- Opowiadanie: piwonsky - Na planecie Ukurungabun

Na planecie Ukurungabun

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Na planecie Ukurungabun

Obudziłem się. Leżałem w czymś podobnym do trumny z tą różnicą, że przez całą długość ciągnął się neon dający nikłe światło. Odszukałem konsolę sterującą i wcisnąłem przycisk. Pokrywa bezszelestnie odskoczyła w górę ukazując resztę pokoju. Dosyć małego, trzeba przyznać. Pierwsze co mnie uderzyło to przede wszystkim brak okna. Jedynym źródłem światła był żyrandol. Chyba posiadał czujnik ruchu, bo przejechał po suficie i zatrzymał się idealnie nade mną. Reszta niczym się nie różniła od tego co spotykamy na Ziemi. Małe biureczko w rogu, szafa zajmująca całą ścianę oraz coś podobnego do telewizora tylko mniejszego, wielkości dłoni. Opuściwszy nogi z trumny, próbowałem wstać. Pulsujący ból głowy zawrócił mnie jednak z powrotem na coś co powinno być łóżkiem. Spojrzałem w górę i ujrzałem pokrywę hotelowej trumny wiszącej zaraz nad moją głową. Jednocześnie telewizorek rozwinął się do wielkości połowy ściany i zaatakował mnie najnowszymi galaktycznymi wiadomościami. Widocznie zareagował na mój głośny jęk przy przyjmowaniu ciosu. Spróbowałem wstać po raz kolejny. Udało się, ale tylko połowicznie. Znów odczuwałem ból, lecz tym razem pochodził on raczej ze wnętrza mojej głowy. Błyskawicznie zaczął ustępować, ale nie chciałbym powtórzyć tego więcej. Stwierdziłem jednak że pomimo oszczędności w podawaniu leków przeciwbólowych, przewoźnik wywiązał się z kontraktu; odstawił mnie do hotelu jaki sobie zażyczyłem, wybudziłem się zgodnie z obliczeniami.

-Wystawię firmie pozytywną ocenę na stronie internetowej – pomyślałem.

Kiedy ból już przeminął skierowałem swe kroki do drzwi, po drodze zagarniając plecak leżący przy szafce nocnej. Wyciągnąłem z kieszeni bluzy przepustkę i machnąłem nią przed drzwiami. Odsunęły się. Pewnym krokiem wkroczyłem na korytarz, lecz zatrzymałem się po chwili. Przede mną stała duża dwumetrowa maszkara z twarzą jaką spotyka się na starych filmach przyrodniczych. Facjata żaby i chude, żylaste, błękitne ciało robiły wrażenie. Zaczął coś do mnie mówić, a ja pożałowałem że kupiłem galaktyczny translator z ograniczeniem do trzystu języków. Akurat żegulacki znajdował się poza zasięgiem drobnego użądzonka umieszczonego w uchu. Udając że nie słyszę potoku słów kierowanych do mnie, odwróciłem się się na pięcie i szybkim krokiem skierowałem się do windy. W szklanej klatce powitał mnie wesoły głos. Uśmiech jednak spełzł z mojej twarzy kiedy spojrzałem na kogoś kto był mną. Miałem przed sobą sobowtóra, klona, lub oszusta który postanowił podszywać się pod ludzi sprzętem do tworzenia iluzji. Moje drugie ja również bacznie mi się przyglądało. Jedyne co nas różniło to ubranie oraz, po dokładniejszym przyjrzeniu, kolor oczu.

– Nie lubię jak ktoś sobie ze mnie żartuje – wysyczał przez zęby osobnik

– Człowieku wyłącz to – podrażniony odburknąłem rozmówcy; znam takie przypadki że po spotkaniu sobowtórów jeden okazywał się zwykłym oszustem łapanym później gdzieś na Marsie z pełnym kontem – mnie na takie sztuczki nie nabierzesz.

– Nie wiem o czym pan mówi – stwierdził MOIM głosem ziemianin i bezceremonialnie odwrócił się w stronę szklanej ściany za którą migały kolejne piętra.

Ja również postanowiłem nie zwracać na niego uwagi. Nie było to jednak możliwe gdyż dzięki mechanicznej ręce postanowił pogrzebać mi w plecaku. Niezbyt miłe przywitanie na tej planecie. Nic nie mówiąc uderzyłem w ścianę tuż przy drzwiach. Winda błyskawicznie się zatrzymała i do środka. Wdarła się para robotów. Pozwoliłem się dotknąć mechanicznym dłoniom i poczułem mrowienie na całym ciele. Wciąż stałem, ale nie mogłem się poruszać. Współpasażer również został tak samo potraktowany. Z dużą satysfakcją jednak zauważyłem że przez nieuwagę jednego z robotów złodziejaszek padł na twarz. Trochę to trwało zanim dojechał robot mający nas zawieść na posterunek policji. Zdziwiłem się jednak że zamiast mnie usadzić robot-strażnik tknął mnie jarzącym się na niebiesko palcem i wyświetlił mi hologram. Pojawił się nim Ukurungabumczyk i w języku angielskim przekazał mi wiadomość że całość zdarzenia już została przeanalizowana przez komputery i jestem wolny. Zadziwiony sprawnością tutejszych organów prawa, a jednocześnie rozśmieszony wymową jednego z ich przedstawicieli wróciłem do windy i tym razem bez niespodzianek zjechałem na dół. W holu tłoczyło się wielu przedstawicieli rasy ludzkiej jak i Ukurungabumczyków. Wielki napis przy wyjściu do którego swoje kroki skierowałem brzmiał: WELCOME TO EKWIGRYZDEUM. Wychodząc spojrzałem na zegarek. Dałem za niego fortunę, bo analogowych nikt nie produkuje od półwiecza. Była osiemnasta trzydzieści (doba na Ukurungabumie trwa trzydzieści dwie godziny), prom odlatywał natomiast o dwudziestej piątej. Będąc pewnym dużego zapasu czasu postanowiłem zagłębić się w miasto.

