
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Wpadli po niego w środku nocy, tłukąc większość szyb w oknach salonu i wyrywając drzwi wejściowe z zawiasów. Oficerowie natychmiast nakazali przeprowadzenie rewizji. Zanim zdążył dojść do drzwi sypialni, w której jeszcze chwilę wcześniej spokojnie spał, szeregowcy pruli już ściany i wyrywali deski z podłogi salonu.
Nie był jeszcze w pełni obudzony, dlatego po świadomości dotykania klamki drzwi od razu pojawiło się uczucie uderzania o podłogę. Dopiero to go w pełni obudziło. Zobaczył przed sobą czarne, oficerskie buty. Jakieś ręce podniosły go do pozycji pionowej. Wyrzucił z siebie niekształtne zapytanie:
– Co…?
– Cicho – usłyszał spokojny głos.
– Co się dzieje? Kto wy? Kto tu? – próbował obracać głową, ale narzucono mu na oczy przepaskę, a ręce związano z tyłu.
– Cicho – powtórzył ten sam głos.
Skrępowany pogrążył się w bezprzestrzennej ciemności. Kiedy zaczął odzyskiwać świadomość, ścieżki poszczególnych zmysłów niespiesznie się udrożniały. Najpierw poczuł chłód, potem chropowatą fakturę. Potem dopiero zaczął działać błędnik, ujawniając, że ciepło wchłaniała wychłodzona, szorstka podłoga.
Do Rowena, bo takie imię nosił ów nieszczęśnik, zaczęły dochodzić jakieś dźwięki, które z początku ignorował. Dopiero kiedy połączył je z irytującym dotykiem, zerwał się i zaczął otrząsać, pojął, że chodziły po nim myszy. Ruch ujawnił ogniska tępego bólu w mięśniach ramion.
Uwolniwszy się od gryzoni, mógł się rozejrzeć. Znajdował się w jakimś małym, ciemnym pomieszczeniu. Jedynymi źródłami światła były niewielkie, zakratowane okienko wysoko nad podłogą i krata w solidnych drewnianych drzwiach naprzeciwko niego. Ściany były z wilgotnych kamieni .
Zanim zdążył pomyśleć o wydostaniu się przy pomocy magii, drzwi się uchyliły. Jakiś strażnik zlustrował celę, odwrócił się i powiedział:
– Więzień się ocknął.
– Na przesłuchanie! – powiedział ten spokojny głos, który odbijał się o ściany czaszki Rowena.
Dwaj strażnicy wyciągnęli go na korytarz i poprowadzili nim. Po kilkunastu sążniach, bez niepotrzebnej brutalności, wepchnęli go do innego pomieszczenia, zapewne sali przesłuchań, a potem przywiązali do niezbyt wygodnego krzesła.
Strażnicy cofnęli się pod ściany, a do sali wszedł ktoś nowy, z oficerskimi dystynkcjami. Odezwał się tym charakterystycznym, spokojnym głosem:
– Witam, witam… Jaśnie pan hrabia Rowen lo Berne, jak mniemam?
– Tak – Rowen nie pomyślał nawet o zaprzeczaniu.
– Jedenasty ordynat Bernedaat… Rzadko miewam tak dystyngowanych gości, jaśnie hrabio. Ale cóż to, nie zapytacie o powody aresztowania?
– Szanowny panie – lo Berne przeszedł do ostrzejszego tonu – Który nie raczyłeś się nawet przedstawić, założyłem, że to wszystko wytwór mojego ciężkiego kaca po ostatnim balu u jego królewskiej mości Laba Czwartego, ponieważ oczywistym dla mnie jest, że nikt nie ośmieliłby się poza kiepsko wyśnionym koszmarem aresztować mnie. Mnie!
– Zaiste, hrabio, proszę wybaczyć mi tę nieuprzejmość. Rihar Sames, pułkownik Służby Spokoju Wewnętrznego Jego Królewskiej Mości. Obawiam się jednak, że to wszystko jest realne. Jeżeli chcecie, hrabio, każę was rozwiązać. Moi ludzie uznali to za normalna procedurę, ale wy, oczywiście, nie jesteście normalnym gościem. Chłopcy, rozwiązać pana hrabiego! Nie bądźmy nieuprzejmi.
– O co wam chodzi, do diabła?! – krzyknął nagle zdenerwowany Rowen. Kac słabł, a jego wielkopańska duma dochodziła do głosu.
