
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Horn przez cały następny dzień nie mógł znaleźć dla siebie miejsca. Zamyślony krążył po całym domu swojego wybawcy, a gdy służba zaczęła na niego dziwnie spoglądać wybrał się na długi spacer po mieście. Pozbawiony pracy, wyrwany z korzeniami ze swojej rodzinnej wyspy nie miał co robić, a, co gorsza, nie mógł sobie nawet pozwolić na bezczynność, gdyż nie był typem czarodzieja żebraka żyjącego kątem u jakiegoś dobroczyńcy i zabawiającego jego dzieci drobnymi czarami. Co gorsza, nie mógł iść do Wrena i po prostu mu powiedzieć, że zawalił jego zlecenie i przy okazji ośmieszył się w oczach doktora Sir Arnolda. Nie miał wyjścia. Musiał się dowiedzieć, czy doktor faktycznie był zamieszany w śmierć tego stwora wyłowionego z rzeki. Zresztą nie dziwił się, że właśnie jego o to podejrzewano. Nikt nie lubił naukowców próbujących wydrzeć naturze tajemnice stworzenia. Za takie zabawy, gdyby zaszedł w nich za daleko, groziło doktorowi więzienie i konfiskata majątku, a jeśli sąd uznałby jedną z tych istot za rozumną, a Sir Arnold winny byłby jej śmierci groził mu nawet stryczek. Czarodziej w końcu zdecydował się na rzecz bodajże najbardziej głupią i szaloną. Zdecydował, że nocą włamie się do jego domu, a następnie pójdzie na plaże znajdującą się za nim i sprawdzi czy nie ma tam śladów przestępstwa. Nie musiał zbierać dowodów. Wrenowi wystarczyło jego słowo, a on, aby dać je mu potrzebował pewności, że Sir Arnold faktycznie jest winny. Na plaży musiało być trochę magii. Z domu można ją wygonić, ale płynącą rzekę o wiele trudniej jest zaczarować. Miał nadzieje, że korzystając z mocy magii dowie się, czy faktycznie dziewczynę wrzucono tam do wody i kto jest winny jej śmierci.
W końcu nadszedł wieczór a po nim noc. Czarodziej, wymawiając się przed panią Pompadour zainteresowaną jego nocną eskapadą pilnym zleceniem, udał się do domu doktora. W samym środku nocy stanął pod ceglanym murem oddzielającym posiadłość od ulicy. Dom nie leżał przy żadnym z głównych traktów przecinających całe miasto. O tej porze było tu ciemno i pusto. Horn dla pewności jeszcze raz obejrzał się za siebie, a następnie wyszeptał jedno magiczne słowo i pstryknął palcami. Zupełnie niepotrzebny gest, ale pozwalał mu się skupić, a co za tym idzie lepiej wykorzystać moc magii. Poczuł silny zawrót głowy. Po chwili świat się uspokoił, ale widział go już z innej perspektywy. Nie wiedział kim, czy też może czym się stał. Powoli, pełznąc wspinał się na mur. Myśli miał rozproszone, rozrzucone po całym ciele. Czuł się czymś w rodzaju dywanu lub kawałka rozciągniętej gumy.
Z łatwością wspiął się na mur. Zejście z niego okazało się o wiele bardziej kłopotliwe. Gdy zaczął zsuwać się z jego drugiej strony magia przestała działać. Nie od razu, najpierw stał się lawiną piasku, po chwili kamieni, aż w końcu przekształcił się na powrót w człowieka, któremu niezbyt szczęśliwie udało się wylądować w kolczastych krzewach. Kwiaty miały teraz zamknięte pąki, ale gdy na nie spadł otwarły się, a niektóre z nich próbowały go ugryź. Cicho rzucił kojące zaklęcie na krwawiące zadrapania. Ból ustąpił prawie natychmiast, ale jego miejsce zajął wszechobecny niepokój i znajoma senność. Po wyplataniu z krzaków chciał iść w kierunku domu i leżącej za nim plaży, ale zatrzymało go ciche warknięcie.
