
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Rozejrzała się uważnie i podeszła do bramy dla samochodów. Solidne wrota – pomyślała. Popukała palcem w grube drewno. Cofnąwszy się o krok do tyłu objęła wzrokiem całość bramy od zawiasów do zawiasów. W miejscu, gdzie zazwyczaj znajduje się klamka nie było nic. Widocznie była zamknięta na skobel od drugiej strony. Nie – pomyślała – własnym czołgiem nie dysponuję. I odwróciła się na pięcie, rozglądając się za innym wyjściem. Jej wzrok zawisł na dużym oknie na przeciwległej ścianie. No cóż… – pomyślała – chyba nie mam wyjścia…
Szyba na całej powierzchni była pomalowana białą farbą, dzięki czemu przepuszczała światło do wnętrza. Niestety jednocześnie była zupełnie nieprzezroczysta. Mea wzięła do ręki zardzewiałe grabie, stojące pod ścianą. Swoją drogą, do czego grabie były potrzebne mechanikowi? Widocznie do odgarniania liści jesienią.
Podeszła do stołu rzemieślniczego stojącego pod oknem. Będzie brudno… Podniosła narzędzie i zaczęła zrzucać po kolei wszystkie przedmioty na posadzkę. Gruba warstwa kurzu momentalnie wzbiła się powietrze, tworząc tuman. Dziewczyna kichnęła. Z szerokiego, drewnianego blatu spadały plastikowe butelki po oleju, różne rodzaje blach i pospolite śmieci. Niektóre zapewne świadczące o kloszardach, którzy swego czasu musieli tu sobie urządzić rezydencję. Gdy kurz opadł, Mea spocona rzuciła okiem na swoje dzieło. Od okna dzielił ją tylko krok. Dłonie lepiły się od brudu. Mimo to – opłaciło się. Teraz wystarczyło jedynie wskoczyć na stół, aby dostać się do okna.
Dziewczyna podeszła do regału z narzędziami. Zatrzymała się przy kolekcji kilku młotków, różniących się wagą i gabarytami. Wisiały na specjalnych haczykach, ułożone od najmniejszego do największego. Wzięła do ręki jeden z nich, opatrzony oznaczeniem: „4 kg". Uśmiechnęła się. Podeszła do okna, ugięta pod ciężarem narzędzia. Uniosła młotek. Wycelowała i – zamachnąwszy się potężnie – z całej siły cisnęła nim w sam środek białej, brudnej szyby.
***
– Dzień Dobry! Kłania się młodszy aspirant Jarosław Dzięcioł. Poproszę pańskie prawo jazdy i dowód rejestracyjny pojazdu. – salutując, wygłosił wymaganą formułkę młody, wysoki i bardzo chudy mężczyzna. Niebieski mundur leżał na nim idealnie. Pochylając się nad otwartą szybą, dodał – Proszę wyjść z auta. Zapraszam pana do naszego radiowozu. – dodał i oddalił się pospiesznie.
Staruszek za kółkiem westchnął i jednym kliknięciem zamknął okno. Był prawie łysy, na oko bliski siedemdziesiątki. Otworzył drzwi sportowej, czarnej hondy i podjął próbę wydostania się z wozu. Z wyraźną trudnością wystawił pierwszą nogę, potem drugą i udało mu się stanąć. W pewnym momencie zachwiał się tak mocno, że upadek wydawał się bardziej niż nieuchronny. Młodszy aspirant Dzięcioł wraz z kolegą nie zauważyli tego, gdyż – stojąc po drugiej stronie niebiesko – srebrnego radiowozu – byli zajęci czymś, co wymagało nie lada skupienia. A mianowicie – zamianą wyczerpanych baterii w radarze na nowe.
– No, Rysiek! Chyba mam. Dawaj te baterie! – młodszy aspirant Dzięcioł odnalazł jakąś klapkę w obudowie biało – szarego urządzenia w kształcie suszarki.
– Jakie baterie? – zdziwił się rudzielec, nazwany Ryśkiem, będący w stopniu starszego posterunkowego. Miał na głowie czapkę z daszkiem, w której przypominał bardziej listonosza, a nie policjanta. Z grubsza rzecz ujmując… wyglądał na bardzo nierozgarniętego. – A skąd ja ci nagle baterie wezmę?
