kto to zjada własne śpiki? To pan od arytmetyki – nie przysporzyła mi popularności, a kłopotów. To co się dla mnie liczyło, to możliwość sprawdzenia się. Bez dalszych rozmyślań zagłębiłem się w lekturę:
„Osiem zbroi mili moi,
Osiem zbroi ciągle stoi.
Osiem, nie mniej i nie więcej,
Każda zbroja trzyma w ręce,
Broń swą ukochaną wielce.
Patrząc w oczy innym zbrojom,
Zbrojom, które ciągle stoją.
Dawno temu zbroja każda
Była niepomiernie ważna.
Tak to jest, gdy noszącego
Krew koloru błękitnego.
Zdania jednak jest innego
Przeznaczenie, które drwi
Z każdej ludzkiej kropli krwi
Ośmiu wielkich panów kiedyś
Napytało sobie biedy
I dlatego teraz zbroje
Zamiast świecić pięknie w boju
Samotnie stoją w pokoju
Miast błyszczeć we wroga krwi
Ubabrane w kurz i pył
Pierwszy pan nie zginął w walce
Umarł on przez chleb ze smalcem
Który tak ukochał wielce
Że powiesił się na belce
Gdy na zamku w którym żył
Smalec mu ktoś podpieprzył.
Drugi pan był przygłupawy
W głowie same miał zabawy.
Tańczył tańców pod rząd pięć
I zatańczył się na śmierć.
Potem ustalono zgodnie
Że miał buty niewygodne.
Trzeci rodu był zakałą
Bo się zabił własną pałą
Usiadł na nią gdy leżała
Lecz ta pała kolce miała.
A mówiły panny śmiałe
Że zbyt dużą ma tą pałę.
Czwarty poszedł na bal wielki
Lecz miał skłonność do butelki.
Po wypiciu wina wanny
Macać zaczął cudze panny
Za to więc, że był zachłanny
W łeb go rąbła butelczyna
I zabiła skurczysyna.
Piąty panem był nad ranem
Nocą myśli miał zbrukane.
Wchodził w niesławne uliczki
A że umysł miał bandycki
Łapał dziewczyny za cycki.
W końcu jednak go złapali
I go kołem połamali.
Szósty wielkim był zboczeńcem
Nie przepuścił on panience.
Chodził więc by się ocalić
Z piersią w pancerzu ze stali.
Dupy nie miał skutej w stal
To nabili go na pal.
Im dalej czytałem wiersz, tym szerzej otwierałem oczy ze zdumienia. Co to miało być? Bo jeżeli tak miała wyglądać zagadka magiczna to chyba raczej nie byłem w tej wieży co trzeba. Rzuciłem księgę z powrotem na pulpit. Przerwa w lekturze na chwilę otrzeźwiła mój umysł i to uratowało mnie przed rozcięciem na pół. W ostatniej chwili widząc nieznaczny błysk światła odbity w zbroi naprzeciw uskoczyłem w bok. Za mną stał wysoki chłopak o śniadej cerze i ciemnych blond włosach.
– No no no, widzę że szybko czytasz jak na kogoś w takim wiejskim ubraniu. Jak widać nie szmata zdobi człowieka, tylko człowiek może ozdobić szmatę – powiedział z niekłamanym zdumieniem. Był ubrany tylko od pasa w dół.
– Szczerze mówiąc nie doczytałem do końca. Myślałem, że mam do czynienia z jakąś zagadką, ale okazało się, że to tylko żart. Nie wiem, kto mógł to napisać, ale dawno nie czytałem takich bzdur.
– Patrzcie no wielkiego pana! – chłopak wyraźnie się obruszył – Spróbuj sam coś napisać cwaniaczku!
Postanowiłem trochę rozładować sytuację widząc wielki miecz w jego dłoni i łatwość, z jaką się nim obchodzi jedną tylko ręką. Drugą usiłował zapiąć pasek w spodniach. Równocześnie zacząłem się zastanawiać co chciał zrobić rozebrany do połowy chłopak zachodzący mnie od tyłu.
– Ty to napisałeś? No, to zmienia postać rzeczy! Jak na takiego młodego chłopaka to kawał sztuki żeś wymyślił! Co cię do tego skłoniło, jeśli można wiedzieć?
– Nie no, taki dobry to ja znowu nie jestem, ale skoro ci się podoba, to mogę uchylić rąbka tajemnicy – niezdecydowanie podrapał się za uchem i wsparł oburącz na głowni miecza. – Znalazłem tą księgę w sali obok, ale wiersz miał tylko pierwsze trzy strofy. Reszta gdzieś przepadła. Lubię rymowanki więc dopisałem parę wersów i ustawiłem tutaj. Musisz wiedzieć, że rzadko ktoś tu zagląda. Większość czasu więc przesypiam, dlatego zamontowałem prowizoryczny alarm i księgę ustawiłem w takim miejscu, żeby ją łatwo było zobaczyć. Gdy ktoś tutaj wpada, alarm mnie budzi i gdy on zajęty jest czytaniem ja mam czas żeby się ubrać i zajść od tyłu. Ty jakimś cudem ominąłeś alarm i nie doczytałeś wiersza. Nie miałem więc czasu ubrać się do końca. Usłyszałem tylko jak rzucasz księgę na pulpit, więc wskoczyłem w spodnie i rzuciłem się na ciebie. Resztę już znasz.
– Chwila, to ty w ciągu niespełna 3 sekund wstałeś, włożyłeś spodnie i przybiegłeś tutaj niewiadomo skąd? – zdziwiłem się – jaja sobie robisz.
– Nie wierzysz? To ci to zaraz udowodnię! – krzyknął wesoło. Położył miecz na ziemi i zaczął się rozbierać. Gdy opuścił spodnie do kostek błyskawicznie skoczyłem na niego wyciągając jednocześnie ostrze. Nie mogłem nie wykorzystać sytuacji w której ten głupek odkłada miecz przed wrogiem i zaczyna się rozbierać. Z niebywałą wręcz prędkością chłopak podniósł swój wielki miecz z posadzki i wystawił go w moim kierunku. Gdybym nie zatrzymał się w pół kroku, sam nadziałbym się na ostrze.
– Nie tak szybko kolego… – w jego oczach błysnęły wesołe iskry – to taki z ciebie wojak, że wskakujesz na nieuzbrojonego człowieka? Do tego bez spodni? Co z ciebie za jeden?
– To ty zaszedłeś mnie goły od tyłu -odparłem spokojnie. – Poza tym, każda droga do zwycięstwa jest dobra – wzruszyłem ramionami – jeśli tylko nie naraża cię na zbytnie niebezpieczeństwo. – Chłopak zrzucił wreszcie spodnie i teraz stał przede mną w samej bieliźnie. Jego muskularne ramiona, tors i uda zdawały się mówić: poczuj respekt śmiertelniku.
– Tak, jednak nie wszystko idzie po twojej myśli – uśmiechnął się. – Jak to się mówi, nie chwal dnia, dopóki nie przeskoczysz.
– Jak nie rozumiesz przysłów, to ich nie używaj – odparłem.
– Równie dobrze mógłbym powiedzieć: jak nie umiesz władać mieczem, to nim nie władaj. Jak nie umiesz atakować, to się dziesięć razy zastanów, zanim zaatakujesz – uśmiechnął się wręcz przyjaźnie i wskazał na moje stopy.
W tym momencie naprawdę poczułem dla niego szacunek, bo właśnie szykowałem się do ataku i już miałem skoczyć ponownie, gdy swoimi słowami uświadomił mi, że doskonale wie, co zamierzam zrobić. Podszedłem więc bliżej i nie czając się zbytnio zacząłem zadawać klasyczne ciosy jak na lekcji szermierki. Miałem zamiar stopniowo zwiększać tempo i wybadać, co naprawdę potrafi ten tajemniczy młodzieniec. On bez trudu parował każde moje cięcie. W pewnym momencie zaczął nucić:
– Zaraz wrócę moje panie, tylko sprawię jemu lanie i wam noski przypudruję, tylko flaki mu wypruję..-
Pomimo treści, która nie napawała optymizmem, musiałem przyznać, że śpiewał całkiem nieźle. Postanowiłem przyspieszyć tempo. Raz za razem zacząłem zdawać coraz szybsze ciosy. On nawet nie zająknął się przy kolejnej zwrotce:
– Już możecie zdjąć swe szaty, zaraz mu połamię gnaty, już możecie ścielić łoże, nawet medyk nie pomoże..