– Obcy – warknęło stojące parę kroków przed nim dziwne zwierzę. Dopiero po chwili dotarło do Horna, że jest ono podobne do dziewczyny, z którą wczoraj rozmawiał. Zniknęło gdzieś krępujące ją wcześniej człowieczeństwo. Nie miała już na sobie sukienki osłaniającej wcześniej jej smukłe ciało. Jedynie długie włosy przykrywały po części twarz. Widząc nieproszonego gościa zjeżyła sierść i wyszczerzyła drobne kły, ale teraz na wydawały się one czarodziejowi aż tak małe. Głośno warcząc, jak wygłodniały wilk polujący na zwierzynę, powoli zbliżała do niego.
– Nic mi nie zrobisz – szepnął Horn bardziej prosząc niż pytając idące w jego stronę stworzenie.
Dziewczyna jeszcze głośniej warknęła.
– Obcy… Jesteś obcy! – istota wydała z siebie coś na kształt psiego szczeknięcia. Coraz bliżej przysuwała się do czarodzieja jeszcze mocniej szczerząc swoje wilcze kły.
Horn próbował szukać wsparcia w magii, ale ta odpowiadała na jego wezwanie raczej niechętnie, krygowała się, marudziła, jakby bojąc się tego nazbyt unaukowionego miejsca.
– Proszę – szepnął ponownie Horn. Czuł jak ogarnia go coraz większe znużenie. Chciało mu się strasznie spać. Nagle przypomniał sobie jak zasnął na ławce w ogrodzie. Wtedy też pokąsały go kwiaty tak jak teraz. Zrozumiał, że włamując się tutaj zachował się jak kretyn, ale na skruchę było już za późno.
– Wróg! – warknęła dziewczyna i skoczyła na niego.
Horn zebrał wszystkie swoje siły. Chciał przynajmniej zatrzymać czas. Ten spowolnił, prychnął trochę oburzony i schował się w środku czarodzieja. Ten czuł jak powoli zapada się w sobie. Nadal był poza zasięgiem pazurów dziewczyny. Zanim go dotknęła zapadł w sen oszukany po raz drugi w ciągu dwóch ostatnich dni przez magię, której dotąd tak bardzo ufał.
Czarodziej wyczuwał tylko upływ czasu. Jedyne zakłócenie w bezbrzeżnym oceanie pustki. Nie miał w sobie żadnych myśli, ani też uczuć. Te rozpierzchły się, uciekły szukając, gdzieś na obrzeżach świadomości prawdziwych oznak życia. Chwile upływały nic o sobie nie mówiąc, nic nie oznaczając. Po przepłynięciu niezmierzonego oceanu czasu coś pękło w tej pustce. Pierwszym uczuciem był głód. Zbuntowany żołądek, o którego wygodę nie dbał zanadto jego pan, ostrzegawczo zaburczał. Chciał przypomnieć o powinnościach wobec niego, ale niechcący stał się praprzyczyną nowych, niezwykłych zjawisk. Pustka wypełniała się. Ciszę zastąpił gwar wewnętrznych głosów, które kłóciły się, przekrzykiwały, szumiały. Niezbyt uporządkowane zdawały się odrębnymi cząstkami wziętymi z różnych postaci, o wyjątkowo sprzecznych względem siebie poglądach. Chaos powoli przekształcał się w harmonie. Głosy godziły się ze sobą, myśli ulegały stopniowemu ułożeniu, uporządkowaniu. Wraz z hierarchią przyszedł czas na inne zmysły. Pojawiło się uczucie chłodu, bólu, a na samym końcu, chyba najważniejsze z nich, przemożne poczucie wstydu, rozczarowania, strachu i niewiedzy.
Czarodziej powoli otworzył oczy. Obraz stopniowo się wyostrzał, nabierał głębi i wyrazistości. Horn znajdował się w niewielkiej, kamiennej celi. Nie miała ona drzwi ani okna. Oślizgłe od wilgoci mury otaczały go ze wszystkich stron. Wysoko nad jego głową znajdowała się żelazna krata, przez którą do środka wlewała się jasna poświata rodzącego się dopiero dnia. Nie wiedział skąd pojawiła się w nim ta pewność. Z trudem podniósł się z wyłożonej zgniłą słomą glinianej podłogi. Bolało go całe ciało. Ból stanowił efekt nieudanych czarów oraz nocnego spotkania z krwiożerczymi kwiatami. Naprzeciw niego ktoś siedział.