– Dobrze wiecie, hrabio. Zaledwie przedwczoraj, w pałacu diuka lo Nare, odbyło się spotkanie. Nie mamy na to dostatecznie dobrych dowodów, a większość uczestników jest usytuowana jeszcze wyżej od was. Postanowiliśmy więc… A właściwie ja postanowiłem… Zastosować dość nowatorskie rozwiązanie. Jeżeli się uda, co jest oczywiste, awansują mnie pewnie na generała. Czyż to nie cudowne? Zyska nie tylko korona welfracka, której służymy… Cóż, wy niestety nie… Ale i ja personalnie. Jak w średniokalibrowej powieści. A wy nie stracicie.
– O co wam chodzi, Sames?! – lo Berne był już zupełnie rozwścieczony.
– Wasz grafik jest bardzo prosty. Najbliższe sześć godzin spędzicie w dotychczasowej celi, o chlebie i wodzie. Następne dwanaście w naszym apartamencie dla najcenniejszych jeńców wojennych… Razem z dotychczasową waszą obecnością, da to dwadzieścia cztery godziny. Wystarczająco długo. A potem was wypuścimy.
– Żądam kontaktu z moim prawnikiem. Co ja mówię, żądam wypuszczenia! I odszkodowania! Jestem wielkim oficerem Orderu Złotej Winorośli! Jestem hrabią! Jestem krewnym dynastii królewskiej! To jest skandal! Nie macie prawa, Sames! To jest bezprawie i łotrostwo!
– Wszystko dla dobra dynastii Rekelowów i korony welfrackiej, mości hrabio. Zgodnie z prawem, najdalej po dwudziestu czterech z czterdziestu ośmiu godzin aresztu musimy zapewnić aresztantowi prawnika, jeżeli go zażąda, dlatego też po tych dwudziestu czterech godzinach was wypuścimy. Wszyscy będą zadowoleni.
– To po co…? – więzień połączył swoje zdezorientowanie z nawrotem kaca.
– Znacie tę historyjkę, hrabio, o biednym lantyjskim elfie, który nie mógł dojść do majątku ze względu na progresywny podatek dochodowy?
– Zaczął wydawać pieniądze na obdarowywanie wszystkich podarkami, więc wszyscy uwierzyli, że jest bogaty, zaczęli go zapraszać na bale, robić z nim interesy… Wszyscy to znają.
– Ot – oficer podrapał się po nosie, co zapewne znamionowało głęboki wysiłek myślowy – Właściwie nie powinienem wam o tym mówić, ale… Zresztą, nie powiem. Do zobaczenia, hrabio.
Lo Bernego odprowadzono do celi. Spróbował wydostać się z celi, ale kraty w oknach czy drzwi byłyby nie do sforsowania nawet dla magów piątego stopnia, a on nigdy nie zdołał przekroczyć trzeciego.
Zgodnie ze słowami Samesa, hrabia po sześciu godzinach został przeniesiony do innej celi o znacznie lepszych warunkach, praktycznie apartamentu, a po osiemnastu wypuszczono go. Zdezorientowany, długo włóczył się po stolicy, zanim dotarł do swojej posiadłości. Szukał „ogona" tak długo, że nie mógł dojść do żadnych wniosków poza takim, że po prostu nikt go nie śledził.
W swoim pałacu był dwie godziny po świcie. Następną wrzeszczał na swoją służbę. Potem zjadł śniadanie i listownie zrugał kilka wyjątkowo naiwnych organizacji charytatywnych. Dopiero wtedy znalazł czas, by usiąść i uporządkować swoje sprawy. „Ależ tak, oczywiście!", pomyślał. „Musieli obserwować spotkanie u lo Narego. Może wyłapali nas więcej? Trzeba sprawdzić. Ale skoro mnie wypuścili, to znaczy, że nic na mnie nie mają. A dziś wieczorem miał przybyć tajny posłaniec z Lantii, w przebraniu, nie do rozpoznania. Skoro mnie wypuścili, nic o nim też nie wiedzą, bo inaczej przetrzymaliby mnie tak długo, żebym nie mógł się z nim spotkać… Ha! Do diabła z SSW, za rok Lab będzie wisiał, a wraz z nim cały eseswecki pomiot. Z trzeciej strony, jednak wiedzą, że u lo Narego nie było raczej toastów za zdrowie króla… Ot, może uda się go przemycić…".