Tempo, które sam narzuciłem, było już tak wysokie, że zaczynałem się męczyć. On jednak nawet nie zmienił wyrazu twarzy. Sprawiał wrażenie całkowicie pochłoniętego swoją piosenką, jakby był nieobecny duchem. W pewnym momencie zorientowałem się, że jego blokady powoli przemieniły się w ataki i tym razem to już nie on, ale ja broniłem się i zastanawiałem ile jeszcze wytrzymam zanim ręka odmówi mi posłuszeństwa. Na dodatek jego miecz był o wiele cięższy od mojego, więc odpierając każdy atak czułem się, jakbym był okładany przez trolla maczugą, a nie przez na oko dwudziestoletniego chłopca.
– Chciałeś mnie sprawdzić. Myślę, że dałem się wystarczająco obejrzeć. teraz pozwól, że ja zobaczę z czego ty jesteś ulepiony. – Błyskawicznie zmniejszył dzielący nas dystans i ciął ze straszliwą siłą od dołu. Nie mogłem śnić o tym, żeby moja zmęczona po tylu ciosach ręka była w stanie zablokować nawet o połowę słabsze uderzenie. Złapał mój nadgarstek wolną ręką i wykonał dziwny zamach mieczem w dół. Nie zastanawiając się wycelowałem lewą ręką w jego prawą nogę i wystrzeliłem ukrytą kotwiczkę. Zdążył uchylić się na tyle, by uniknąć przebicia stopy na wylot. Linka owinęła mu się błyskawicznie wokół kostki, a ja z całej siły szarpnąłem ręką rzucając się do tyłu całym ciałem. Chłopak stracił równowagę i gruchnął na wznak wypuszczając miecz z dłoni. Do tego rąbnął o posadzkę głową z taką siłą, że myślałem że już po nim. Nie zostawiając niczego Trafowi rzuciłem się do jego gardła z wysuniętym ostrzem z drugiego rękawa. Popatrzył na mnie nieprzytomnym wzrokiem.
– O kurczę, chyba to jednak ja pochwaliłem dzień przed skokiem…. kręci mi się w głowie…. chyba zaraz…– nie było dane mi uskoczyć z pozycji, w której się znajdowałem i już po chwili na moich rękach znajdował się cały jego na wpół strawiony obiad. Odskoczyłem od niego z obrzydzeniem. Jeszcze chwila i sam bym zwymiotował. Pobiegłem szybko do drzwi z których wyskoczył i widząc kran od wspaniale rzeźbionej umywalki natychmiast zdjąłem z siebie koszulę i zacząłem zmywać z siebie jego rzygi. Szybko skończyłem i ubrałem się z powrotem. Dopiero teraz rozejrzałem się po pomieszczeniu.
W małym pokoiku pod ścianą stał niewielki stolik z krzesłem i łóżko. Obok mała szafka na podręczne rzeczy i w zasadzie tyle. Nie było tutaj już nic więcej, nie licząc dużego obrazu przedstawiającego piękną, młodą kobietę w sukni balowej. W drzwiach, pojawił się chłopak, w jednej ręce trzymając miecz, a drugą wspierając się o futrynę. Wodził nieprzytomnym wzrokiem po pokoju i nawet pomimo jego niewielkich rozmiarów chwilę zajęło mu, zanim odnalazł mnie stojącego koło umywalki. Bez broni. Powoli podszedł w moim kierunku i odsunął, po czym rzucił swój miecz na łóżko i zaczął się myć. Po chwili usiadł i wyciągnął z szafki butelkę wina. Wskazał mi krzesło i napełnił kubek. Sam pociągnął ostro z butelki.
– To mój pierwszy raz od 4 lat gdy ktoś mnie pokonał – czknął głośno – Ha, widać jak się człowiek starzeje. Twoje zdrowie szefie! – gestem zachęcił mnie do wypicia.
– Szefie – zdziwiłem się – czemu szefie?
– Pokonałeś mnie, więc idę z tobą czy tego chcesz czy nie. Będę ci służyć. – Po dłuższej chwili dodał – bo obronić potrafisz się sam.
– Słuchaj, fajnie że żarty masz lepsze niż wiersze, ale chyba nie mówisz poważnie? – Zaśmiałem się, ale zaraz przestałem, bo jego mina wyraźnie dawała do zrozumienia, że jest śmiertelnie poważny.
– Wiesz, – zacząłem powoli, myśląc jaką bajkę by mu pocisnąć – wydaje mi się, że zdajesz sobie sprawę w jakim celu przyszedłem tutaj. Mój zawód wymaga ode mnie bycia samotnikiem. Przed chwilą jeszcze miałem kompana, przez jakieś dwie minuty zanim nie zginęła. Nie wiem czy taki los czeka wszystkich moich współtowarzyszy – tutaj zaciąłem się na moment. On nie odezwał się, tylko czekał. Wino nie robiło na nim najmniejszego wrażenia. – Może po prostu skazany jestem na samotność? – zakończyłem melodramatycznie.
– Cóż, może masz rację – zamyślił się. – Potrafię dostrzec, kiedy mnie nie chcą. – tu pociągnął znowu z butelki po czym dodał wesoło – Ale nic mnie nie obchodzi twoje zdanie! Jak coś raz postanowię, to nie zmieniam zdania.
– Jednym słowem, jesteś uparty jak osioł, tak? Nie ma się z czego cieszyć. – uśmiechnąłem się.
– Mów co chcesz szefie, ale ja idę, z tobą czy za tobą, obojętne. Od takiego mistrza jak ty z pewnością wiele się nauczę.
– Kim jest ta kobieta? – wskazałem ręką obraz zmieniając temat.
– Znasz historię o wojowniku, który sam jeden zabił pięciuset dwunastu rycerzy w obronie swojej ukochanej? – zapytał.
– Jednoręki Silio? Znam. Silio zabił pięciuset jedenastu rycerzy by ją bronić, ale ostatni zamach jaki wziął był zbyt szeroki. Zabił ją przez przypadek razem z pięciuset dwunastym.
– Dokładnie. Wiedziałeś, że jednoręki był nie dlatego, że miał jedną rękę, ale dlatego, że podczas walki ze wszystkimi nawet nie zmienił zmęczonej ręki, bo drugą cały czas obejmował kochankę? To jest portret tej kobiety. Ludzie mówią, że Silio zamienił się później w potwora i zamordował wielu ludzi. Z kraju, z którego pochodzę, każdy kto chce zostać rycerzem, musi wziąć sobie za patrona jakiegoś mordercę z tego samego miasta i walczyć, aby odkupić jego winy i oczyścić dobre imię miejscowości, z której pochodził. Z tego powodu nie ma u nas wielu wojowników. Ja wybrałem właśnie Silio.
– Ciężka sprawa. – westchnąłem. – Na pewno wyrządził wiele zła.
– Ano wyrządził. Ale nikt nie mówił, że bycie rycerzem to bułka z masłem, kiełbasą, szczyptą soli i majonezem. – chłopak uśmiechnął się.
– Naprawdę nic cię tutaj nie trzyma? – zapytałem znowu. – Jakaś umowa względem pracodawcy? Zaklęcie? Coś w stylu, że jak opuścisz obszar tej wieży to pojawi się wielki goryl i urwie ci nogi? – zacząłem chwytać się czego popadnie, byle tylko odwieść go od jego szalonego planu.
– Co to jest goryl? Nigdy o nim nie słyszałem. Ale tak długo jak będzie dało się go pokroić na plasterki, to się nie ulęknę. – zamyślił się na moment po czym dodał – Nic mnie tu nie trzyma. Miałem zostać tutaj do momentu zagojenia się ran. Zgodziłem się pracować dla właściciela w zamian za pomoc, ale uprzedziłem go z góry, że jak tylko spłacę swój dług i wydarzy się coś ciekawego, przy pierwszej okazji odchodzę.
– I nie sprzeciwił się?
– A niby dlaczego miałby to zrobić? Tutaj i tak nikt nigdy nie zagląda. Jesteś jednym z nielicznych, któremu udało się dostać do środkowej wieży – tutaj popatrzyłem na niego z wdzięcznością mile połechtany komplementem – w jednym kawałku – dodał – i przeżyć dłużej niż dziesięć minut. No, ale wtedy to mnie tutaj jeszcze nie było. Przedtem wszyscy schodzili prosto na sam dół wieży a potem ciach prach – machnął w powietrzu rękami rozlewając przy tym wino – i koniec! – wykrzyknął teatralnie. – Nie wiadomo gdzie znikają – dodał opuszczając na powrót butelkę.
– A ty wiesz co jest na dole? – zapytałem z nadzieją w głosie. Musiał ją wyczuć, bo posmutniał – przykro mi, ale nie mogę pomóc – po czym na powrót poweselał – ale w zamian mogę ci obiecać, ze cokolwiek by to nie było, to takie krzepkie chłopy jak my na pewno damy sobie z tym radę!