– Kim jesteś? – spytał czarodziej nieruchomej postaci. Ta jednak nie odpowiedziała.
Czarodziej podszedł do siedzącego pod drugą ścianą nieznajomego. Ten ubrany był w coś w rodzaju podartego worka, a na głowę miał założony duży, ciemny kaptur.
– Śpisz? – spytał zaniepokojony Horn.
Wyciągnął rękę chcąc dotknąć ramienia obcego i równie szybko ją cofnął, gdyż zrozumiał, że nigdy nie otrzyma odpowiedzi. Ogarnął go gorzki żal i strach przed śmiercią oraz wściekłość na Sir Arnolda, który zapewnił mu towarzystwo dawno zmarłego i do kości obżartego przez szczury nieboszczyka.
– Smutny jesteś, przyjacielu? – spytał czarodzieja siedzący pod ścianą kościotrup i wyciągnął swoją pomarszczoną, zgniłą, pozbawioną skóry dłoń w geście powitania.
Hornem wstrząsnął dreszcz przerażenia. Jedynie fakt, że w trakcie swojej magicznej kariery widział naprawdę wiele dziwnych rzeczy pozwolił mu powstrzymać cisnący się do gardła, próbujący wyrwać na zewnątrz histeryczny wrzask.
– Ty ży…? – nie dokończył pytania, gdyż dotarło do niego, że się ponownie pomylił.
Nieboszczyka ożywić mogła jedynie magia. Czarodzieja zdumiało to, że w samym środku domu uczonego natrafił na tak silne źródło mocy. To mogła być szansa na wydostanie się z tej celi bez wyjścia i Horn zamierzał z niej skorzystać. Szybko wyciągnął przed siebie rękę z trudem panując nad swoim strachem. Brzydził się tego, co miał zamiar zrobić. Magia dawała mu moc, ale to jak z niej chciał skorzystać należało do jego wyboru. Jedynie on mógł ocenić, czy popełnione przez niego czyny są dobre, czy też może złe. Siedząca przed nim postać podała mu swoją dłoń. Czarodziej ze strachu ścisnął ją zbyt mocno, popękały wyschnięte ścięgna i z wyciągniętej na powitanie ręki pozostał tylko kikut.
– To moje ciało, przyjacielu – zabrzmiało oburzenie w głosie ożywionego przez magie kościotrupa.
– Przepraszam – powiedział zakłopotany Horn – Długo tu jesteś? – spytał nieboszczyka.
– Nie wiem…. Nie liczę czasu…. Nic nie wiem… Pustka i bojaźń… – ten chaotycznie tłumaczył pustym martwym głosem. – Czego się lękasz? – w końcu spytał.
Czarodziej nie odpowiedział na to pytanie. Nie miał czasu na dyskusje z od dawna martwym człowiekiem. Nie wiedział co planuje doktor, a to właśnie w jego rękach znajdowało się życie Horna.
– Gdzie jest znak mocy? Masz go przecież przy sobie.
Kościotrup, lewą ręką sięgnął do swojej szyi. Rozległ się cichy trzask pękającej nitki. Magiczny medalion upadł na podłogę. Horn szybko go podniósł. Pulsował dziwną magią. Czarodziej po raz pierwszy w życiu zetknął się z tego typu mocą. Musiała ona pochodzić z głębi lądu.
– Skąd to masz? – spytał kościotrupa.
– Zabrałem go obcemu mi czarodziejowi. Czas biegnie tak szybko… Czuje się znużony… Żegnaj…
Pozbawiony magii, która utrzymywała go w całości kościotrup niemal bezgłośnie się rozsypał.
Horn czuł jak wracają mu siły.
– Spróbujmy – dotknął ręką wilgotnej ściany. Ożywiła ją moc medalionu. Zdawała się ona pulsować, żyć własnym życiem. To było jednak zbyt mało. Potrzebował czegoś więcej. Niemal bezmyślnie wcisnął magiczny talizman w widniejącą w ścianie szczelinę. Ta, podrażniona wydzielającą się z medalionu magią stała się pulchna, porowata. Coś po cichu szeptała. Była to opowieść pełna krwi i cierpienia.