– Nie każ mi się powtarzać – warknął Dzięcioł – Mówiłem przecież, że w schowku mam cały zapas. – dalej mocował się z klapką. – Co za cholerstwo, wyjść nie chce… W Kastoramie byłem ze szwagrem ostatnio, bo kupował wiertarkę, a akurat baterie mieli na promocji. To wziąłem paczkę paluszków. – wyjaśnił – Zawsze się w domu przyda, bo a to trzeba w pilocie zmienić, albo w latarce…. Albo dzieciak przyleci z tą swoją empetrójką, czy co oni tam teraz mają…
– No, albo w suszarce naszej poczciwej, hehe – zaśmiał się Rysiek. – popatrz – powiedział z rozrzewnieniem – tyle lat nam służyła i baterie ani razu nie poszły…
– Wyczerpały się na samym końcu. – odrzekł Dzięcioł – Niedługo wszystkie stare radary mają wycofać i na te ruskie zamienić. „Iskra", czy jakoś tak…
– Już ja widzę te ruskie! Jeśli będą jak te wszystkie ruskie wynalazki, to ja dziękuję serdecznie! – Pamiętasz stary – młodszy aspirant nadal bohatersko mocował się z klapką na baterie – jak byliśmy dziećmi, to pełno tych kacapów na bazarach stało…
– No, jak nie pamiętam jak pamiętam! – wykrzyknął Rysiek.
– No właśnie. Kiedy byłem w podstawówce, to chyba ze trzy miesiące zbierałem na tą słynną gierkę elektroniczną. W końcu uzbierałem, kupiłem od takiego starego dziada ze złotymi zębami…
– Też mi znak szczególny – przerwał Rysiek ze śmiechem – Znajdź mi kacapa bez złotych zębów… Jakbyś tyle wódy chlał co oni, to też byś już nie miał zębów. – zażartował.
– Ta… i jeszcze bym oślepł na dokładkę. Nie ważne. O czym to ja… aha – no i kupiłem to plastikowe gówno, wyciągam z tej dziwnej folii, pamiętasz folię z bąbelkami? – klapka od baterii nadal stawiała zaciekły opór.
– No jak nie jak tak! Najlepsza zabawa była, jak się tym strzelało!
– …wyciągam z tej folii i włączam…
– I nie działało – wpadł w słowo Rysiek – normalka.
– No właśnie działało. Wszystko fajnie. Gram, uciekam tym zającem, wilk mnie goni i tak dalej. Ale po pół minucie patrzę napis – „koniec igry"! Wygrałem i mogę zacząć od początku. Wkurzyłem się, no bo w końcu nie po to odkładałem przez pół roku, żeby grać przez pół minuty. Pobiegłem na bazar, ale oczywiście zębatego dziada już nie było. Wiedział, że sprzedaje ludziom tandetę… JEST! UDAŁO SIĘ!
Młodszy aspirant Jarosław Dzięcioł uniósł radar policyjny do góry w geście triumfu, niczym sportowiec wznoszący puchar olimpijski. Trzymał go tak, aby wszyscy wyraźnie widzieli niewielką otwartą klapkę kieszeni na baterie. Ryśkowi obrazek ten skojarzył się z okładką książeczki, którą kupił synowi na urodziny. Jarek jako żywo wyglądał jak Król Lew, trzymający małego Simbę nad przepaścią.
– Dawaj baterie! – Rysiek pospieszył z podaniem aspirantowi dwóch paluszków. Młodszy aspirant wziął bateryjki i zaczął gmerać w urządzeniu, aby wyciągnąć stare.
– O żesz ty w życiu… – zmarkotniał w ułamku sekundy. W kolejnym ułamku wydał z siebie dziki ryk i z całej siły ciepnął „suszarką" jak najdalej od siebie. Los chciał – Dzięcioł z pewnością tam nie celował – że radar przefrunął przez otwarte okno radiowozu i wylądował bezpiecznie na siedzeniu.
Rysiek zdezorientowany i przerażony niezrozumiałym zachowaniem kolegi, rzucił się za urządzeniem.
