- Opowiadanie: Caius_Vinicius - Zobaczym się

Zobaczym się

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zobaczym się

Przybyli do wsi jeszcze przed zmrokiem, w ciemnościach. Noc, chociaż kwietniowa, była bardzo ciemna, bezksiężycowa. Nawet chmur nie było, szli więc, potykając się o siebie, gruzy w ziemi, kolby karabinów. Mieli w nogach chyba z dwanaście mil, więc major Mornam, uprzedzony przez jakiegoś biedaka, który wymacał pierwsze ściany własnym nosem, kazał rozbijać obóz.

Sulen, dowódca kosynierów, kazał pukać do chat o coś do jedzenia. Powiedział, że ma być grzecznie, ale major i tak się wydarł, mówiąc coś o dobrym traktowaniu chłopów, i kazał czekać do rana. Oczywiście wartę dostał kapitan lo Uislaus. Rozstawił żołnierzy trójkami, rozdał trochę gorzałki w drewnianych kubkach, rutynowo pogroził kastracją za zaśnięcie.

Kiedy obóz został już rozbity, a wykończeni żołnierze pospali się po namiotach, lo Uislaus zaczął myszkować po wsi. Wychylił manierkę gorzałczyny. Zgodnie z niebezpiecznym zwyczajem odbezpieczył oba rewolwery i przechadzał się od chaty do chaty, coraz mocniej przekonując się, że pozory zawsze są tylko pozorami.

Swiat stawał się o wiele piękniejszy. Nagle rozważył uwierzenie w to, że maleńka partia Mornama, czterystu ludzi, pięćdziesięciu elfów i stu karł ów licząca, nie dalej niż w czerwcu, za dwa miesiące, weźmie szturmem Kermgatę, najbliższe wielkie miasto zaborców kermskich. W dodatku świtało.

Podjadł trochę rosnącej tu dzikiej sałaty. Spojrzał w stronę obozowiska; warty trzymały się równo, więc postanowił przed ostatecznym skontrolowaniem ich udać się za potrzebą.

Przykucnął za chatą, tak, aby jego podwładni go zobaczyli, bo czym wyciągnął z tobołka swój skarb: wydanie jakiejś knigi na bardzo miękkim, idealnym papierze. Wyrwał kartkę ze środka – jedną z pierwszych, w końcu był realistą, pokonanie Kermów musiało trochę zająć, więc wyrywał z umiarem – odprężył się i zaczął czytać.

 

…Sekky wew Dobzin

Ion leta, kune Welere, ase Latina

Lahekky ai ssee lata wapfefekky

Sekky ion hireu ai lo seresse Rat

Mats'ek, nu-hire Naidr, sessa bileul selenee

…Mats'ei somoessa aw An, bekeressa Rite

Ai naf andenessa aw Bakt-lo-Pa

Baktessa aw Lasne, aw Lewe, nesessa wo Bakt ai wistessa:

Aw sas Wist Sari lo Dlife uew Erwef namesekko*

 

Nie zdzierżył, zmienił kartkę, podciągnął hajdawery, wrócił do chaty. Tak, tak! Tu szkło przy oknie, jakiego chłopa stać na szkło w szybie? Tu, ta ciemna krawędź, to granica izb, tu drzwi, tu ława, wielka, szlachecka. Tak, tu mieszkali zaściankowi! Poderwał się, tak, tu były grządki, tu kapusta, króliczki, tam słońce! Cała epopeja spisywana na wygnaniu nie była jednak fikcją, oto tu żywy dowód: kości inkaustowych bohaterów i gruzy ich domostw. Zaczął gorączkowo przeszukiwać ruiny.

Chaty okazały się w większości wypadków tylko czterema ścianami bez dachów, bez podłóg. Wysoka trawa spoza obrębu murów płynnie, przez pozbawione drzwi progi wchodziła do domów, rosnąc na przysypanych ziemią kamieniach i belkach ze zwalonych dachów.