– Jeszcze trochę – szepnął do siebie czarodziej. Nie wiedział co robi. Jego obecne czyny podpowiadał mu medalion, ale mogły go one równie dobrze uratować, jak i poprowadzić ku zgubie.
– Zostaw go! – leżąca na podłodze czaszka wgryzła się w jego nogę. Czarodziej przegryzł z bólu wargę. Musiał się z tym cierpieniem pogodzić. Nie mógł, nawet na chwilę, odwrócić swojej uwagi od ściany. Medalion coraz głębiej wnikał w szczelinę jakby przez coś w nią wsysany. Pęknięcie upodobniło się wielkich, pionowych warg, które zdawały się coś mówić, ale, mimo że słowa te były wypowiadane coraz głośniej, to jakby przez to właśnie stawały się tym mniej wyraźne. Wydawało się, że jedynie szept mógł nadać im jakieś znaczenie. Moc otaczającej Horna magii wciąż wzrastała, a on nadal nie potrafił odnaleźć celu, któremu miała służyć. I tego właśnie się bał. Nie zrozumiawszy nic z kreowanych przez siebie czarów mógł z niezwykłą łatwością zniszczyć dom, w którym teraz się znajdował, a wraz z nim samego siebie. Różowe usta wypowiedziały wulgarne wyzwisko. Przez chwile widział olbrzymi czerwony język i bezzębne dziąsła, i w tym samym momencie zdeterminowany narastającą w nim przerażeniem, oraz bezsilną frustracją, nie będąc w stanie oderwać od ściany prawej dłoni, w której utrzymywał i po części blokował moc niewidocznego oraz niewyczuwalnego teraz medalionu, włożył całą swoją lewą rękę do środka olbrzymiej paszczy. Ból, który nadszedł okazał się tak silny, że zapomniał nie tylko o tym, co chciał zrobić, ale, przeraźliwie wrzeszcząc, piszcząc, skrzecząc, zapomniał także kim jest i co go tutaj sprowadziło. Nie wiedział jak długo tkwił w tym niezwykłym imadle, ale w końcu ściana znieruchomiała, usta się zamknęły. Niestety nadal tkwił w ścianie zanurzony w niej po bark. Nie temu celowi miała służyć obudzona magia. Mur jednak zaczął pękać. Najpierw pojawiły się na nim pojedyncze rysy, później zastąpione przez szczeliny, w końcu posypały się pokruszone głazy tylko cudem nie przygniatając czarodzieja.
Przez dłuższą chwilę Horn ze zdumieniem przyglądał się swojej uwolnionej z uwięzi lewej ręce. Ta była dziwnie odrętwiała, blada, o popękanej, sinawej skórze. Ból ustąpił, ale praktycznie jej nie czuł jakby była mu zupełnie obca, na siłę przyklejona do reszty ciała. Czarodziej przycisnął ją do boku i drugą sprawną ręką podniósł leżący między kamieniami medalion. Ten sam wskoczył do jego dłoni jakby szukając w niej pocieszenia, czy też może ogrzania po jakże ciężkiej magicznej pracy. Następnie Horn wspiął się na powstałe rumowisko, odsunął zagradzającą mu drogę kratę i w końcu wyszedł ze swojego więzienia.