– No co ty, Jarek! Chcesz bulić komendantowi za niszczenie sprzętu? – rudzielec zanurkował w aucie, aby podnieść radar i sprawdzić, czy nie został uszkodzony. Usłyszał głos kumpla:
– Aj, nawet mnie nie denerwuj, człowieku, trzeba najpierw wiedzieć jakie baterie są potrzebne, dopiero potem kombinować! Też o tym nie pomyślałeś, nie? Pewnie – bo po co myśleć…? – spuentował prawie filozoficznie.
Rysiek odkrył tajemnicę – radar potrzebował baterii okrągłych i płaskich – takich jak w zegarku. Powstrzymał się od śmiechu.
– …obaj jesteśmy jełopy! – podsumował młodszy aspirant Jarosław Dzięcioł – O, a pan co? Drzemka?
Momentalnie obaj przypomnieli sobie, że przecież już ładnych parę minut temu zatrzymali pirata drogowego.
Rysiek wygramolił się z radiowozu i ujrzał, jak Jarek podnosi z ziemi starszego faceta, którego przed kilkoma minutami zatrzymali. Staruszek stanął na nogach i zatoczył się. Wyglądało na to, że zaraz po wyjściu z auta padł na ziemię i obydwaj funkcjonariusze zapomnieli o nim na śmierć.
– Oooo! – zaśpiewał Rysiek – no to pan kierowca beknie. Tak mi się coś widzi dwa promile co najmniej!
– Dawaj pan dokumenty! – wycedził aspirant. „Oho – pomyślał rudzielec – Jaruś znalazł sobie obiekt do wyładowania nerwów".
W istocie, młodszy aspirant chciał jak najszybciej zapomnieć osobistą porażkę.
Staruszek, oparłszy się o drzwi swojej hondy, wyciągnął z kieszeni kurtki duży portfel, po czym próbował wyciągnąć z niego dokumenty. Po kilku sekundach jego trzęsące się ręce dały za wygraną i podały portfel policjantowi. Dzięcioł zrozumiał komunikat. Otworzył portfel i wyciągnął dowód osobisty oraz prawo jazdy.
– Stary a durny… – mruknął pod nosem, lecz staruszek chyba usłyszał, bo drgnął nieznacznie – No, panie kierowco – odezwał się policjant po odchrząknięciu – sprawa nie wygląda zbyt dobrze. Zaraz pana sprawdzimy na alkomacie, ale z tego co widać – będzie to tylko formalność, prawda? Czemu pan wsiada w takim stanie za kierownicę? Co to, życie panu niemiłe? A jakby tak przez tamte pasy szła matka z dzieckiem, a pan nie zdążyłby zahamować, bo przecież na takiej bani nie rozróżnia pan na pewno sprzęgła od hamulca… to co? Wyrzuty sumienia do końca życia? Ja wiem, że pan ma pieniądze – ślepy nie jestem, widzę po samochodzie… ale sumienie… ho ho – wyrzuty sumienia już nie jednego zabiły, proszę pana!
Staruszek nie reagował, zdawał się być zbyt zajęty utrzymaniem równowagi, by słuchać z uwagą policjanta.
– Ja tu nie widzę innego, wyjścia… – kontynuował swoją tyradę młodszy aspirant Jarosław Dzięcioł. Wyraźnie delektował się każdym wypowiadanym przez siebie słowem. – jak sześć punktów i… pięćset złotych. No, pan oczywiście w tym stanie nie wsiądzie do auta. Pojedziemy na izbę, więc rano pęknie jeszcze z półtora stówki. Prawko trzeba będzie zabrać na dwa lata. – popatrzył na dziadka z ukosa – Panie… – zajrzał w dokumenty – …Wiesławie… Po co to panu było? Gdzie pan się tak spieszy, co? I taki religijny pan jest – widzę różaniec za lusterkiem, a obrazków świętych to w portfelu więcej jak banknotów. A taka jazda to grzech – podniósł palec do góry i zrobił mądrą minę. – Piąte przykazanie: „Nie zabijaj" – słyszał pan o tym co nie co, prawda?
– Szóste! – odezwał się Rysiek – co ty, zapomniałeś z religii? Szóste jest „nie zabijaj", a piąte jest „nie kradnij… eee… żony bliźniego swego". – Dzięcioł ostentacyjnie zignorował tę odkrywczą uwagę.
