- Opowiadanie: Aravial - Tylko Trzy

Tylko Trzy

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Tylko Trzy

Opowiadanie wysłane na konkurs Dni Fantastyki, ostatecznie za słabe. Szkoda mi jednak by przepadło, więc wrzucam tutaj. Ograniczenia konkursowe (12000 znaków) sprawiły, że forma jest mocno skrócona i kwestie, które chciałem rozwinąc lepiej są mocno ograniczone. Mówi sie trudno.
Cała ludzkość podziwiała swoja własną zagładę na różne sposoby. Niektórzy spoglądali w niebo przez kupione w supermarketach teleskopy, licząc najwidoczniej, że przez taki sprzęt uda im się dostrzec swojego skalistego Anioła Zagłady. Inni śledzili jego postępy za pośrednictwem internetu, gdzie na specjalnie powołanych z tej okazji portalach stale zamieszczano świeże naukowe dane. Byli też tacy, którzy modlili się z niezrozumiałą dla sceptyków zajadłością, klęcząc lub leżąc krzyżem na lodowatych posadzkach świątyń albo chowali się po piwnicach licząc, że zgromadzone naprędce w pobliskim sklepie spożywczym zapasy i metr ziemi nad głowami uchroni ich od niemiłego spotkania z falą uderzeniową. Zasadniczo jednak, większość przedstawicieli gatunku Homo Sapiens spędziła swoją ostatnia dobę przed telewizorem.
Och, nie należy im z tego tytułu odbierać emocjonalności! Wszystkie kanały nadawały specjalne programy poświęcone zbliżającemu się Końcu Świata. Jakkolwiek absurdalna nie wydałaby się komuś idea ukazywania publicznie, śmierci większości ziemskich organizmów, w porze niedzielnego programu kulinarnego, audycje te były tym, czego tak wielu potrzebowało. Kanapa w pokoju dziennym naprzeciwko ekranu, to niezłe miejsce by wypłakać się w ramię matki, pogodzić się po latach z ojcem, podciąć sobie żyły, po raz ostatni zjeść ulubiona potrawę lub uprawiać pozbawiony estetycznych i etycznych zahamowań seks. Przecież już nikt nie zajmował się tym, który mieszka za ścianą. Andy i jego załoga jedynie nieznacznie wyłamali się z tego schematu – lewitowali w stanie nieważkości w puszce stacji kosmicznej przed niewielkim pokładowym odbiornikiem w całkowitym milczeniu, świadomi (choć wbrew woli), jak bardzo różnią się od rzesz istot pod nimi.
Spoglądanie przez teleskop stacji na zbliżającą się z ogromną prędkością ku Błękitnej Planecie asteroidę było dla nich zbyt przybijające, a w telewizyjnym bełkocie, mimo całej grozy sytuacji, kryło się coś tak przyjemnie naiwnego, że pozwalało odciąć się od posiadanej wiedzy i spokojnie czekać na apokaliptyczne fajerwerki. Ich bierność była teraz swego rodzaju odskocznią – ostatnie dni spędzili praktycznie nie śpiąc i zawzięcie walcząc o to, by jednak uratować człowieka przed podzieleniem losu dinozaurów. Nie udało się. Zawiodły wszystkie cuda techniki – najlepsze i najdoskonalsze teleskopy okazały się niedostatecznie dobre i dokładne, a najnowocześniejsza sonda kosmiczna zepsuła się w najmniej odpowiednim momencie w historii ludzkości. Gdyby nie mieli poważniejszych zmartwień na głowie, zapewne ciszyliby się z tego, że nikt nie wpadł na pomysł, aby podziękować im za niepowodzenie pociskiem balistycznym. Andy spojrzał na zegarek, oblizał nerwowo usta. Pół godziny. Hm… Ciekawe, kiedy rozpoczną odliczanie? Zupełnie jak na nowy rok!