– Ty z pewnością. Krzepę masz jak wół – z zazdrością popatrzyłem na węzły mięśni znikające pod koszulą, którą właśnie zakładał. – Więc na serio chcesz ze mną iść? – westchnąłem.
– Na serio – skinął głowa. Dopiliśmy wino i po chwili byliśmy już z powrotem w sali ze zbrojami.
– A gdzie są drzwi na dół?
– Są ukryte. Tutaj – pokazał palcem w stronę ściany, na której zaczęły powoli rysować się futryny, klamka i zamek, a po chwili widać już było solidne drewniane drzwi w całej okazałości.
– Rozumiem – popatrzyłem w stronę poprzedniego pokoju. Proste acz niezwykle skuteczne zaklęcie maskujące. Nie można zauważyć przedmiotu, dopóki się nie wie, gdzie on się znajduje. Sprytne. Drzwi znalazłbym tak czy siak, macając na oślep w końcu trafiłbym na klamkę. Niemniej zaoszczędziło to sporo czasu.
Zbiegliśmy na sam dół po stromych schodach mijając po drodze parę drzwi. Pomimo, że miał ciężkie, podkute buty, chłopak poruszał się cicho. Poczułem wstyd, że sam, zamiast polegać na swoich umiejętnościach korzystam z wyszukanych sprzętów. Przez uchylone drzwi na końcu schodów wkroczyliśmy do korytarza wykutego w skale. Taki korytarz nie powstaje z dnia na dzień, a zamek na pewno nie miał tyle lat, musiał więc zostać dobudowany do podziemi w celu ukrycia ich. Jakież skarby więc się tutaj kryły? Nie mogłem ukryć podekscytowania.
– Co do twojej współtowarzyszki – odezwał się nagle chłopak – to jak wyglądała? Mała, chuda z dziwaczną fryzurą?
– Tak, skąd wiesz? – przystanąłem i odwróciłem się do niego. W półmroku ledwie widziałem jego twarz.
– Widziałem jak Primius i jego sługa zanieśli ją na dół – wzruszył ramionami. Z tego co wiem, to chyba z trupem nie robiliby sobie tyle zachodu. Może więc jest jeszcze nadzieja?
– Kim jest Primius? – zapytałem zdziwiony, bo wydawało mi się, że znam skądś to imię.
– Primius jest magiem pustki i właścicielem zamku. – na te słowa włos zjeżył mi się na głowie. Teraz już wiedziałem skąd pamiętam to imię. Primius, znany także jako Czarny mag, Czwarty Mistrz, a także Szatański Pomiot Pustki i Mleczarz z Wyżyny Pleyos. Wszystkie pseudonimy doskonale mu pasowały, ale szczerze powiedziawszy, to nie wiem czemu akurat Czwarty Mistrz.
Czarny Mag był zabójcą z zakonu magów pustki. Jednym z tych lepszych. Gdy trzeba było kogoś zabić, porwać, ukarać lub zastraszyć, magowie pustki wysyłali Mleczarza. Znany był z brutalności, skuteczności i tego, że jako adept wysłany na jedną z pierwszych misji właśnie na Wyżynę Pleyos, rzucił przekleństwo na wszystkie krowy we wsi. Zamiast mleka, zaczęły dawać wino. Na początku wszyscy się cieszyli, ale po dwóch dniach krowy zdechły. Później ulubioną metodą Mleczarza stało się wytwarzanie pustki w ciałach swoich ofiar. Powodowało to całkowite zasysanie nieszczęśnika do środka, pozostawiając tylko suche, czarne, powykręcane zwłoki. Obecność Primiusa w tych podziemiach nikomu nie wróżyła dobrze, a już na pewno nie Pszczole, pod warunkiem, że jakimś cudem jeszcze żyła.
Pobiegliśmy do końca korytarza. Przekradłem się przez następne drewniane drzwi, za mną jak cień wsunął się chłopak. W jednej chwili znaleźliśmy się w gigantycznej sali , w której panowała zamieć. Wiał przeraźliwie zimny wiatr, sypał śnieg, ponad nami widać było gwiaździste niebo i księżyc, taki sam jak na zewnątrz. Po raz kolejny tej nocy moje włosy na głowie stanęły dęba.
Na śniegu, w polu rozciągającym się przed nami rosła w ilościach hurtowych śnieżna odmiana czarnego lotosu. Chłopak początkowo zaskoczony zimnem, wskazał ręką przed siebie. Na środku pomieszczenia stał mężczyzna w wielkim słomkowym kapeluszu odwrócony do nas bokiem. Spod kapelusza wystawała mu gęsta siwa broda. Nie wyglądał groźnie, ale Styrion wie, czego można oczekiwać od dziadka gmerającego przy czarnym lotosie w sposób, który sugerował, że dziadek co najwyżej sprawdza rzepkę w ogródku. A bóg wszelkiej maści trucicieli Styrion, z pewnością czułby się tutaj jak we własnym ogrodzie. Dałem znak chłopakowi, aby czekał na mnie pod ścianą i ruszyłem powoli w stronę tajemniczego starca. Po drodze zerwałem kilka kwiatów i włożyłem do kieszeni.
Wiatr unoszący płatki śniegu ułatwiał zadanie, wyjąc, tłumiąc kroki i ograniczając widoczność. Gdy znalazłem się w odległości trzech kroków od niego, skoczyłem by jednym ciosem obezwładnić go. Już, już miałem go dosięgnąć, gdy nagle staruch niczym szesnastolatek błyskawicznie się odwrócił i dmuchnął mi w twarz czymś trzymanym w dłoni. W oka mgnieniu znalazłem się w chmurze pyłu. Próbowałem zasłonić usta i dobyć miecza, ale potężny cios w przeponę pozbawił nie jakichkolwiek złudzeń. Zaczerpnąłem mimowolnie olbrzymi haust powietrza i upadłem na plecy. Dziadek stał nade mną i uśmiechał się. Już po chwili widziałem dwóch dziadków, trzech, czterech, przy sześciu straciłem rachubę, a gdy otaczali mnie już ze wszystkich stron, po raz kolejny tej nocy zapadłem w nicość.
********
Oczy otworzyłem tylko po to, żeby zaraz je zamknąć oślepiony przez lampę świecącą mi prosto w twarz. Spróbowałem się unieść, ale nie mogłem wykonać nawet najmniejszego ruchu. Wszystkie kończyny przypięte były skórzanymi pasami do stołu, na którym leżałem. Nawet głową nie mogłem ruszyć. Szarpanie się nic nie dawało.
– Nie rzucaj się tak, nic ci to nie da.– Tajemniczy szept w mojej głowie zmroził mi krew w żyłach. W żaden sposób nie mogłem się obejrzeć za siebie, czekałem więc w nadziei, że to moja wyobraźnia płata mi figle.
– Wpadłeś w niezłe szambo i chyba nie obejdzie się bez mojej pomocy, co? Ha ha ha. – Złowrogi szept rozlał się po mojej głowie. – Długo czekałem na to żeby się ujawnić. Nareszcie dano mi szansę. No powiedz coś! Mimo, że siedzę w twojej głowie, to nie znam twoich myśli. Nie jesteśmy jedną osobą.
– Kim… lub czym jesteś..? – Zapytałem niepewnie. Nie miałem pojęcia czy to się dzieje naprawdę, czy to tylko omamy spowodowane dziadowskim proszkiem.
– Jestem Salamel. Książę ciemności. Dawno temu zostałem zaklęty w twoim ciele. Dopiero teraz dane mi było ujawnić się. Dysponuję mocą, która pomoże wydostać nam się z tej sytuacji, która nawiasem mówiąc nie wygląda zbyt ciekawie, nie sądzisz? Ostatnio coś często wpuszczasz nas w maliny.
– Skoro masz czas na kąśliwe uwagi, to może pomożesz „nam" się stąd wydostać, co?
– Aaa, a więc mówisz, że zdecydowałeś się podpisać ze mną pakt, na mocy którego ja daję ci moc, a ty sprzedajesz mi duszę? Miło to słyszeć, wiedziałem, że się zgodzisz, ale nie sądziłem, że pójdzie tak łatwo – znowu zaśmiał się złowrogo.
– Chwila! – przerwałem. – Przecież ja nic takiego nie powiedziałem!
– Chyba nie sądzisz, że znajdujesz się w sytuacji, w której możesz stawiać warunki?
– Ale żeby od razu duszę? – Aż do teraz nie byłem pewien czy człowiek posiada duszę, ale w takiej sytuacji skłonny byłem uwierzyć we wszystko. – Może na początek nerkę? Albo wątrobę? Żeby.. no wiesz, przetestować chociaż twoje możliwości? Nie przywykłem do kupowania kota w worku….