– Panie kierowco, godzi się to tak? Wszystkich Świętych tu chyba pan ma na tych obrazkach! I co? No, chyba trzeba coś sobą reprezentować, prawda? O, a to co? – Wziął do ręki kartonik, o wyglądzie i wielkości legitymacji. – Po jakiemu to? – Próbował odcyfrować – ecclesia… catholica… romana…
– Jakiego Romana? To on w końcu Wiesław jest, czy Roman?
– To chyba po łacinie, czy po włosku… O, jest po naszemu – oczy aspiranta z każdym wyrazem rozszerzały się coraz bardziej, aż powiększyły się niemalże do rozmiarów monet o nominale pięciu złotych. Po chwili zaś funkcjonariusz schował wszystkie dokumenty do portfela, zatrzasnął go i oddał staruszkowi.
– Ksiądz wybaczy, proszę księdza! – Dzięcioł zasalutował, wziął go pod rękę i próbował posadzić z powrotem za kierownicą. – Pewnie się ksiądz gdzieś spieszy. Do chorego – mam rację? Albo… mszę odprawić… Mam nadzieję, ze nie zatrzymaliśmy. A może… – policjant urwał – a może do samego biskupa ksiądz jedzie… No, jedna noga… pięknie – jeszcze druga, uwaga na głowę! Dobrze. Jeszcze pasy – zapiął księdzu pasy – Ksiądz pamięta – z lewej sprzęgło, w środku hamulec, gaz po prawej. No, to z Bogiem! – i zatrzasnął drzwi. Ksiądz z dobrotliwym uśmiechem, i mimo stanu upojenia lekko oszołomiony – odpalił silnik. Pobłogosławił policjantom – lewą ręką, bo prawą akurat spuszczał ręczny hamulec – i gdy obaj policjanci pospiesznie przeżegnali się, ruszył z piskiem opon i rykiem silnika.
Wytoczył się na ulicę i już miał zniknąć im z oczu, gdy nagle stało się coś dziwnego. W momencie kiedy honda przejeżdżała obok pustostanu, w którym niegdyś znajdowały się warsztaty samochodowe, jedno z białych, dużych okien – pękło ni z tego, ni z owego. Rozpadło się na tysiąc kawałków. Ten sam los spotkał przednią, panoramiczną szybę samochodu pijanego w sztok duchownego. Samochód zjechał na pobliski trawnik, przedarł się przez kępę krzaków i w końcu zatrzymał.
Rysiek stał z rozdziawionymi ustami, kompletnie zdezorientowany. Z kolei aspirant Dzięcioł od razu zorientował się w sytuacji. Nie umknęło jego uwadze, że okno nie rozpadło się bynajmniej ze starości i widział dokładnie, że szyba samochodu została zniszczona przez ten sam lecący przedmiot. Ktoś musiał tym czymś rzucić – i to ktoś silny, skoro doleciał tak daleko i narobił tyle szkód. Winowajca nie kazał na siebie długo czekać – jakiś zwinny osobnik, ubrany na czarno, wyskoczył przez okno i stanął w cieniu drzewa rosnącego tuż obok. Otrzepując i rozglądając się na boki.
– Staaaać, policja! – Młodszy aspirant Jarosław Dzięcioł zareagował błyskawicznie i rzucił się w pościg za sprawcą zamachu na księdza. Zamachowiec, który okazał się być kobietą, ujrzawszy policjantów, rzucił się do ucieczki. Dzieliło ich ponad trzysta metrów, więc dziewczyna zaraz zniknęła za rogiem. Stróże prawa, zapomniawszy o księdzu w krzakach, wrócili pędem do radiowozu. Włączyli syrenę i z piskiem opon ruszyli za przestępcą.