Kapitan dotykiem badał chłodne mury ze zmurszałych kamieni czy spróchniałych belek. Niektóre budynki były ciekawsze od innych. Znajdował zardzewiałe kule wbite w belki, ślady sadzy na resztkach zwalonych stropów. Szczątki podłogi któregoś z większych domów było tak ciekawe, że skrzesał ognia. Wątłe światło lampki napełniło całą przestrzeń chaty, uciekając pustą dziurą drzwi i zdobywając nawet lichy kawałek nieba poprzez czworokąt zerwanego dachu. Płomyk ujawnił przy okazji bardzo ciekawy wyłom w jednej ze ścian. Lo Uislaus zaczął grzebać obnażoną szablą w ziemi. Przy piątym czy szóstym podłużnym suwie ostrza metal zabrzęczał wysoko o metal jak kieliszek o kieliszek. Zaczął kopać z wielką siłą, coraz szybciej i szybciej. Wielkim wysiłkiem uniósł i przetoczył obalony, czarny od starości i sadzy stragarz, potem zabrudził rękawice, gorączkowo rozkopując zimną, wilgotną, miękką ziemię. Upór kazał mu pokopać jeszcze dookoła, ale znalazł tylko kilka kul karabinowych. Najciekawszym znaleziskiem pozostała grupa dookoła pierwszego szczęknięcia metalu: szabla, która złamała się we dwoje, gdy ją pociągnął, zardzewiała lufa i zamek jakiejś sztuki broni palnej – drewniane łożysko musiało się już dawno rozłożyć w ziemi. Do tego trochę kosteczek – pogrzebał w nich ręką w rękawiczce i pomyślał, że należały do jakichś zajęcy czy królików. I wielki, solidny szkielet człowieka. Tak, to musiał być on.

Na szerokiej, grubościennej czaszce leżały jeszcze resztki białych włosów, potężny kontusz fałdował się, wyznaczając linię żeber. Lo Uislaus dotknął ubrania, przyświecił, bezgłośnie podziwiając materiał, który musiał wytrzymać chyba długie lata pod ziemią, nie poddawszy się rozkładowi. Płomyk lampki oświetlił ciemne plamy na suknie, zbyt ciemne, by pochodziły od zwykłej ziemi, to musiała być krew zaschnięta chyba na kamień. Żołnierz zastanowił się, po czym zaczął szukać dookoła. W kącie, naprzeciwko wyszczerbień w murze, odnalazł dużą kulę, wykonaną z żelaza, najprawdopodobniej armatnią.

Wyszedł przed chatę i zaczął rekonstruować przebieg wydarzeń. Dom, w którym dokonał odkrycia, był na końcu wsi, tu musiał spaść główny impet uderzenia. Kto atakował? Artyleria z całą pewnością, co najmniej jedna armata, ale nikt nie wozi ze sobą jednej armaty, więc na pewno cała bateria, cztery albo sześć… Piechota. Pytanie, czy olbrzym z chaty dzierżył przed śmiercią karabin, i zabił go kawalerzysta albo oficer z szablą, czy walczył z szablą, a zabiła go piechota? Nie, wroga piechota wzięłaby karabin upuszczony przez jakiegoś swojego sołdata. Więc może gigant walczył z szablą i karabinem, atakowała go piechota, o czym świadczyłyby ślady kul w murach. Sam też strzelał, ale ileż razy mógł wystrzelić? Raz? Najwyżej dwa, skoro i tak skończył przywalony płonącym dachem. Kim byli napastnicy? Lo Uislaus kucnął przy murze, bezskutecznie szukając jakichkolwiek śladów czy dowodów, kiedy poddał się, przeszedł do rozważań logicznych. Mury jeszcze stały, a przecież nie były zbyt solidne.

Tak… Wszedł z powrotem do ruin, poobracał stragarze, belki, krokwie i miecze, w końcu na którymś mieczu odnalazł daty: 1562, 1598, 1612 i 1637. Uznał, że pierwsza data dotyczy budowy samego budynku. Druga musiała dotyczyć odbudowy albo całego budynku, albo chociaż dachu po płomieniu nieszczęsnej wojny ze Swysem, która zabrała królestwu króla Rowena IV. Trzecia była odbudową po wojnie z Lantią i Kermem, a czwarta wyznaczała rekonstrukcję kraju po wielkich zniszczeniach interwencji lantyjskiej i powstania karłów.