– W porządku. Za nerkę dam ci próbkę mojej mocy. Wszystko co musisz zrobić, to skupić się na tym co chcesz osiągnąć i wyszeptać złowrogo , w końcu moja moc pochodzi z otchłani mroku, więc musi być złowrogo, nie? Musisz powiedzieć:
O Salamelu, władco ciemności,
spraw aby wapno wzmocniło me kości!
Spraw aby ręce wyrwały paski,
tak jak przystojniak wyrywa laski!
Niech moje mięśnie urosną w siłę,
niech jak ze stali twardy mój tyłek….
– Słuchaj, chłopcze – przerwałem w końcu domyślając się z kim mam do czynienia – może zamiast odstawiać komedie, po prostu odepniesz pasy i uwolnisz mnie? Nie sądzisz, że straciliśmy już wystarczająco dużo czasu?
Zza mojej głowy wysunęła się znajoma blond włosa głowa chłopaka.
– Ech, a już myślałem, że się uda.. – Zrezygnowany zaczął odpinać pasy. – Kiedy się domyśliłeś?
– Poznałem twój styl literacki. Jak by to powiedzieć, rzuca się w uszy. – Szybko uwolnił mnie z więzów. Wreszcie wstałem i rozprostowałem kości. Trochę zakręciło mi się w głowie, prawdopodobnie pozostałości po działaniu narkotyku, ale przynajmniej nie wyczuwałem żadnych innych skutków ubocznych. Rozejrzałem się dookoła. Znajdowaliśmy się w niewielkim pomieszczeniu, przypominającym gabinet szalonego wynalazcy. Wszędzie pełno było rupieci o niewiadomym zastosowaniu. Wyglądało to na składzik, albo co bardziej prawdopodobne, wyrafinowaną salę tortur jakiegoś wariata, który w wolnych chwilach wyrywa ludziom ręce i bije ich nimi.
– Wiesz może jak się tutaj znaleźliśmy?
– Po tym jak cię przypadkiem pokonał ten dziadek, podbiegłem do niego i powiedziałem, że prześliznąłeś mi się na wieży, bo jadłem kolację i cię nie zauważyłem i dopiero teraz cię dogoniłem. Ale mi nie uwierzył, o Dziwo.
– Wierzysz w Dziwę? – przerwałem.
– Nie modlę się do Dziwy, bogini kłamliwych kobiet, ale zdaję sobie sprawę z jej istnienia i mocy – odparł poważnie. – Przyłożył nóż do twojego gardła i powiedział, żebym położył miecz i podszedł bliżej. Zrobiłem jak chciał, a on dmuchnął mi w twarz jakimś proszkiem! Chciałem wziąć oddech, zassać cały proszek do ust i wypluć, żeby nim potem przypadkiem nie oddychać, ale w międzyczasie sprzedał mi takiego kopniaka w brzuch, że usiadłem na ziemi. A potem nagle pojawiło się jeszcze ze dwudziestu dziadków, no to myślę: nie mam szans sam na sam z armią, nawet taką zdziadziałą, a że oczy mi się zaczęły kleić to poszedłem spać. Ponoć umierać we śnie jest przyjemnie. Obudziłem się jednak tutaj, przypięty do stołu zupełnie jak ty. Ale pas, którym przypięta była moja prawa ręka do nowych nie należał. Po kilku próbach udało mi się go zerwać i uwolnić, mniej więcej w tym momencie obudziłeś się.
– A ty zamiast mnie szybko uwolnić postanowiłeś zabawić się moim kosztem?
– Tak – powiedział.
Zacząłem zastanawiać się czy rzeczywiście dobrze zrobiłem, biorąc go ze sobą. Po chwili jednak przypomniałem sobie, że wcale nie kazałem mu za mną iść. Sam się przyplątał. Nic, grunt że mnie uwolnił. Rozejrzałem się po pokoju. Nasze rzeczy leżały niedbale rozrzucone po ziemi. Raczej nikt nie przypuszczał, że tak łatwo się uwolnimy. Sprawdziłem moją torbę, niczego nie brakowało. Chłopak również przypasał swój miecz i już po chwili biegliśmy wąskim korytarzem. Wpadliśmy do następnego pomieszczenia.
– Co to do licha jest? – wyrwało się chłopakowi.
Duża sala, w której staliśmy wypełniona była dużymi słojami mogącymi bez problemu pomieścić człowieka. Parę było pustych, ale w większości z nich znajdowały się człekopodobne istoty, ni to ludzie, ni goryle z długimi ogonami pokrytymi łuską. Niektóre z nich patrzyły na nas z ciekawością, inne wyglądały, jakby dopiero co przyszły na świat. Przechodziliśmy między nimi niepewni czy nagle nie rozbiją szkła i nie rzucą się na nas. W powietrzu intensywnie pachniało naftą.
– Co to kurde ma być? – powtórzył chłopak. – Przecież to jakieś potwory są!
– No co ty. Naprawdę? – odparłem. Na samą myśl o tym, że ich wzrok ślizga się po moich plecach przechodziły mnie ciarki. Po drugiej stronie sali dostrzegłem drzwi. Mimowolnie przyspieszyłem kroku. W pewnym momencie kątem oka dostrzegłem dwa słoje na uboczu sali i stanąłem jak wryty. Podbiegłem bliżej i dokładnie przyjrzałem się dwóm kobiecym postaciom zamkniętym za szklanymi ścianami. Kobieta w pierwszym słoju, była młoda i z pewnością przytomna. Patrzyła na mnie dużymi brązowymi oczami z dziecięcą ciekawością. Mimo iż była naga, nie przejawiała najmniejszej oznaki wstydu. Tym co rzucało się w oczy był kolor jej włosów. Siwy, jak u starej babuni. Drugą kobietą była bez wątpienia Pszczoła. Poznałem ją po fryzurze. W zielonkawej mazi w której się znajdowała można było dostrzec smugi krwi, ona sama nie przejawiała jednak żadnych oznak zarówno niedawno stoczonej walki, jak i życia. Chyba nadal była nieprzytomna. Albo martwa.
Białowłosa kobieta wolnym gestem wskazała mi duży czerwony przycisk nieopodal słoja. Po chwili usłyszeliśmy szum i cała paciara wypłynęła sobie tylko znaną drogą. Niebieskim przyciskiem otworzyłem szklaną komorę. Kobieta z gracją zeskoczyła na ziemię i okryła się białym szlafrokiem. Na plecach miała wytatuowany znak, na widok którego zacząłem żałować, że ją wypuściłem. Chłopak podszedł do panelu sterującego słojem Pszczoły.
– Na twoim miejscu jeszcze bym jej nie wypuszczała – zaczęła mówić ochrypłym głosem, który w miarę kolejnych słów stał się melodyjny, wręcz śpiewny. – Trafiła tu w takim stanie, że to cud że jeszcze żyje. Wszystko widziałam stąd.– Wskazała na słój, w którym jeszcze przed chwilą pływała.
– Czemu to mam jej nie wypuszczać? – zapytał podejrzliwie.
– Bo może zginąć, tym razem naprawdę. To są komory regeneracyjne. – Po raz kolejny wskazała na słoje. – Powodują przyspieszoną regenerację komórek.
– A ty skąd to wiesz? – wtrąciłem.
– Bo to nie pierwszy raz, kiedy moja siostra mnie tutaj zamknęła. Za karę. – wydęła wargi w złości.
– Z jaką karę? – Chłopak wyglądał, jakby zaraz miał się rzucić na nią z mieczem.
– Mój pies za głośno szczekał. Więc wrzuciła go do nafty. A mnie zamknęła w komorze. Za karę. Bo ona zła jest. Wiecznie mi rozkazuje. A ja… ja nie wiem co mam zrobić. Ona starsza jest i silniejsza niż ja. Ja się jej boję!! – kobieta kucnęła i rozpłakała się. Nie mogę, co za żałosne przedstawienie – pomyślałem. Jeżeli ona myśli, że ktokolwiek się na to nabierze…
– Nie płacz, już dobrze! Już wszystko w porządku! – chłopak wyskoczył jak z procy i natychmiast znalazł się przy klęczącej kobiecie. Nie wiedziałem czy się śmiać, czy płakać.
– Nie pozwolę, by ta czarownica cię krzywdziła! Pójdź z nami a będziesz bezpieczna i szczęśliwa!
– Zaraz! – wypaliłem. – Jakie „z nami?" Co ty sobie wyobrażasz, że to wycieczka? Pielgrzymka w intencji o szczęście dla ubogich i uciśnionych? Ja tutaj kraść przyszedłem, a to ma chyba niewiele wspólnego z uszczęśliwianiem innych ludzi, poza mną, prawda?