***
Mea biegła z całych sił, zapominając o osłabieniu i bólu głowy. Trzeba mieć pecha takiego jak ja – pomyślała – żeby w takim momencie trafić na policję. Usłyszała syrenę. Zaraz całe miasto postawią na nogi. Rozglądała się za jakąś polną drogą, kępą krzaków, ścieżką – czymkolwiek, gdzie można by skręcić i zgubić pościg. Jak na złość nie było nic. Pusta droga, a wokół w obydwie strony po horyzont odkrytej łąki. Mea jeszcze bardziej podkręciła tempo, ale przeraźliwe wycie było coraz bliżej. Czuła, że nie jest w stanie tak długo biec. Adrenalina nie wystarczy. Za chwilę zmęczy się, a oni i tak ją dogonią. Nie uśmiechało jej się spędzenie dwóch dób w areszcie policyjnym za wandalizm, a po tej ucieczce na pewno grożą jej o wiele bardziej surowe konsekwencje. Nareszcie – pojawiły się zabudowania. Na skrzyżowaniu dziewczyna skoczyła za winkiel pierwszego budynku. Pościg był tuż tuż Było za mało czasu na ucieczkę – deptali jej po piętach, ale zdążyła przez dwie sekundy wymamrotać śpiewną formułę i dotknąć lewą dłonią czoła, przymykając oczy. Radiowóz gwałtownie zatrzymał się na skrzyżowaniu. Stróże prawa byli zdezorientowani. Rozglądali się wokół. W zasięgu oka nie było nikogo poza nimi samymi i jakąś dziwną, zupełnie niepozorną kobietą. Posterunkowy za kierownicą otworzył szybę i krzyknął.
– Widziała pani taką rudą dziewczynę ubraną na czarno, uciekającą przed nami? Którędy pobiegła? – Mea bez słowa, wciąż z dłonią na czole i z zamkniętymi oczami, wskazała prawą ręką jeden z kierunków. Policjant zdążył odkrzyknąć coś na kształt „Dziękuję" i z piskiem opon pojechał we wskazanym kierunku. Po chwili droga zakręcała, więc radiowóz zniknął z pola widzenia. Syrena coraz bardziej cichła, by w końcu umilknąć zupełnie. Mea odjęła palce od czoła i otworzyła oczy. Nie tracąc czasu podążyła najkrótszą drogą do domu, wybierając raczej wąskie uliczki i mniej uczęszczane ścieżki. Po jakichś czterdziestu minutach dotarła do wolnostojącego, niewielkiego domku, położonego w centrum malowniczego ogrodu. Pierwszym miejscem, jakie odwiedziła była oczywiście łazienka.
Patrząc w lustro po raz pierwszy od przebudzenia na betonowej podłodze, wybuchła głośnym, radosnym śmiechem. Jej twarz była zupełnie czarna, jakby ktoś ją dokładnie wysmarował smarem do łożysk. Do głowy by jej nie przyszło, że aż tak się ubrudziła. Nic dziwnego, że wzięli mnie za jakiegoś bandziora – pomyślała, odkręcając wodę i biorąc mydło do ręki – pięć lat za sam wygląd.
***
Ksiądz kanonik Wiesław Ginter siedział w samochodzie, dopiero co wjechawszy w kępę krzaków. Przednia szyba leżała na tapicerce w postaci świecącego proszku. Zdążył zgasić silnik i poczuł, jak za gardło chwyta go niewidzialna łapa, a zimny pot spływa mu po plecach. Boże Przenajświętszy! – pomyślał zupełnie trzeźwo – to kara. To jest kara!" – Powtórzył rozpaczliwie i zaszlochał jak małe dziecko. Ukrył twarz w dłoniach. Po chwili odpiął pas, otworzył drzwi i wysiadł. Stanąwszy niepewnie, popatrzył w niebo i padł na kolana.
– Boże! – wykrzyknął z pijackim płaczem, kładąc się plackiem na trawnik – Widzisz, że jestem grzeszny! Jestem nikim! – odbiło mu się potężnie. Rozszlochał się jeszcze mocniej. – Nie… tak być nie może… – mamrotał – tak być nie może – to musi być znak… T…t…tak! To… o na pewno z…znak! – Zerwał się na równe nogi. – TO ZNAK!!! – krzyknął na całe gardło – Muszę zmienić moje życie!