Gdyby mieli na pokładzie wskazówkowy zegar, ten tykałby nieznośnie słyszalny, mimo mamrotu prezentera telewizyjnego. Ale mieli tylko zegar cyfrowy. Jedyny ignorujący medialny szum kosmonauta wpatrywał się w jego lśniący elektroniczną posoką wyświetlacz. Steve od początku nie pasował do reszty, separował się. Nie lubił z nimi rozmawiać. Z nikim nie lubił. Miał szczerze w dupie los miliardów na planecie. Przynajmniej tak sobie wmawiał. Nie miał nikogo bliskiego. Już dawno samemu zerwał wszystkie więzi. Takich ludzi nie bierze się zwykle na misje kosmiczne. Ale on był najlepszy. Z wielu powodów. W stresowych sytuacjach mobilizował się do granic możliwości. Gdy rzucano mu wyzwanie nigdy nie odpuszczał. Rychła katastrofa była takim wyzwaniem. Jego mózg był sam w sobie niezwykły – zdolny wykonywać w pamięci niesłychanie skomplikowane obliczenia, mimo wieku dwudziestu sześciu lat nadal uczący się równie sprawnie co mózg kilkuletniego dziecka. Nie było dziedziny wśród nauk ścisłych, w której nie byłby pomniejszym specjalistą. Fenomen – mówili neurolodzy – niemal nadnaturalna zdolność asocjacji. Dla niego zwykły przypadek, dowcip genetyczny. Mimo całej jego socjopatii wysłano go jednak na misję. Bo on był najlepszy.
Jedenasta trzydzieści cztery i piętnaście sekund czasu Cup Canaveral. Steve bluzga w duchu i odpycha się nogami od ściany. Dryfuje rozluźniony w stronę załogowego. Nikt nie reaguje – poza Anetą, która odprowadza go wzrokiem. Niemal męskiej postury, wysoka blondynka z Polski pociła się potwornie w stresie. Krople słonej cieczy srebrzyły się jak rosa na jej twarzy i odrywały przy każdym ruchu, by unosić się w kabinie modułu komunikacyjnego. Zostawiła męża wraz z dwójką adoptowanych dzieci w Warszawie. Ale nikt o tym nie pamiętał. Presja samotności nakazywała milczenie. Nie ośmielała się nawet płakać. Jako psycholog doskonale wiedziała po jakiej spirali spada.
Fiodor modlił się w myślach po rosyjsku: да будет воля Твоя и на земле, как на небе… Podobnie jak tłumy wierzących niepraktykujących na Ziemi, również on odkrywał teraz niezbadane głębiny oceanu wiary. Czynił to nieudolnie. Teksty wielu z modlitw od czasu dzieciństwa zdążyły się wypaczyć w jego pamięci. Fizyk i astronom bał się chyba najbardziej ze wszystkich. Tamci mieli (poza Stevenem) rodziny i to głównie strach o nie zaprzątał ich myśli. On był sam i bał się tylko o siebie.
Zuzana starała się być jak najbliżej Andy'ego, ocierała się ramieniem o jego plecy, często przenosiła spojrzenie z telewizora na jego twarz. Spokój jaki od niego emanował, choć miała świadomość, że prawdopodobnie był iluzją, przyciągał ją, pozwalał oddychać bez krztuszenia. Beznadzieja ich położenia przy nim stawała się mniej przytłaczająca. Śmierć przez uduszenie się dwutlenkiem węgla po miesiącu patrzenia na czeznące szczątki Ziemi wydawała się mniej straszna. Przez uduszenie… Nie miała zamiaru ani przez chwilę próbować samobójstwa. Nie tym razem. Teraz byłoby to niegodne – choć nie wiedziała do końca dlaczego.