Rozesłał gońców do rezydencji tych członków spisku, których powszechnie znano jako jego przyjaciół. Posłańcy wrócili po godzinie. Większość ludzi nie miała wątpliwej przyjemności wizyty SSW, ale baron lo Rite, wicehrabiowie lo Labet i lo Voleter oraz diuk lo ai we Kastene zostali aresztowani i jak dotąd ich nie wypuszczono. Lo Berne był zaniepokojony. Nie widział jednak powodu, by odstępować od instrukcji, które otrzymał na ostatnim spotkaniu spiskowców: miał spotkać się z wysłannikiem Lantyjczyków i omówić z nim ewentualny udział demokratycznego rządu Lantii w obalaniu absolutnej monarchii w Welfratii. Jako prowadzący rozległe interesy zagraniczne, był osobą, której spotkanie z kimś z zagranicy budziłoby najmniej podejrzeń.
Drugi strzał nadszedł po piętnastu sekundach; nawet przy stosowaniu magii do czyszczenia lufy i ładowania następnego ładunku, był to bardzo dobry wynik. Kula, przeznaczona zapewne na zabójczy rykoszet, wbiła się w miękką boazerię za plecami zamierzonej ofiary. Lo Berne poderwał się i doskoczył do drzwi. Zatrzasnął je za sobą, zasłonił się ścianą i odetchnął.
Rządy króla Laba Czwartego w hrabiowskiej opinii oznaczały się znacznym rozplenieniem przestępczości, ale strzelanie do ludzi w ich domach dla przyjemności nie było zbyt powszechne. To musiał być dobrze zorganizowany zamach.
Spotkali się w rezerwowym gabinecie hrabiego, w podziemiach pałacu. Elf, mianem Yervan n'Alras, był po półtorej głowy wyższy od rosłego lo Bernego, miał jakieś dziewięćdziesiąt lat i bardzo wysoką, jak na tak młody wiek, pozycję w lantyjskim wywiadzie.
– Zatem – mówił – Oferuje nam pan, hrabio, profity w przyszłej Republice Welfratii, w zamian za zaangażowanie w ustanawianiu jej.
– Przede wszystkim nie ja sam, a cała nasza organizacja. Bardzo liczna, podkreślam.
– Interes mojego kraju każe mi jednak zapytać, jaki – zawahał się – Wkład własny są panowie zapewnić?
– Nasza organizacja skupia ludzi o bardzo wysokiej pozycji społecznej i finansowej. Nasze symulacje wykazały, że jesteśmy w stanie wystawić wiele oddziałów najemników, oraz pokryć część kosztów zaangażowania rządu lantyjskiego, na przykład potencjalne zakwaterowanie waszych oddziałów wojskowych na terenie naszego kraju.
– Przemawiają jednak do mnie liczby.
– Cóż… – hrabia zaczął nerwowo przeglądać notatki – Sądzę, że bez większej zwłoki bylibyśmy w stanie opłacić jeden korpus najemników, dwadzieścia tysięcy ludzi, a w dłuższym czasie dalsze dywizje, może nawet dwa korpusy.
– Nie sądzę, by takie siły wytrzymałyby zbyt długo w starciu z armią waszego króla.
– Dlatego też potrzebujemy waszej pomocy.
– Nie możecie panowie wywołać powstania?
– Och, jako mieszkaniec kraju demokratycznego, z całą pewnością zdaje pan sobie sprawę, jak bardzo zawodne i niesolidne są masy ludowe, zwłaszcza celowo trzymane w nieuświadomieniu.
– Rozumiem… A bezpośrednie środki finansowe na utrzymanie naszych wojsk?
– W momencie przekroczenia granicy przekazalibyśmy sumę… Pięciuset milionów welfów. To około dziewięciuset pięćdziesięciu milionów lantów.
– Obawiam się, mości hrabio, że to zdecydowanie za późno. Oczywiście zdaje pan sobie sprawę, że w demokratycznym państwie wyekwipowanie wojsk nie zależy od skinienia tyrana… Dlatego też musimy te pieniądze otrzymać z góry, by w ogóle pomyśleć o podjęciu jakichkolwiek działań.
– Proponuję sto dwadzieścia pięć milionów w brylantach z góry i trzysta na granicy.
– A siedemdziesiąt pięć milionów?
– Na trzydziestej mili w Welfratii.
– Dobrze… Czy sto dwadzieścia pięć milionów welfów w brylantach łatwo jest przetransportować?
– Cóż… W bardzo małych brylantach, bez wielkiej przejrzystości, na które jest największy popyt jubilerski i przemysłowy… Tak, sądzę, że transport nie będzie problemem. Będzie to około dwanaście funtów brylantów. Ale tym zajmiemy się my. Nasz kurier dostarczy pierwszą transzę. Druga będzie, jeżeli Lantia sobie tego życzy, w złocie lub w kombinacji kamieni szlachetnych i złota.