Została mu tylko jedna wojna stoczona w Welfratii po ustanowieniu monarchii parlamentarnej zaraz po zwycięskiej rebelii karłów: przegrana wojna obronna króla Kurta III, toczona ze wszystkimi niemal państwami na kontynencie i jeszcze zaoceanicznym Merkiem. Całkiem niedawna katastrofa geopolityczna.

Kapitan zbadał dokładnie stan belek, głownię zardzewiałej szabli i wnętrze. Ich stan pasował: w wilgotnych warunkach okolic wioski te trzydzieści lat było wystarczająco długim czasem, by drewno zbutwiało, metal zardzewiał, płótna sparciały, a tkanki się rozłożyły.

Tak, więc wszystko do siebie pasowało. Owo dzieło emigracyjnej literatury jednak nie było zupełnie wytworem wyobraźni autora. Tak obrazowy opis przedednia wyrwania się Welfratii z okowów oligarchii za Kurta III nie zawierał jednak epilogu, który lo Uislaus wykopał szablą w ruinach: wszyscy lub niemal wszyscy bohaterowie zginęli, broniąc swoich domów przed Merkami, Lantyjczykami lub Kermami. Cóż, takie karty wyrywa się z ksiąg, nie tylko w kapitańskim celu.

Gdyby miał więcej wódki, być może nawet zacząłby żałować tego, co uczynił z książką. Wrócił za chatę, by się upewnić, że przez kolejny dzień marszu nie będzie musiał szukać na równinach krzaków – i wtedy zza węgła zobaczył kermską kawalerię złożoną z ludzkich najemników.

Stał ich niewielki patrol na skraju lasku oddalonego może o półtora wiorsty. Lo Uislaus rzucił się natychmiast w pokrytą rosą, wysoką trawę i zaczął ostrożnie czołgać, by ominąć chatę i jak najszybciej wrócić do obozu, ale nie miał żadnej pewności, że go nie zobaczyli. Kiedy już obczołgał całą chatę, puścił się biegiem ku wartom.

– Kryć się! Budzić naszych! Cicho, psiekrwie! – przez zaciśnięte zęby wyartykułował polecenia pierwszej trójce.

Były okolice brzasku, tu i ówdzie widok zasłaniały potężne, niemal namacalne w swej potędze ławice mgły, niepokojące, burzące spokój jak sztormowe chmury – ale drańsko akurat Kermom widok odsłaniały.

Kiedy akurat chwalący się wiedzą na temat przodków lo Uislausa major Mornam wygramolił się z namiotu, z lasku wyłoniło się kilkunastu jeźdźców. Major i kapitan zaklęli w jednej chwili i rzucili się wydawać rozkazy.

– Panie majorze, uciekamy?!

– Do szyku! Przecież nie musi być ich od razu sto szwadronów, może uciekniemy… Do szyku! Strzelcy na boki, kosynierzy i tabor do środka! I we mgłę! Kosynierzy, w gotowości do zaklęć odpychających, żeby zrzucać drani z koni!

Zlęknieni nagłą pobudką powstańcy ociągali się, namioty zwijano powoli. Mornam, Sulen i lo Uislaus klęli w jednym głosie. Kapitan kazał nabijać, po czym wyznaczył pluton dobrych ludzi z jednym z poruczników do obsadzenia chat. Klął.

– Bagnet na broń!

Nadal klął.

Powstańcy biegali wszędzie dookoła we wszystkie strony. Lo Uislaus nie zdzierżył, poszedł w stronę wsi. Znalazł dobrą chatę na skraju jednej z mgielnych ławic, po czym wspiął się na nią.