Ksiądz kanonik podszedł – a właściwie poczołgał się – do bagażnika. Chwilę potrwało, zanim udało mu się go otworzyć. Wciąż powtarzając: „To znak… to musi być znak" wyciągnął duży karton z kolorowym napisem „Ziębickie Mocne" i postawił w pewnej odległości od auta. Po chwili obok znalazł się jeszcze jeden karton „Ziębickiego", a także skrzynka oryginalnej irlandzkiej whisky i dwudziestolitrowy kanister czystego spirytusu. Wrócił do auta, rycząc z mściwością:
– Teraz cię dopadnę, czarci pomiocie! Już nie będziesz mną rządził, szatanie! – wyjął ze schowka pokaźnych rozmiarów piersiówkę, po czym wylał jej całą zawartość na kanister i kartony. Wyjął z kieszeni zapałki i zapalił jedną.
– Ad maiorem Dei gloriam! – westchnął z dziwnym podnieceniem i rzucił ją na karton piwa. Płomień buchnął błyskawicznie. Ksiądz Wiesław przez sekundę patrzył na rosnące płomienie, po czym wrócił do auta. Siedząc za kierownicą obserwował w lusterku, jak plastikowy kanister ze spirytusem wybucha ogromnym słupem ognia.
Spojrzał na bok. Na bocznym siedzeniu leżał średnich rozmiarów młotek. Ostrożnie podniósł go przez chusteczkę. Zwykły młot, opatrzony oznaczeniem „4 kg". „Trzeba będzie trzonek spalić i popiół rozsypać pod krzyżem – pomyślał – a żelastwo zawiozę do huty. Niech je stopią, narzędzie szatana. Powoli włożył narzędzie do foliowej reklamówki, a następnie do schowka na dokumenty.
– Boże, spaliłem za sobą wszystkie ścieżki grzechu – odezwał się płaczliwie – Jestem w ciemnej dolinie. Przysięgam, że się poprawię – koniec z alkoholem, zaniedbywaniem duszpasterskich obowiązków i szybkimi samochodami. Jutro sprzedam wszystkie trzy i kupię rozklekotanego Seicento. Albo lepiej malucha! Ze szrotu. I w ogóle nie będę patrzył na kobiety poniżej czter… pięćdziesiątego roku życia! Ale, panie mój – ksiądz kanonik rozszlochał się jeszcze mocniej – o jedno cię proszę… o jedno tylko błagam… nie zsyłaj na mnie więcej tych… tych rudych demonów! – głos załamał mu się przy wypowiadaniu ostatnich dwóch słów.
Zaczynał kropić deszcz. Obok samochodu dopalało się alkoholowe ognisko. Ksiądz kanonik Wiesław Ginter zasnął za kierownicą snem mocniejszym niż granit i nawet krople deszczu zacinające przez rozbitą szybę i spadające mu na twarz – nie były w stanie go z tego snu wyrwać.
Nie watpię, że bawiłeś się pomysłem i bawiłeś się, pisząc --- ja też ubawiłem się w kilku momentach, czytając --- ale to nie wszystko, czego oczekiwałem.
Jestem gotów zgodzić się, że "nawrócenie" kanonika można zaliczyć do elementów fantastycznych. Jestem prawie przekonany, że Mea jest postacią z repertuaru fantastycznego. Ale gdzie bliższe przedstawienie tej panienki? Posłużyła Tobie jako niemal sztafaż, bez którego nie byłoby wspomnianego "nawrócenia", i tyle... Przykro mi --- tak się nie pisze opowiadań z założenia fantastycznych.
Ratuje Cię jedynie ciąg dalszy z Meą w roli niezaprzeczalnie głównej.
Zachęcający tytuł, rozczarowujące sedno.
Też nie podoba mi się motyw z ta kobieta. Budzi się nie wiadomo czemu w warsztacie, a potem w sumie nie wiadomo jak oszukuje ścigających ją policjantów. Pośmiałem się trochę, to fakt, ale jednak całokształt tekstu wypada dosyć blado.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Prawdę powiedziawszy po tytule spodziewałem się czegoś w klimatach ,,Likwidatora".
Podobne zastrzeżenia jak poprzednik... W sumie o co tu chodzi? Mea jest antyklerykałką? Czy przeciwnie - narzędziem kary bożej skłaniającym do nawrócenia? Czy może po prostu lubi rzucać młotkami do samochodów? W sumie to ostatnie rozwiązanie byłoby najzabawniejsze, jak się pomyśli o skutku tegoż rzucania.