– Kraść czy nie, chyba nie zostawisz biednej kobiety w potrzebie? – chłopak zrobił minę zbitego psa.
– A skąd wiesz, że ona jest biedna? Wcale nie wygląda na nieszczęśliwą!
– A co chcesz ukraść? – przerwała nam z błyszczącymi oczyma. – W zamian za to, że mnie stąd zabierzecie, mogę wskazać ci miejsce pobytu tego, co cię interesuje.
– O widzisz! Zawsze można się dogadać! Więc jak? Drużyna?
– Ty tak na poważnie? – popatrzyłem na niego. – Przed chwilą wyglądałeś jakbyś chciał ją zabić za jedno niewłaściwe słowo. A teraz stoisz po jej stronie?
– Wtedy jeszcze nie znałem całej sytuacji – odparł.
– A teraz już wiesz wszystko i nic cię nie zaskoczy?
– Dokładnie.
Nie wiedziałem co powiedzieć. Cała ta sytuacja wydawała się mi coraz bardziej groteskowa. Jak niby miałem pozostać niezauważony, skoro co chwilę przyłączał się do mnie jakiś cudak czy tego chciałem, czy nie.
– W porządku – odparłem. – Możecie za mną iść. Ale nie łudź się, że powiem ci po co tu przyszedłem. – dodałem w stronę kobiety.
– W porządku. Chciałam tylko pomóc – odparła. – Dzięki za pomoc tak czy inaczej.
– Jesteśmy do usług – chłopak zgiął się w ukłonie.
– Ty jesteś . Ja nie mam zamiaru nikomu usługiwać – powiedziałem wnerwiony.
– Och no przestań już – zaczął ugodowym tonem. – Chyba nie obrazisz się z powodu jednej kobiety, której pomożemy w potrzebie.
– Zastanowię się. Róbcie co chcecie. Ja idę po to, po co tu przyszedłem – odwróciłem się na pięcie w stronę drzwi. Oczywiście poszli za mną.
– Pozwólcie, że pójdę przodem. Znam te tunele – powiedziała. Wysunęła się na prowadzenie, a ja zacząłem zastanawiać się co miała na myśli. Droga nie miała żadnych, najmniejszych nawet rozgałęzień. Jednocześnie rzucił mi się w oczy znajomy sposób, w jaki kołysały się jej biodra przy każdym kroku. To było takie… hipnotyzujące.
Po chwili znaleźliśmy się w następnej sali, której rozmiary w żaden sposób nie wskazywały na naturalne pochodzenie. Całość sprawiała wrażenie areny, na której toczyły się walki. U góry widać było balkony z siedzeniami dla obserwatorów, a pod ścianami stały cztery potężne golemy, dezaktywowane na szczęście. Na końcu pomieszczenia znajdował się w przedziwnej maszynie największy szmaragd, jaki widziały ludzkie oczy. Legenda głosiła, że jest on w stanie wytwarzać substancję leczącą każdą chorobę. A to tłumaczyło istnienie komór regeneracyjnych i wszelkiego rodzaju maszyn wytwarzających potwory. Kilka kroków od maszyny stała wysoka postać w czarnym płaszczu z kapturem naciągniętym na głowę. Obok dużo niższa sylwetka w słomianym kapeluszu szeptała jej coś na ucho. Kobieta schowała się za naszymi plecami.
– Oto i Primius – powiedział chłopak. – I ten pieprzony dziadyga.
Na dźwięk jego słów obie postaci obróciły się. Zdziwienie na twarzy Primiusa trwało ułamek sekundy.
– Nie łatwo cię zabić, przybyszu, do tego obaj przysparzacie masę kłopotów – jego ochrypły głos odbił się echem w sali. – Ale wkrótce to się skończy – dodał.
– Skończy się, jak dostanę to, po co tutaj przyszedłem – odparłem.
Primius dał znak dziadowi. Ten zniknął w drzwiach koło maszyny. Chłopak wykonał ruch, jakby chciał pobiec zanim, ale gestem dłoni go powstrzymałem.
– A po co tutaj przyszedłeś? – zapytał Czarny Mag z udanym zdziwieniem – Nie powstrzymasz naszego planu. Nic nie powstrzyma.
– Jeszcze się nie domyśliłeś? Ja zgadłem od razu jak tylko zobaczyłem to! – Chłopak wskazał palcem maszynę. – W życiu nie widziałem tak wielkiego rubinu! – dodał wytrzeszczając oczy.
– I w życiu nie zobaczysz, bo to jest szmaragd – uśmiechnąłem się. – A co do ciebie – spojrzałem na maga – w duszy mam ciebie i twoje plany.
– Mniejsza o nazwę – chłopak nie zawstydził się. – Rubin czy szmaragd, na pewno wart jest fortunę.
– Wkrótce nic już obaj nie zobaczycie, a szmaragd zastaje tutaj. Mama ci nigdy nie mówiła, że brzydko jest kraść? Wszawy złodzieju? – rzucił w moim kierunku.
– Nie przypominam sobie. Jak ją spotkam, to ją zapytam co o tym sądzi. Jak również o to, jak to jest porzucać niemowlęta.
– Nie obchodzi mnie twoja rodzinna historia, więc daruj sobie.
– To po co pytałeś o moją matkę?
Głupi wyraz twarzy Primiusa wywołał śmiech chłopaka.
– Lelokwencja nie jest twoją najmocniejszą stroną! -wykrzyknął rozbawiony.
– Przyganiał kocioł garnkowi – mruknąłem, dodając w stronę Mleczarza – Sam ukradłeś ten kamień, więc czego chcesz ode mnie? Historia zatacza koło. Tyle. Lelokwentny złodzieju.
– Dość gadania! – wykrzyknął wyraźnie poirytowany mag. Nie mam czasu na takich jak wy. Nakarmię waszymi trupami psy! Zsunął kaptur z łysej głowy, całej pokrytej dziwnymi tatuażami.
– Zaraz dowiecie się, dlaczego mówią na mnie Czarny Mag – jego oczy nagle wypełniły się pustką a całą postać otoczyła mroczna aura. Wyciągnął przed siebie dłoń i w odległości dwudziestu kroków od nas zmaterializowało się coś, co przypominało psa z czarnego dymu. Nie chciałem się przekonać czy jego szczęki są równie prawdziwe jak on sam. Odwróciłem się w kierunku drzwi i rzuciłem do chłopaka:
– Odwrót! Cholera odwrót! – dopiero teraz zorientowałem się, że kobieta, która z nami przyszła gdzieś zniknęła. A drzwi pomimo mocnych szarpnięć nawet nie drgnęły. Miałem rację, żeby jej nie ufać. Odwróciłem tylko po to, żeby zobaczyć wielkie czarne szczęki tuż przed moją twarzą. Sparaliżowało mnie. Wszystko stanęło, jakby czas przestał płynąć. A potem o Dziwo, cofać się. Szczęki nagle zaczęły się ode mnie oddalać. Kątem oka zobaczyłem chłopaka, który złapał psa w locie za tylne nogi i pociągnął z powrotem. Nie puszczając, zamachnął nim nad głową parę młynków i z całej siły rzucił na ścianę. Dym rozprysnął się we wszystkich kierunkach niczym krew, natychmiast znikając.
Nie było czasu na świętowanie zwycięstwa. Z nikąd pojawiły się dwa kolejne psy, jednak chłopak był szybszy. Jego ruchy podczas naszej walki wydały mi się nagle ślimacze przy tym co pokazywał teraz. W jednej chwili był przy ścianie po rzucie psem, w następnej już przebijał mieczem kłęby dymu, jeszcze zanim przybrały jakikolwiek kształt. Nie czekając dłużej skoczyłem w kierunku Primiusa. Uskoczyłem przed wściekłą szarżą następnego potwora przecinając go przy okazji z boku klingą. Mag zwrócił w moim kierunku swoje puste oczy i rozłożył ręce. Wybuchowi czarnej energii towarzyszyło zwiększenie zasięgu jego aury. Wolałem nie wchodzić w jej zasięg. Pochylił się i przywołał kolejnego psa.
Bestia skoczyła w moim kierunku, ale tym razem byłem przygotowany. Odskoczyłem w bok chwytając potwora za przednie łapy. Wykorzystując jego impet obróciłem się i z całej siły rzuciłem nim w maga. Pies roztrzaskał się na magicznej barierze, ale zdekoncentrowany czarownik zachwiał się i upadł. W tym momencie spadł na niego chłopak z całej siły tnąc mieczem. Primius w ostatniej chwili odturlał się w bok, ale potężne cięcie odrąbało mu prawe ramię. Następny cios miecza odbił się od posadzki, bo czarownik w tej samej chwili dosłownie wyparował. Gdzieś nad nami rozległo się donośne klaskanie.