Jedenasta pięćdziesiąt osiem i czterdzieści pięć sekund. Kończy się odliczanie prowadzone już bez obecności prezenterów. Planetoida wchodzi w atmosferę, z tej odległości wydawałoby się: ociężale i bez pośpiechu. Jakby jedynie chciała zbliżyć się do większego ciała niebieskiego, by się mu dokładanie przyjrzeć. Widzieli jak na Ziemi wszystko drży, jak oceany garbią się i prężą w ogromnych falach tsunami, jak wymiotują czarnym dymem wulkany. Nagle cisza. Próżnia odcięła ich od krzyków palących się, zgniatanych, duszących się i popełniających w ostatniej chwili samobójstwa. Transmisja urwała się, ekran zajął biały szum. Fala uderzeniowa przetaczała się przez planetę życia – nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni mając je niemal doszczętnie zniszczyć – wielki okrąg śmierci, doskonale widoczny z orbity, przez szyby wizjerów.
Milczenie przerwał płacz, głośny płacz człowieka, któremu nic nie pozostało, bliski krzyku. Płakał Fiodor, skulony w powietrzu w pozycji embrionalnej. Pozostali oglądali się na niego kolejno, jedynie Aneta dalej patrzyła przez szkło. Dopiero gdy Andy dotknął jej ramienia, ocknęła się, blada jakby uszła z niej cała krew.
– Proszę, daj mu leki uspokajające. – Powiedział mężczyzna głosem, który sugerował głęboką obojętność na emocje – I zabierz go do medycznego. – Po tych słowach odepchnął się od jednego z uchwytów i ruszył w kierunku modułu załogowego. Steve nie był kimś, kogo w tej sytuacji należało pozostawiać samemu sobie. Czy Andy czuł się odpowiedzialny? W tej sytuacji jego odpowiedzialność (lub jej brak) mogła znaczyć bardzo mało. Na Ziemi nie było nikogo, kto by patrzył. Nawet jeśli ktoś przeżył, to był tak jak oni zupełnie odcięty od świata. Ale jednak – czuł moralny przymus zadbania o dobro załogi. Nie mógł dopuścić do tego, by to wszystko się rozpadło.
Kobiety nigdy nie szalały za Stevenem. Był raczej niski, chudy. Golił się na łyso. Przed wylotem na orbitę Andy widywał go też w mocnym makijażu. Geniusz starał się podkreślać swoją odmienność na każdym kroku. Teraz zawieszony w powietrzu w pozycji medytującego fakira słuchał przez słuchawki hałaśliwej muzyki, szepcząc jej słowa pod nosem. Andy zbliżył się do niego i wyrwał kabelek z gniazda odtwarzacza. Wiedział, że taka gwałtowność nie była uzasadniona. Łamał się jak wszyscy. Steve odwrócił się powoli w jego stronę, uniósł brwi. Następnie kopnął go mocno w pierś. Impet uderzenia pchnął ich na przeciwległe ściany kajuty. Andy uderzył w zaopatrzone w pasy łóżko, ale Steve miał już mniej szczęścia. Głucho uderzył w stalową ścianę. Natychmiast pozbierali się gotowi do walki. Nie rzucili się jednak ku sobie. Milczenie, które zapadło było tak gęste, że z trudem udawało im się pompować powietrze do płuc. Ile to trwało? Minutę? Piętnaście? Nie byliby wstanie określić. Pierwszy odezwał się Steve.
– Czego chcesz? – wydyszał – Poużalać się? Sprawdzić czy nie chcę się zabić? Uspokoję cię. Nie chcę. A teraz spieprzaj.
– Powinnyśmy się trzymać razem Steve. – Andy topornie wyrzucał z siebie kolejne sylaby. Był świadom, jak niewiele znaczyły jego słowa, szczególnie dla tego rozmówcy. Nie zdziwił się, gdy usłyszał wybuch śmiechu.
– Oj, nie pierdol. – na twarz Steve'a wystąpił szyderczy uśmiech – Razem? Żeby łatwiej było nam się wzajemnie pozabijać? Jak myślisz, jak długo wytrzymamy, co? Kiedy zaczniemy się mordować? No nie gap się tak! Przecież wiesz, że to naturalna kolej rzeczy. Godzinę? Dzień?