– A co z żywą gotówką?
– Cóż… Samego złota byłoby to około stu pięćdziesięciu cetnarów, a przecież wie pan, że nawet w złotych welfratach o wartości pięćdziesięciu welfów znajdują się znaczne domieszki srebra i poślednich metali, aby zwiększyć rozmiar monet.
– Rozumiem. Zatem sztaby?
– Sądzę, że będzie to najwygodniejsze rozwiązanie. Transport składający się z kilkunastu wozów, dość łatwo go chronić i przemieszczać.
– Zatem wstępne ustalenia za nami. Kiedy zamierzacie panowie przesłać nam pierwszą transzę?
– Spokojnie, drogi panie n'Alras, najpierw omówmy wasze zaangażowanie. Jakie siły zostaną rzucone na króla-tyrana?
– Wobec takiego wkładu własnego panów… Upoważniono mnie do udzielenia informacji o liczebnej równowartości sześciu korpusów.
– Sto dwadzieścia tysięcy?
– Dokładnie.
– To bardzo mało. Nawet z pomocą najemników i powstania ludowego możemy mieć problemy.
– Oczywiście, gdybyście panowie byli w stanie zaangażować większe środki finansowe, być może udałoby nam się wystawić większy kontyngent pokojotwórczy.
– Pomyślimy o tym… Teraz: ile czasu minie od czasu dotarcia pierwszej transzy do rozpoczęcia działań zaczepnych przeciwko toczącej Welfratię tyranii?
– Sądzę, że w ciągu piętnastu dni możemy rozpocząć ofensywę, o ile oczywiście najemnicy panów się stawią.
– To co, panowie? Retir, jak ci poszło po próbie likwidacji? – spytał nonszalancko diuk.
– Służba lo Bernego prawie mnie złapała, kiedy tu wpadła po tym, jak strzelałem do niego – powiedział baron słynny z zamiłowania do polowań i pewnej ręki, wyznaczony uprzednio do likwidacji.
– I co z tego? Byłbyś męczennikiem. Ale to teraz nieistotne. Rowen lo Berne zdradził – zwrócił się do tych spiskowców, którzy z opóźnieniem przybyli do budynku położonego naprzeciwko pałacu lo Bernego – Zapewne nie wytrzymał tortur na SSW. Pozostali czterej aresztowani bohatersko wytrzymują, natomiast on sprzedał się. Zapewne zgodził się na współpracę. SSW liczy, że przyjmiemy go z otwartymi ramionami. Niedoczekanie jego, kapusia, zdrajcy, przeklętnika! Jego zdrada zagraża nam wszystkim. Kurier Lantii jest spalony, należy go zamordować, upozorowanie wypadku nie będzie trudne. Musimy zminimalizować zagrożenie dla naszej organizacji, musimy też ukarać zdrajcę. Rowen lo Berne musi zginąć.
Wybacz, ale przy pierwszym podejściu nie udało mi się dotrzeć nawet do pierwszych "***". Używasz mnóstwa na siłę przekombinowanych zdań i sformułowań. Przykładowo:
1. "Nie był jeszcze w pełni obudzony, dlatego po świadomości dotykania klamki drzwi od razu pojawiło się uczucie uderzania o podłogę." - zdanie koszmar. Chodziło ci o to, że zanim się w pełni obudził, został powalony na podłogę?
2. "Skrępowany pogrążył się w bezprzestrzennej ciemności." - co to jest "bezprzestrzenna ciemność"? Różni się czymś od zwykłej ciemności?
3. "Kiedy zaczął odzyskiwać świadomość, ścieżki poszczególnych zmysłów niespiesznie się udrożniały. Najpierw poczuł chłód, potem chropowatą fakturę. Potem dopiero zaczął działać błędnik, ujawniając, że ciepło wchłaniała wychłodzona, szorstka podłoga." - następne koszmarne zdania. A wystarczyło przykładowo: "Obudził go dotyk szostkiego, chłodnego kamienia".
4. "Jedynymi źródłami światła były niewielkie, zakratowane okienko wysoko nad podłogą i krata w solidnych drewnianych drzwiach naprzeciwko niego. Ściany były z wilgotnych kamieni ." - ani okienko ani krata nie mogą być żródłami światła. Światło może co najwyżej przez nie wpadać. Po drugie "wilgotny kamień" to chyba jakiś nowy rodzaj budulca.
5. przesłuchanie jest strasznie sztuczne. Na nim na razie zaprzestałem lekturę. Tekst do tego momentu, moim zdaniem, przydałoby się napisać praktycznie od nowa.
Pozdrawiam.