Co najmniej szwadron ustawiał się pod lasem. Kapitan szybko skalkulował: szwadron, stu jeźdźców. Dwustu pięćdziesięciu strzelców w partii. Salwa, przeładowanie, nawet z pomocą magii może nie starczyć czasu nawet na drugą. Ile kul trafi? Co trzecia, co piąta? Ile uda się wrogom odepchnąć zaklęciami? Zostaje z sześćdziesięciu, siedemdziesięciu, wszyscy konno. Dwustu pięćdziesięciu strzelców, przynajmniej z bagnetami, trzystu kosynierów. Pięciokrotna przewaga, ale trzeba liczyć, że tanio życia nie sprzedadzą… Zostanie w partii czterystu dwudziestu? Czterystu pięćdziesięciu góra. I z czym do Kermu? Ilu ich tam jest? Dwieście tysięcy, czterysta? I po co to? Po co całe powstanie? Zostaną tylko następne takie wsie jak ta, bez imienia, bez dachów, bez żywych, którzy mogliby odbudować domy lub chociaż pogrzebać poległych. Które to już powstanie? Ile tysięcy oddało życia za Welfratię, której jakoś nadal nie ma i tak naprawdę nie ma na nią perspektyw? Ilu z tych młodych chłopców będzie gnić po lasach i łąkach, ilu umrze, nie widząc Słońca, w kermskich kopalniach złota?

Skoczył wprost ze szczytu muru w rozmiękłą od rosy ziemię. Rzucił się biegiem do obozu. Odległości było mniej niż sto łokci, ale było to najdłuższe sto łokci jego życia, tak przynajmniej uznał.

Już w obozie złapał Mornama za mundur, potrząsnął nim:

– Najemnicy! Co najmniej szwadron! Zbierajmy się i w mgłę, zanim ustąpi! Do lasu jest mila albo dwie, dobiegniemy w kwadrans, a ocalimy partię!

– Tylko szwadron? Schowajmy się we wsi, nie będą mieli jak nas atakować, wystrzelamy ich.

– Cholera! A tabor nam spalą, kosynierów wyrżną? Nie schowamy wszystkiego, to ruiny, od pięćdziesięciu lat nikt tu nie mieszkał! Zresztą słuchał, co odkryłem…

– Furda, co odkryłeś! Dalej, zbieramy tabor i idziemy, ty ubezpieczasz!

– Cholera…

– Cholera! I jeszcze raz!

Rzucali wszystko na wozy, bezładnie, namioty, amunicję, resztki pożywienia. Ruszyli, klnęli jak jedna masa, dopóki Mornam macierzystym zwrotem nie nakazał milczenia.

Szli we mgle przez parę minut, dopóki od przodu, z mgły, nie dobiegło ich parskanie koni. Major natychmiast zatrzymał całą kolumnę i odwrócił wozy taboru. Lo Uistaus ustawił jedną kompanię strzelców w pięcioszeregu. Cały oddział ustawił się w ładnym szyku, którego serce stanowił tabor otoczony przez powstańców.

Lo Uistalus, Mornam i Sulen gorączkowo rozprawiali:

– Możemy się tu bronić! Albo iść dalej!

– Nie dojdziemy, wyrżną nas w marszu!

– To stójmy, mamy przewagę i oparcie w wozach! Otoczmy się nimi!

– Nie, zróbmy to we wsi!

– Cholera… Cholera, tętent! Hej, chłopcy, pierwszy szereg! – Lo Uislaus przeskoczył parę wozów, doskakując do swoich chłopców – Cel! Drugi, szykuj się! Trzeci, szykuj się! Szykować się, psiekrwie!

Tętent nasilał się i nasilał z przodu. Ten i ów klął. Drżały ręce zaciśnięte za kolbach, drewno odciskało się na policzkach. Ktoś z pierwszego szeregu nie wytrzymał, wystrzelił. Lo Uislaus też nie wytrzymał.

– Pierwszy szereg, pal! Kucnij! Przeładuj!

Przed nimi rozległy się końskie kwiki, ziemia zaczęła drżeć. Dym z luf zmieszał się z mgłą. Chrzęściły drobiny prochu wyrywane zaklęciami z luf.