– Albo Primius opanował sztukę klaskania jedną ręką, albo przyszła nasza znajoma – powiedziałem.
– Brawo! Naprawdę nie spodziewałam się… – kobieta stojąca na balkonie nie dokończyła zdania, bo miecz chłopaka poszybował w jej kierunku z prędkością jastrzębia. Nastąpił donośny huk i odbił się od magicznej bariery wytworzonej w ostatniej chwili. Zza pleców poznanej niedawno jasnowłosej kobiety wyłonił się Czarny Mag, trzymając się za to, co zostało z jego prawego ramienia.
– Przed chwilą chciałeś mnie nosić na rękach, a teraz rzucasz we mnie mieczem? – spytała zdziwiona.
– To taki zwyczaj u nas w kraju – chłopak podniósł ostrze. – Zamiast witać dziwki słowami, rzucamy w nie monetami. Akurat nie miałem żadnych innych błyszczących rzeczy pod ręką.
Primius bardzo zbladł na twarzy. Sięgnął po jakąś buteleczkę i wychylił jej zawartość. Kolory powoli zaczęły wracać na jego wysuszoną skórę.
– Przyszliście kraść z mojego domu i jeszcze macie pretensje, że się bronię? – jej perlisty śmiech odbił się echem od ścian. – A może przyszliście tutaj aby pokrzyżować nasze plany? Przykro mi, ale nic z tego. Nic nie da się już cofnąć. – W miarę jak mówiła, jej włosy powoli zaczęły zmieniać kolor z białego na czarny.
– Dlaczego wszyscy w tym zamku muszą opowiadać mi coś czego nie chcę słuchać? – skrzywiłem się. – Kobieto, w nosie mam ciebie, Primiusa, dziadka słomiaka i wszystko inne. Nie chcę nic słyszeć o twoich czy innych planach! Przyszedłem tu tylko po szmaragd. Miało być szybko i sprawnie. Zamek miał być pusty, a co krok spotykam kogoś, kto na siłę próbuje mi sprzedać swoją historię. Dajcie wy mi spokój do cholery!
– Szmaragd? – kobieta wytrzeszczyła oczy? – Ty chyba naprawdę jeszcze nic nie rozumiesz. – Obróciła się i zsunęła szatę do pasa. Na jej plecach niczym wąż wił się śnieżny lotos. – Dziwię się, że po tym wszystkim co zobaczyłeś jeszcze nie domyślasz się, o co tutaj chodzi. Ale skoro nic cię to nie obchodzi, nie będę cię uświadamiać na siłę. Jakieś życzenia przed śmiercią?
– Jednak mam jedno pytanie. – zamyśliłem się, bo coś wreszcie zaczęło mi świtać. – Czy możesz mi jednak powiedzieć kim jest ten zapchlony dziadyga, który dmuchnął mi w twarz jakimś proszkiem?
– Czyżbyś nareszcie zaczynał myśleć? – uśmiechnęła się. – Zacznę od początku. Czy słyszałeś legendę o Merydii? W twoich kręgach powinna być dobrze znana.
– Królestwo które zginęło od czarnego lotosu. Obiło mi się o uszy.
– Wiesz kto przyniósł jako pierwszy lotos do królestwa, kochany? – Zapytała opierając się łokciami na kamiennej balustradzie. Gdybym nie uczestniczył w wydarzeniach na przestrzeni ostatnich 10 minut, z pewnością usiadłbym teraz choćby na ziemi i zamiast wsłuchiwać się w opowiadanie, niczym niesforny uczeń podziwiałbym kompetencje nauczycielki wyglądające spomiędzy niedopiętej szaty. Mając w pamięci, że nieuważanie na lekcjach nie przynosi nic dobrego, zmusiłem się do patrzenia prosto w jej czarne oczy. Po zmianie perspektywy rozwiązanie pojawiło się samo.
– Chcesz mi powiedzieć, że dziad z legendy i ten staruch tutaj to jedna i ta sama osoba?
– Brawo bystrzaku! – po raz kolejny zaklaskała w dłonie uradowana.
– Nie planujecie chyba zatruć całego miasta – zawahałem się. Nie wiedziałem czy mówiąc to, nie podsuwam im przypadkiem świetnego pomysłu.
– Nafta jest cenna, kochanie – pokazała wszystkie zęby w uśmiechu. Za tydzień na zamku odbędzie się zjazd największych potentatów naftowych. W raz z ich śmiercią, ja i Primius położymy ręce na wszystkich dostępnych zasobach.
-Jedną ręką to chyba za wiele nie ułapie – rzucił chłopak. Primius popatrzył na niego z wściekłością.
– Trzeba wam to przyznać, jesteście nieźli. Widziałam jak Mleczarz sam pokonał stu mężczyzn, nie otrzymując nawet zadrapania. A wy, we dwóch tylko, odcięliście mu rękę.
– On sam ją odciął. – wzruszyłem ramionami. – Na dobrą sprawę nie byłem tutaj potrzebny.
– Ale zapłacicie za to obaj. – Powiedział ze złością mag. – W drużynie obowiązuje odpowiedzialność zbiorowa.
– Nie pyskuj. – chłopak wyciągnął w jego stronę miecz. – Nikt się ciebie nie pytał o zdanie.
– Ty mały..
Podszedłem do odciętej ręki maga i zdjąłem z palca czarny jak smoła pierścień. Primius prychnął gniewnie.
– Nie prościej wysadzić zamek? – przerwałem. – Otruć ich wszystkich nieświeżą zupą? Utopić w wannie, upozorować zbiorowe samobójstwo, dosypać trutki na szczury do herbaty, przestraszyć na śmierć? Po co od razu zabijać całe miasto?
– Nie sil się na ironię. Na twoje nieszczęście wiem coś o tobie. Ty chcesz być królem złodziei, ja chcę być królową morderców. Nikt w historii nie zabił jeszcze ponad dwudziestu tysięcy ludzi. A ja chcę być pierwsza. Poza tym, nafta jest tego warta. Opary śnieżnego lotosu po dwóch miesiącach całkowicie znikną. A my wybudujemy tutaj nową metropolię, miasto handlu, a nie turystów. Monopol na naftę przyniesie nam nieograniczone zyski.
– Jesteś jak zdrajca Firo, który zabił ponad stu członków swojej gildii tylko po to, żeby zagarnąć wszystkie skarby, które zgromadziła – chłopak pogardliwie splunął w jej kierunku.
– Nie porównuj mnie do niego. Firo był diabłem wcielonym. Zabił swoich mentorów i przyjaciół. Myślisz, że znam chociaż jedną osobę w tym mieście? – krzyknęła poirytowana.
– Myślisz, że teraz skoro teraz wiem o twoich planach, to pozwolę wam na to? – chłopak parsknął śmiechem.
– Myślicie, że mnie to obchodzi? – zacząłem ich przedrzeźniać.
– Uważasz, że powiedziałabym ci to wszystko, gdyby istniał chociaż cień szansy na to, że pokrzyżujesz nam plany? – zaśmiała się. – Dziadek jest już w drodze do pałacu, by podpisać kontrakt z królem wolnego miasta Claydar Park. Kupiłam mu wystarczająco dużo czasu. Pech chciał, żebyś pojawił się tutaj akurat dzisiejszej nocy, kiedy wszystkie przygotowania dobiegły końca, ale nie jesteś już w stanie nic zrobić przystojniaczku. – uśmiechnęła się i uniosła do góry dłoń, na której znajdował się sporych rozmiarów pierścień. – A teraz giń!! – krzyknęła nieswoim głosem.
Kątem oka zobaczyłem, że oczy wszystkich golemów rozjarzyły się czerwonym blaskiem. Każdy z nich miał około dwóch i pół metra wysokości. Nie czekając, aż się w pełni aktywują, chłopak po raz kolejny imponując prędkością i refleksem skoczył do najbliższego i wbił miecz w oko aż po rękojeść. Głowa golema rozsypała się na kawałki, korpus nawet nie zdążył się poruszyć. Golem wypadł z gry, jeszcze zanim się do niej dołączył. Teraz sprawa zaczęła się komplikować, bo pozostała trójka była już w pełni funkcjonalna.
W kilku krokach znalazłem się przy maszynie i na chybił trafił zacząłem przełączać guziki i dźwignie. W ostatniej chwili odskoczyłem ostrzeżony światłem mojej gwiazdki. Potężna pięść golema ugrzęzła w czeluściach machiny. Wskoczyłem na plecy bezmózgiemu tworowi i z całej siły wbiłem sztylet w oczy. Po chwili golem był już tylko wspomnieniem. Maszyna przestała działać. zdjąłem płaszcz i wyjąwszy szmaragd z gniazda otuliłem go materiałem tworząc coś w rodzaju torby, którą zarzuciłem sobie na plecy.