– Jeśli spróbujesz, sku… – Przekleństwa nie dokończył. Przeszkodził mu krzyk Fiodora. Nie był to ludzki wrzask, nie był to wrzask niczego co żyje. To było coś wyrwanego z głębi umysłu, dźwięk mający zagłuszyć rzeczywistość. Ochronić przed nią. Bez słowa rzucili się ku przejściu i popędzili w stronę modułu medycznego.
Krew w stanie nieważkości ma w sobie coś niebezpiecznie urokliwego. Mniejsze i większe krople czerwieni hipnotyzują swoimi drganiami, podziałami. Ciepły płyn zdaje się żyć niezależnie od ciała, z którego pochodzi. Obaj kosmonauci przystanęli przy wejściu do pomieszczenia, w którym Aneta popełniła samobójstwo. Fiodor nadal darł się niemiłosiernie wybałuszając oczy na rozcięte żyły kobiety. Polka nie poruszała się zwisając bezwładnie, jakby na niewidzialnym sznurze. Musiała jeszcze żyć, choć upływ krwi miał to wkrótce zmienić. Andy postąpił tak, jak go nauczono. Wszystko działo się zbyt szybko, by można było myśleć…
Andy chwyta bandaż, by obwiązać jej nadgarstki. Rosjanin rzuca się nagle w jego stronę. „Daj jej umrzeć!", wrzeszczy. Andy chwyta unoszącą się w powietrzu strzykawkę z lekiem, który był przeznaczony dla fizyka. Próbuje wbić igłę w jego ciało, chybia. Nie wiadomo skąd w ręce lecącego w jego stronę mężczyzny pojawia się skalpel. Tnie nim ukośnie. Andy odsuwa się w ostatniej chwili. Odpycha kopniakiem napastnika. Do medycznego wpada Zuzana. Widząc co się dzieje nie nadąża ze złapaniem odpowiedniego uchwytu i z całym pędem uderza we Fiodora. Skalpel wypada z jego ręki, on sam uderza głową o ścianę. Z ust wypływa stróżka śliny, mdleje. Wszyscy doskonale słyszeli chrupnięcie czaszki. Steve uśmiechał się triumfalnie.
Moduł widokowy był pusty. Aneta zmarła po dwóch godzinach, nie zdołali jej pomóc. Fiodor umarł znacznie szybciej. Musiała zostać uszkodzona jakaś bardzo ważna część mózgu. Oba ciała zapakowali w worki. Nie chciał myśleć o momencie, gdy wyrzuci je w próżnie. Steve zniknął gdzieś. Nawet nie próbował go szukać. Fasada zdyscyplinowania, jaką Andy wcześniej utrzymywał, zniknęła na dobre. Ostatnie dwie godziny spędził tu, w tępym bezruchu. Dopiero wtedy odwiedziła go Zuzana. Jakby nietknięta, odległa. Było w niej coś, co sprawiało, że znosiła to wszystko o wiele lepiej od niego.
– Na co patrzysz?
– Na Ziemię – odpowiedział zachrypłym głosem. Odchrząknął i powtórzył już wyraźniej: – Patrzę na Ziemię.
– Ta planeta odrodzi się. Niebawem zakiełkują pierwsze paprocie… tak już było. Życie przetrwa dalej. Ale bez ludzi.
My nic nie znaczymy, nigdy nie znaczyliśmy. Byliśmy tylko kolejnym gatunkiem, który odniósł krótkotrwały sukces. Gatunkiem na kruchej, samotnej planetce. – mówiła chłodno, patrząc przez szkło gdzieś w przestrzeń – Patrz w pustkę, zaprzyjaźnij się z nią. Nic innego już nam nie pozostało.
Koniec

Komentarze

Faktycznie, króciutkie to opowiadanie. No ale skoro taki był limit znaków, to nie ma się co dziwić. I w sumie nie wnosi nic nowego do tematu, po prostu opisuje rozterki kosmonautów oglądających zagładę Ziemi.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Superstreszczenie Fritza Leibera z dodatkiem własnego elementu.

Trochę mdła ta puenta. Mdła, to znaczy, gdzieś już to czytałem. 

Nowa Fantastyka