– Drugi szereg, pal! Kucnij! Trzeci, pal! Czwarty, gotuj, trzeci kucnij, czwarty, pal! Psiakrew! Cholera! Sukin… Piąty, pal!

Ostatnia palba przebrzmiała. Nie mieli już nabitych strzelb w pobliżu wroga.

Tętent zatrzymał się.

Potem zabrzmiał znowu, oddalając się.

Jeden z żołnierzy piątego szeregu osunął się na kolana, oparł na karabinie.

– Panie majorze! Proszę, wycofajmy się do wsi!

Mornam myślał szybko:

– Tabor, galop do wsi! Ustawić wozy między domami, kosynierzy do chat i na wozy, konie osiodłać i ukryć przed ostrzałem! Strzelcy, osłaniać nas, a potem biegiem do wsi! Biegiem, psiakrew!

W ciągu mniej niż minuty partia wróciła pomiędzy zabudowania. W pamięci powstańców pozostał tylko pot. Lo Uislaus ponownie wspiął się na wysoki mur jednego z domostw, obserwując całkiem sprawne urządzanie obrony. Partia istniała od początku powstania, od stycznia, a więc tylko trzy miesiące, ale jej członkowie byli całkiem nieźle wyszkoleni.

Kapitan rozglądał się. Zobaczył jeden szwadron Kermów, nienaruszony, czyli, wliczywszy tem, którą ostrzelał, wroga było co najmniej dwa szwadrony.

Nagle kawałek skały z muru koło niego odprysnął, a po chwili usłyszał huk. Rozejrzał się, i po krótkim czasie dostrzegł kolejne fragmenty gęstniejącej mgły w jednym miejscu, a potem w drugim. Piechota.

Zeskoczył z muru i pobiegł do dowódcy.

– Nie mamy szans, po tamtej stronie są ze dwie kompanie piechoty i dwa szwadrony kawalerii, a my mamy ledwo dwie i pół roty strzelców.

– Są jeszcze kosynierzy.

– Zanim dobiegną do wroga, zostanie połowa.

– Zostaje jeszcze śmierć! – Mornam oparł się o mur.

– To nie jest najlepszy pomysł. Do diabła, ci chłopcy przydadzą się krajowi tylko żywi. Nawet zabranie tylu, ilu się da ze sobą nie zadziała, bo przy tej przewadze siły ognia u wroga zapłacimy trzema za każdego zabitego wroga.

– Furda! Musimy walczyć, zawsze jest możliwość zwycięstwa, poza tym… – nie dokończył, bo przedbitewne napięcie przerwał basowy huk. O dwadzieścia arszynów od nich wystrzeliła fontanna ziemi, a po paru sekundach zatrząsł się najbliższy mur.

– Pięknie. Mają armaty.

– Cóż, nie rozpaczaj, lo Uislaus, obaczym się w niebie. A teraz idź do swoich.

Kapitan bez słowa odwrócił się i podbiegł do swoich strzelców.

– Psiekrwie moje kochane… Psie syny moje… Ogień bez rozkazu, strzelać do wyczerpania amunicji. A jak wam się skończy, to zawsze jest jakiś zapasik w taborze… – zagłuszył go kolejny wystrzał armatni; jedna z drewnianych ruin, nieobsadzonych przez nikogo, rozsypała się na strzępy.

Kermski dowódca, jeżeli był jakiś, nie patyczkował się. Lo Uislaus ponownie odbezpieczył oba rewolwery, po czym wcisnął się w kąt jakiejś solidnie murowanej chaty, uznawszy, że drewno nie chroni przed spadającym już bez przerwy na wieś ogniem karabinowym. Palba kermskiej piechoty zagłuszała wszystko, powstańcy nie mogli odpowiadać z racji zbyt krótkiej donośności własnych strzelb. Z drewnianych belek leciały w trawę i na gruz drzazgi.

W końcu Kermowie przestali strzelać. Lo Uislaus wyjrzał nad mur i natychmiast ponownie się schylił, ujrzawszy pięknie szarżujących kawalerzystów, oczywiście ludzkich najemników – Kermowie, jako karły, nie jeżdżą konno zbyt dobrze. Kapitan przytulił się do ziemi, ale ona też drżała.