Wyszedłem na ulicę, ale od razu pojąłem że będzie to naprawdę trudne do zrobienia, szczególnie gdy jestem tu po raz pierwszy. Stałem w tłumie tysięcy obywateli różnych ras. Widok nieba przysłaniały mi panele budowane na dachach wieżowców. Sam już nie wiem czy stałem na ulicy czy w ogromnym tunelu. Po swojej prawej stronie zauważyłem grupkę turystów na której czele stał Ukurungabumczyk. Skierowałem swoje kroki w ich stronę i przystanąłem na końcu. Następnie zaraz za nimi wkroczyłem do transportowego mecha i przesunąłem ręka po czytniku. Zielone światełko potwierdziło że z mojego konta umknęła suma za bilet. Ucieszyłem się chip w ręce po raz kolejny spełnił swoją rolę. Mógł mi służyć jako karta kredytowa, dowód osobisty lub nośnik danych. W ślad za turystami opuściłem pojazd i wykorzystałem to że nikt na mnie nie zwracał uwagi uczepiłem się grupy. Jakbym wiedział że te wszystkie zabytki wyglądają z bliska właśnie tak to zamiast podróżować tutaj, ruszyłbym do któregoś z wymarłych miast typu Pekin czy Seul. Wszystko jest identyczne. Tam jednak miałbym pełną swobodę w poruszaniu. Tutaj musiałem się zdać na zmysł orientacji tutejszego przewodnika. Plusem były jednak kawały opowiadane przez Ukurungabumczyka. O ile treść aż taka zabawna nie była, to sposób w jaki przekręcał słowa przyprawiał mnie o skurcze mięśni brzucha.

Czas relaksu niestety musiał się kiedyś skończyć. Kiedy spojrzałem na zegarek stwierdziłem, że do odlotu promu pozostaje mi jedynie półtorej godziny. Przestraszony nie na żarty ruszyłem w stronę ogromnej tablicy połyskującej z daleka rządkami cyfer. Stałem na ulicy, w podobnej scenerii co po wyjściu z hotelu. Setki stworzeń myślących, drapacze chmur i przechodzące po wyznaczonych pasach mechy. Pomiędzy tym wszystkim ja. Mały człowieczek który zaraz spóźni się na ostatni w tym miesiącu prom lecący prosto na Ziemię. Nie miałem zamiaru wracać z przesiadkami przez dwadzieścia innych planet. Jedyne co rozumiałem z tej tablicy to liczby używane uniwersalnie w większości galaktyk oraz znaczek czegoś co wygląda jak statek kosmiczny. Wsiadłem do mecha którego liczba była przy tym znaczku i bezbłędnie dotarłem na stację. Teraz wystarczyło tylko znaleźć terminal. Kątem oka uchwyciłem godzinę na zegarku. Jeszcze dwadzieścia minut. Postanowiłem że pobiegnę za strzałkami pomijając wszelkie punkty pomocy dla turystów. Zanim ktokolwiek mi coś wyjaśni miną wieki, a ja zbyt wiele czasu nie mam. Terminal dziewiąty. Prawo, dwieście metrów prosto, potem w lewo. Biegłem co chwila oglądając się na znaki namalowane na ścianach. Jeszcze raz spojrzałem na zegarek. Pięć minut! Minąłem kolejny zakręt i zobaczyłem przed sobą wielki drzwi które właśnie zamykała stewardessa. Korytarz jakby stał się dłuższy niż pozostałe, w płucach brakowało sił na nabranie kolejnego oddechu. Wiedziałem że muszę zdążyć. Nie zdążyłem. Patrząc na odlatujący statek z wyciszonego specjalistycznym sprzętem tarasu pobliskiej kawiarenki odczułem ulgę. Powrót do szarej rzeczywistości oddalił się znacząco. Ponadto wakacje nie wirus – nie zjedzą mnie. Wypiłem łyk czarnej kawy i uśmiechnąłem się. Wiedziałem że szykuje się długi powrót do domu.

Koniec

Komentarze

Przeczytałem, ale nie wiem o co w tym chodzi...

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Winda błyskawicznie się zatrzymała i do środka. Wdarła się para robotów. - bez kropki byłoby lepiej

Interpunkcja nie istnieje, w zasadzie pojawiają się jej śladowe ilości. Treść  czasami jest zabawna, a czasami jest o niczym. Poza tym, przypomina bardziej dziennik z zapiskami bohatera niż opowiadanie. Ogólnie, gdybyś temat podał w lepszej formie, byłoby znacznie lepiej. Pozdrawiam

Mastiff

Fasoletti. Nie tylko Ty. co najmniej dwie jeszcze osoby. Ja i ...

Nowa Fantastyka