Chłopak z coraz większym trudem omijał wszystkie ataki golemów. Nie miał szansy zablokować nawet pojedynczego uderzenia, bo z pewnością nawet najsłabsze roztrzaskałoby nie tylko jego miecz, ale jeszcze parę kości. A najsłabsze uderzenia skończyły się jakiś moment od uruchomienia golemów.
Wreszcie znajdując lukę w ataku wskoczył na kolano jednego i dosięgnął ostrzem szkarłatnego oka drugiego z nich. Głowa rozsypała się w drobny mak. Zeskoczył na ziemię w momencie, gdy wielka pięść spadała na niego z góry z siłą wodospadu. Nie trafiając chłopaka masywny kamień zgruchotał wielką nogę golema równie łatwo jakby była drewniana. Golem zachwiał się i upadł. Już po chwili błyszcząca klinga była ostatnią rzeczą jaką zobaczył swoim czerwonym okiem.
Kobieta i Primius zorientowali się, że następnym celem będą oni sami. Nie znałem przydatności bojowej tej panny, ale Primius z jedną ręką nie stanowił już takiego zagrożenia jak wcześniej. Wystrzeliłem linę z mechanizmu w rękawie i po paru skokach i podciągnięciach stałem już na balkonie. Obróciłem się w stronę uciekającej kobiety. Te hipnotyzujące biodra.. dopiero teraz zrozumiałem, że to ją widziałem wcześniej w wannie! O, bystrości męskiego umysłu znikająca na widok babskich tyłków. Oboje z Primiusem zniknęli za drzwiami. Z boku zobaczyłem dwie dźwignie, które bez namysłu pociągnąłem. Otwarły się drzwi przede mną i te na dole, którymi przyszliśmy. Wychyliłem się przez barierkę i krzyknąłem do chłopaka.
– Wracaj po Pszczołę i wynoście się stąd. Ja biegnę za nimi. W tunelu musi być jakieś tajne przejście, z którego ta dziwka skorzystała by wejść na balkon. Spotkamy się od strony północnej bramy miasta!
Chłopak machnął mi ręką i popędził korytarzem do sali ze słojami. Ja pobiegłem za uciekającą dwójką. Po minięciu kilku podobnych do siebie pokoi znalazłem się w dużym pomieszczeniu, przypominającym stajnię z końmi. Wskoczyłem na jednego z nich i popędziłem jedyną drogą jaka była. Na nieszczęście trafiła mi się chyba najwolniejsza chabeta na świecie, w dodatku zmęczona. Zanim dotarłem do końca korytarza minęły wieki. Zakładając, że obydwoje kobieta i Mleczarz wiedzieli jakie konie wybrać, musieli uzyskać nade mną znaczną przewagę.
Gdy już wyjechałem spod nawisów skalnych, przedarłem się przez wiszący bluszcz i znalazłem się na pustkowiu za miastem. Niedaleko widać było pałac królewski na jego obrzeżach. Nigdzie za to nie zauważyłem dwójki ludzi pędzących na koniach, które musiały być naprawdę szybkie. Pognałem moją szkapę w kierunku bram. Nie wiem dlaczego ktoś trzymał takiego konia w miejscu, gdzie teoretycznie każde zwierzę powinno być szybkie i wytrzymałe. Kolejne cenne minuty minęły zanim znalazłem się przy bramie. Strażnicy ubrani w czerwone pancerze zagrodzili mi drogę włóczniami na widok których każdy poczułby dreszcze.
– Czego tu? – krzyknął prawie dwumetrowy mężczyzna z olbrzymią brodą.
– Muszę się spotkać z królem – odparłem niepewnie. Domyślałem się jak głupio to zabrzmiało w jego uszach. Istotnie, strażnik popatrzył na mnie jak na wiejskiego głupka mówiącego, że właśnie pokonał smoka i przyniósł jego głowę w ofierze najpiękniejszej z córek królewskich by prosić ją o rękę, dostać pół królestwa, przywilej spania z nią w jednym łożu i płodzić kolejne pokolenia kandydatów do tronu.
– Jestem z Primiusem – zaryzykowałem. – Ale, jak pan widzi, mój koń zmęczony jest i Czarny Mag oddalił się ode mnie. – Strażnik obrzucił spienionego konia wprawnym okiem i skinął w milczeniu.
– W porządku. Ale ja mam rozkazy. Masz jakiś dowód na to, że jesteś z Czarnym Magiem?
Bez słowa wyciągnąłem pierścień Primiusa i pokazałem mu. Najwidoczniej strażnicy słyszeli o tym, co potrafi Mleczarz, bo mężczyzna cofnął się natychmiast i krzyknął:
– Otwierać bramę!
Masywna krata przy akompaniamencie skrzypiących łańcuchów powoli podniosła stalowe zębiska. Wjechałem na dziedziniec pałacu nie zatrzymywany już przez nikogo. Bogate zdobienia wieńczące wszystkie kolumny dawały tylko przedsmak tego, jak bogaty był tutejszy władca. Wszystkie mury i ściany zdobione były płaskorzeźbami i nie było nawet jednego okna, którego bogactwo wykonania przypominałby cokolwiek, co do tej pory widziałem. Okrągły placyk, na którym się znalazłem otoczony był przez rzeźby rycerzy, na środku natomiast stał pomnik króla, trzymającego wzniesiony ku górze miecz, jakby właśnie odniósł jakieś znaczące zwycięstwo. W rzeczywistości tutejszy król nigdy w życiu nie uczestniczył nawet w pojedynku. Zsiadłem z konia i popędziłem w kierunku największego budynku. W przejściu zatrzymał mnie starszy mężczyzna z krótką siwą brodą i wielką księgą pod pachą.
– Pan do kogo? – zapytał dźwięcznym, melodyjnym głosem.
– Muszę natychmiast widzieć się z królem albo jakimś najwyższym doradcą. To sprawa życia lub śmierci całego miasta. – Mężczyzna popatrzył mi uważnie w oczy. Chyba coś w nich zobaczył, bo kiwnął głową i odparł:
– Może mi pan najpierw trochę przybliżyć sprawę? Jestem tu majordomusem, którego zadaniem jest decydować kto widuje króla, a kto nie. – odparł poważnie. Dwóch strażników stojących nieopodal widząc moje zdenerwowanie powoli zaczęło zbliżać się w naszym kierunku, ale on powstrzymał ich ruchem dłoni.
– Mam dowody na to, że pewne osoby chcą zniszczyć całe królestwo i prawdopodobnie znajdują się na zamku, wcielając w życie swój diabelny plan. – powiedziałem niepewnym szeptem. Mężczyzna ponownie zastanowił się.
– Myślę, że za wcześnie jeszcze na spotkanie z królem. Nie można przecież biegać do władcy z każdą intrygą, na podstawie podejrzeń. – podrapał się po głowie. – Myślę jednak, że … tak. Jest odpowiednia osoba, do której mogę cię zabrać.
– Chcę się widzieć z królem. Nie mam czasu na pogaduszki – powiedziałem. – Oto dowód. Śnieżna odmiana „legendarnego" czarnego lotosu. – wyjąłem z kieszeni kwiat. Majordomus wziął ode mnie kwiat i przyjrzał się mu uważnie. Po raz kolejny skinął głową i podrapał się po niej.
– W porządku. Zorganizuję natychmiastową audiencję.
Ruszyliśmy wielkim korytarzem oświetlonym promieniami wschodzącego słońca. Po dłuższym marszu dotarliśmy do wielkich drzwi. Mężczyzna kazał mi czekać i zniknął wewnątrz sali. Po chwili wyszedł i dał znak, abym wszedł do środka.
Znalazłem się w wielkim pomieszczeniu, którego bogactwa nie sposób opisać. Wszędzie dywany, gobeliny na ścianach, złote świeczniki, a także domowe wersje lamp naftowych, stoły i szafy pozłacane i posrebrzane. Cała sala wypełniona była zapachami przeróżnych potraw. Na środku stał długi stół zastawiony specjałami, o jakich zwykli ludzie nie mogli nawet marzyć, bo nie mieli pojęcia o ich istnieniu. Na jednym jego końcu siedział niski gruby, łysiejący mężczyzna w królewskim płaszczu przyglądając mi się ciekawie. Po drugiej stronie oddalona o kilka dobrych metrów od króla siedziała dobrze mi znana, czarnowłosa piękność śmiejąca się w moim kierunku. Po bokach znajdowali się dziad, który nie zdjął kapelusza nawet do posiłku z królem i Primius, który jedną ręką próbował ukroić pokaźnych rozmiarów kotleta.