W końcu chwycił za rewolwery i wyczołgał się z chaty. Najemnicy pędzili przed siebie całym oddziałem, huczały strzały welfrackich powstańców.

Strzał, świst, jakby niewidzialna ręka ciska najemnika w błoto, gdzie jest jego miejsce, koń biegnie przed siebie, oślepiony, oszalały od hałasu, przystaje, pada, czy też sam koń potyka się, wywija salto, miażdży jeźdźca, wierzga kopytami, wszystko to w niemym pięknie, bo wokół już tylko krzyki, strzały, rozkazy.

Lo Uislaus wybiega z chaty, leci w stronę wozów taboru tworzących zaporę. Kozacy zbliżają się do niej, niektórzy powstańcy pierzchają w przerażeniu, inni, nie mogąc już przez odległość strzelać, nastawiają ostrzy kos i bagnetów oraz własnych rąk celujących zaklęcia, kozackie konie podskakują, rozwierają szczęki, gdy bagnety wbijają się w ich brzuchy, jeźdźcy w przerażeniu giną, nim dotkną ziemi. Zdmuchiwani z siodeł zaklęciami kawalerzyści krzyczą jakby w zdziwieniu, konie kwiczą, zdezorientowane. Kapitan naciska spust, machinalnie, pociski nikną w ziemi, nadchodzi opamiętanie, jeźdźcy spadają z koni, ten, tamten…

– Oszczędzać wierzchowce, kawalerię jeszcze się zrobi! – krzyk.

Jakiś Kerm próbuje przekroczyć barykadę w drugą stronę, chłopstwo rzuca się na niego wściekłym tłumem, ściąga z konia, pochłania.

I już, już, wszystko, cały szwadron zniszczony?

I nagle zapadła cisza.

– Majorze, jakie rozkazy?

– Mamy konie! – Mornam okazał nagły entuzjazm – Będzie z trzydzieści albo czterdzieści, a oni są słabsi niż myśleliśmy! Przebijemy się. Zbierzesz najlepszych, otworzysz drogę!

– Ale…

– Żadnych.

– Tak jest, panie majorze! – lo Uislaus wyprostował się, zaczął wydawać gorączkowe rozkazy, szybciej i szybciej, serce usiłowało połamać mu żebra.

Zebrało się ich kilkudziesięciu, dostali z taboru i z szabru padłych Kermów szable. Otwarto im przejście w barykadzie. Lo Uislaus wyciągnął szablę z pochwy, mruknął coś, nie zdołał powtórzyć głośniej.

Ruszyli, od razu galopem, szybko przeszli w cwał. Zimne powietrze kwietniowego poranka szumiało im w uszach, cięli mgłę na kawałki uniesionymi ostrzami. Pochylali się w siodłach.

Najpierw zaczęli padać, a potem usłyszeli strzały. Zerwał się wiatr, odsłaniając przed nimi dwie albo trzy roty piechoty, zasłonięte kłębami prochowego dymu. Niskie karły były przerażająco sprawne, zionęły dymem, ogniem i ołowiem.

Powstańcy ginęli.

W końcu huknęła armata, szrapnele zwaliły z siodeł dziesięciu. Koń lo Uislausa stanął dęba, sam kapitan uratował się tylko gwałtownym wyprostowaniem nóg, gdy był w poziomej pozycji. Skończył się świst powietrza, ujawniając kermską palbę, zlewającą się w jeden huk. Krzyk:

– Odwrót! – czyj? Lo Uislausa? Któregoś z żołnierzy? Kapitan z trudem się uniósł, ledwo się ratując przed kopytami oszalałego wierzchowca. Spętał jakiegoś konia, wsiadł na niego, zaczął cwałować ku wsi, tam tylko widział ratunek. Za nim, przed nim, z boków, wszędzie wyrastały chmury darni wyrwanej granatami armatnimi z gruntu, rzadki pył pchał się do nosa, drażnił oczy. Kapitan zorientował się, że krwawi mu ręka, kiedy wraz z koniem szybował nad barykadą, jak martwym ciałem, które winno było być na uniwersytecie, a pozwoliło sobie na bardzo długie wagary.