– Najjaśniejszy Panie, ukochana królowo, Wielki Magu i ty dostojny gościu. Oto przed wami osoba, która twierdzi, że ma dowody na to, iż w zamku znajdują się konspiratorzy gotowi wybić całe miasto w imię…. no właśnie – majordomus uśmiechnął się – W imię czego?
Król i królowa wybuchli śmiechem. Dziad z niewzruszoną miną grzebał widelcem w talerzu jakby szukał tam skarbów, a Primius przyglądał mi się ze złośliwą satysfakcją na twarzy.
– Drogi panie – zaczęła czarnowłosa wiedźma. – Tak wczesna pora, ledwie słońce wstało, a ty już od rana do butelki zaglądasz? Zniszczysz sobie życie, alkohol zabija. – zaśmiała się. – Panie najwspanialszy – spojrzała na króla – może rzucisz temu mężczyźnie monetę złotą za wysiłek, jaki włożył w to, aby nas rozbawić?
Król wytarł tłuste ręce w niemniej tłusty brzuch i spojrzał na mnie z ukosa.
– Na początku myślałem, że każę go wybatożyć, za przerywanie nam śniadania. Ale skoro nalegasz, moja najukochańsza pani, nie będę zbyt okrutnym władcą. Może zaczną nazywać mnie „szczodrym"? – król zamyślił się po czym zwrócił do mnie. – A niech tam! Mam dziś dobry humor, bo właśnie podpisałem najbardziej korzystny kontrakt w historii tego kraju, dzięki temu oto – wskazał dziada – tajemniczemu wędrowcowi. – król zaśmiał się i wzniósł kielich w stronę starucha. – Przyznam szczerze, że na początku nie ufałem zbytnio w czystość twoich intencji, ale skoro masz poparcie mojej królowej i zakonu, nie mam się o co martwić. Dajcie temu tutaj jedną.. a co! Dajcie mu dwie złote monety za odwagę i dwa baty, żeby już więcej nie przychodził i wypuście! – zakrzyknął do majordomusa. – I więcej wina!!! – ryknął rzucając pustą butelkę w służącego stojącego pod ścianą.
– Czy nie mówiłeś przypadkiem majordomusie, że ten chłop ma coś dla nas w torbie na plecach? zapytała nagle królowa?
– Też tak słyszałem – potwierdził Primius. Uśmiech na jego twarzy był wyjątkowo obleśny.
– Tak? – król był zdziwiony. – Musiałem nie dosłyszeć. W takim razie daj nam to!
Cofnąłem się o krok, ale majordomus kiwnął ręką i dwójka strażników bezceremonialnie zdarła ze mnie torbę. Oczy króla urosły prawie do wielkości kurzych jaj.
– No pięknie! Taki dar, zaiste godny jest jakiegoś pomniejszego władcy, ale co mi tam. Nie pogardzę!! – grubas roześmiał się.
Czarnowłosa wiedźma uśmiechnęła się do mnie i pomachała na pożegnanie. Majordomus skłonił się i wyprowadził mnie z sali, zanim w pełni zdałem sobie sprawę z ostatnich wydarzeń.
– Masz szczęście, że ten stary cap wziął cię za wsiowego głupka. – szepnął mi do ucha. – Osobiście miałem nadzieję, że każe ci uciąć głowę. A batów nie dostaniesz dwóch, tylko dwadzieścia. To cię nauczy nie wtykać nosa w nie swoje sprawy. Straż!! – ryknął.
Dwójka strażników, która wyszła zza rogu zobaczyła tylko starca trzymającego się za krocze i klnącego pod nosem. Wybiegłem na dziedziniec i spokojnie przeszedłem przez plac. Zanim majordomus będzie w stanie cokolwiek powiedzieć, minie trochę czasu. Wsiadłem na swoją chabetę i wyjechałem z zamku. Nic nie mogłem już zrobić dla tego miasta. Wściekły sam na siebie pojechałem w kierunku północnej bramy. To była najgorsza noc mojego życia. Koło wrót czekali już na mnie chłopak i Pszczoła.
– Masz mój szmaragd? – rzuciła podekscytowana w moim kierunku. Bez maski wyglądała na uroczą nastolatkę. Zsiadłem z konia i opowiedziałem im wszystko po kolei. Dziewczyna zamyśliła się.
– Skoro tak to nie mamy tutaj już czego szukać. Za kilka dni miasto przestanie istnieć na własne życzenie. Ale z tym szmaragdem to ci nie wierzę. – powiedziała stanowczo. Stanęła w rozkroku i wyciągnęła rękę przed siebie drugą łapiąc się pod bok. W tak demonstracyjnej pozie wyglądała jak karykatura poborcy podatkowego, jej kolorowe wstążeczki w białych od kuracji włosach zdawały się mówić – jakkolwiek mnie traktujesz, nie traktuj mnie poważnie.
– Dawaj mój szmaragd.
– Nie mam.
-Dawaj.
– Naprawdę nie mam. – wzruszyłem ramionami i wskoczyłem na siodło.
– Nie myśl, że jestem głupia. Jadę z tobą. Prędzej czy później wygadasz się.
– Rób jak chcesz.
– Skoro tak, to ja jadę z wami. – powiedział wesoło chłopak.
– A po jaką cholerę?! – wykrzyknęliśmy równocześnie.
– Dla towarzystwa. Nie martwcie się. Nie będę przeszkadzał. W każdej drużynie przyda się poeta.
– Tego się obawiałem. – westchnąłem. – Dziecko na wychowaniu i poeta. Stanę się pośmiewiskiem wszystkich.
– Mną się nie przejmuj. Jak tylko mi powiesz gdzie ukryłeś szmaragd, to się zmywam – rzuciła Pszczoła wspinając się na konia. Jej włosy powoli odzyskiwały czarny kolor.
– Aa… to trzeba było tak od razu. Zostawiłem go pod kamieniem przy bramie koło pałacu. Łatwo znajdziesz, bo namalowałem na nim czerwony krzyżyk.
– Serio? – zapytała podejrzliwie.
– Jakże mógłbym cię okłamać.
– Jakoś ci nie wierzę. Zmrużyła oczy. Ja pojadę sprawdzić, a ty znikniesz i pojedziesz do prawdziwej kryjówki z MOIM szmaragdem. Nic z tego. Nie opuszczę cię nawet na krok. Od dzisiaj nawet sikać będziesz przy mnie.
– Mi nie zależy. Ale to działa także w drugą stronę. Ty także będziesz musiała sikać koło mnie.
– Wiedziałam, że jesteś zboczeńcem – popatrzyła na mnie z odrazą.
– Ja..? Przecież to ty zaczęłaś! -wykrzyknąłem poirytowany.
– Mam nadzieję, że ty nie jesteś takim zboczuchem jak on. – Powiedziała Pszczoła w kierunku chłopaka.
– Spokojnie. Ja sikam zawsze sam – chłopak dumnie wypiął pierś. – Poeci nie są świntuchami. My szukamy doznań duchowych, a nie cielesnych.
– To znaczy, że jest zbyt nieśmiały żeby działać i woli sobie wyobrażać ciebie jak się kąpiesz, niż podglądać – rzuciłem.
– Widzisz? – Pszczoła popatrzyła na mnie z wyższością – Zboczeniec! Ale dopóki ma mój szmaragd, to wytrzymam, choćbym miała go na noc przywiązywać do drzewa.
– Sam cię za chwilę przywiążę.
– A właśnie, nie podziękowałam ci jeszcze za ratunek. – powiedziała do chłopaka.
– Nic to. Prawdziwy rycerz zawsze szuka okazji do uratowania damy. – Chłopak zgiął się w półukłonie na koniu. Dziewczyna popatrzyła na niego z wdzięcznością, przy czym nie omieszkała rzucić mi pogardliwego spojrzenia.
– Taak.. Gdzie ci prawdziwi mężczyźni.
Zignorowałem ją i ruszyłem wzdłuż kanionu. Następne miasto znajdowało się o dwa dni drogi stąd. A tutaj nie mieliśmy już nic, co by nas trzymało.
– Tak przy okazji, to jak masz na imię? – zapytała chłopaka dziewczyna. – Ja jestem Kaana. Ale mów mi Pszczoła. Przyzwyczaiłam się.
– Ja jestem Silio.
Zdawało mi się, że wiatr nagle ucichł. Nie wiedziałem co powiedzieć ani co zrobić. Chyba lepiej zostawić bieg rzeczy samemu sobie.
– A jak brzmi twoje imię?
– Czy to ważne? – wzruszyłem ramionami.
– Jakoś musimy cię nazywać – roześmiał się chłopak.
– Jestem Firo.
*****