– Ura! Ura! – rozległy się krzyki. Nie mieli już szans. Wraże roty biegły, przystawały, strzelały, biegły. Zasypywani paroma kulami na sekundę, nie mogli nawet wychylać się, by odpowiadać ogniem. Lo Uislaus krzyknął:

– Kiedy podejdą na czterdzieści kroków, wszyscy ognia, a potem kosynierzy do szturmu! Hurra! Hurra! – rozbolały go płuca. Czy też były zranione? Nie, chyba nie… Gdzie jest Sulen? To on, to nieruchome ciało pod barykadą, wśród trupów? Po co on tam leży, dlaczego nie może zrobić czegoś pożytecznego? Gdzie Mornam?

– Majorze!

Lo Uislaus wpadł do chaty, kiedy przebiegał przez drzwi, coś rzuciło go o ziemię. Kula? Mornam, gdzieżeś jest, psiakrew?

– Tu… Lo Uislaus… Rihar… Chodź, podnieś mnie… Dostałem… Przed dom…

Nawzajem zaciągnęli się na pole. Garstka kosynierów, rzucając broń, uciekała przed setkami kermskich sołdatów. Barykada z wozów pokryta była tylko trupami, pierwsi Kermowie przez nią przeskakiwali. Niektóre chaty odpowiadały jeszcze ogniem, nad resztą powiewały białe szmaty czy fragmenty bielizny.

– Majorze! – lo Uislaus poczuł przejmujący ból w piersiach, pot pokrył mu całe ciało – Tu… Ta kartka… Weźcie ją i uciekajcie przez to okno, tam nie ma Kermów… Uratujecie się, nową partię się zrobi… ja tu podowodzę, i tak umieram… Przydam się ostatni raz… Weźcie tę kartkę… To tu, to tu to było…! Oni…

W tym momencie cały mur, pod którym leżał Mornam, zatrząsł się, zahuczało, posypały się kamienie, uniósł się biały pył, i nic nie zostało z majora.

Kapitan zmiął kartkę w ręce, pomiędzy skórą a kolbą rewolweru, po czym zaczął strzelać. Podniósł się, wykrzyczał:

– Naprz…! – Ale nie dokończył już, powalony przez ból, przeszedł krok, ale runął, ale nadal strzelał, padali wokół Kermowie, aż w końcu otoczyli go, bagnety lśniły w Słońcu, widział dokładnie swoje odbicia w ostrzach, nikt już nie strzelał, wszyscy zginęli? Wszyscy stchórzyli? Ktoś uciekł? Po co to? Siedemdziesiąt tysięcy… W kopalniach… Po poprzednim powstaniu… Dlaczego? A po co to teraz?

Podniósł rewolwer do skroni. Nie pamiętał, czy zostały mu jeszcze jakieś kule.

***
Ciała Rihara lo Uislaus, ordynata Uislau, wieloletniego posła do parlamentu Kermu, zasłużonego obrońcy praw mniejszości welfrackiej w imperium kermskim, a wcześniej wybitnego pracownika oświatowego i pozytywistycznego na kermskich ziemiach dawnej Welfratii, nigdy nie odnaleziono.

__________________________________________

*Tak, to najprawdopodobniej to, o czym myślisz, Czytelniku.

Koniec

Komentarze

Hajdawary? ;P

Średnio mi się podobało. Niektóre opisy trochę szwankowały i mignęło po drodze kilka nietrafionych porównań. Co do fabuły, to po prostu opis bitwy. Czytałem w życiu sporo o wiele lepszych, ale zdażały się i dużo gorsze. Ten zlokalizowałbym gdzieś po środku.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Hajdawery. Odmiana spodni.

O, jeszcze takie coś mam : "Ciała Rihara lo Uislaus".

Występował chłop w liczbie mnogiej?

A do końca nie chciało się zdania doczytać, Mości Arcturze?

Nie.

Nowa Fantastyka