Znalazł się, jak sądził, w pracowni doktora. Duże, pogrążone w półmroku pomieszczenie, które rozświetlał słaby blask naftowych lamp. Jedynie małe wykusze położone przy samym suficie wpuszczały za dnia do środka odrobinę światła. Pomieszczenie musiało znajdować się w piwnicy domu i bezpośrednio przylegać do ogrodu. Swoimi czarami zburzył jedną ze ścian tworząc spore gruzowisko i częściowo przysypując drewniane schody znajdujące się po jego prawej stronie, które prowadziły do góry. Pod ścianami stały regały zastawione szklanymi słojami wypełnionymi dziwną mętną cieczą. Pływały w niej martwe nigdy nie widziane wcześniej przez czarodzieja stwory. Nieco odsunięte od ściany w pobliżu regałów znajdowały się dwa stoły; patrząc z perspektywy czarodzieja jeden z lewej, a drugi z prawej strony. Ten po prawej zapełniały różnego rodzaju piły, szczypce i noże, natomiast na tym z lewej stały butle, słoiki, małe szklanki wypełnione płynami i proszkami oraz leżało kilka uczonych ksiąg. Tam też Sir Arnold prowadził swoje odręczne notatki w wielkim skórzanym notesie. Na środku pomieszczenia znajdował się jeszcze jeden stół. Leżała na nim jakaś postać. Czarodziej podszedł bliżej. Był to chłopiec z wyglądu może dwunastoletni; szczupły, a jednocześnie wysoki. Hornowi kogoś z wyglądu on przypominał. Szczególnie jego twarz wydawała mu się znajoma. W końcu uświadomił sobie, że to dziecko jest sobowtórem, tyle że młodszym o co najmniej kilkadziesiąt lat, samego doktora. Leżało ono całkowicie nagie na stole. Nie ruszało się i nie oddychało. Był to kolejny nieboszczyk, którego czarodziej spotkał w domu doktora, tyle że o wiele świeższy od towarzysza z celi. Od momentu jego śmierci nie mogło minąć więcej aniżeli kilka godzin. W tułów dziecka wbito kilka szklanych rurek, które prowadziły do przezroczystych baniek wypełnionych ciemną cieczą wiszących nad stołem. Od nich szły podtrzymujące je sznurki, a te przymocowano do betonowego sufitu. Założono mu także cewnik, który odprowadzał mocz do małego worka przymocowanego do boku tego łoża śmierci. Chłopiec musiał zatem przez jakiś czas żyć leżąc na nim. Opasywały go skórzane pasy. To one nie pozwalały mu z niego spaść, ani też zejść, gdyby miał nawet dość siły. Stół, w odróżnieniu od dwóch drewnianych stojących po bokach, był jednolitym kamiennym blokiem wprost wyrastającym z ułożonej z granitowych płyt posadzki.
– Czyś ty zwariował!?
Czarodziej odwrócił się zaskoczony i przerażony. Za nim stał Sir Arnold. Purpurowo-czerwony, zdyszany, cały mokry od potu, w białym laboratoryjnym kitlu mierzył do niego z podobnej do długiego metalowego kija broni. Horn raz tylko w życiu widział taki pręt. Strzelał on błyskawicami, które wyjątkowo skutecznie zwęglały każdy żywy cel. Okrutna i bolesna śmierć. Miał pewność, że jeszcze przed chwilą tam go nie było, ale mógł przecież zbiec ze schodów, albo równie dobrze wygrzebać się ze sterty gruzów. Chociaż to ostatnie przypuszczenie wyglądało na jeszcze bardziej niedorzeczne.
– Rzuć medalion, magiku – wysapał doktor.
Czarodziej upuścił na ziemie magiczny artefakt. Ten posłuszny głosowi jak najbardziej losowego przypadku potoczył i wpadł w jedną z niezliczonych szpar widniejących w podłodze.
– Ja oszalałem?! – spytał Horn wściekły po tym, co ujrzał i co mu się wcześniej zdarzyło. Nawet strach nie potrafił przytłumić jego złości. Mimo wszystko nie chciał zakończyć życia w formie kawałka na pół spalonego mięsa.
– Przez ciebie uciekł mój ostatni służący. Przeraziły go te twoje magiczne wyczyny. Mówiąca ściana, chochliki biegające po domu, a potem hurgot walącego się muru. Głupiec zostawił otwartą bramę. Przez co niestety pobiegła za nim moja córka! Nigdy nie wychodziła z tego domu. Nie sadzę, aby wiedziała jak do niego wrócić.
– To ty mnie uwięziłeś.
– A ty włamałeś się do mojego domu. Ciągle te oskarżenia, pomówienia, plotki i naśmiewanie z niegroźnego głupca ukrytego za ceglanymi murami.
– Niegroźny głupiec – czarodziej prychnął szyderczo – nie trzyma kościotrupa w piwnicy ani świeżego trupa nieletniego chłopca na stole w swojej pracowni.
Sir Arnold opuścił broń, ale wciąż patrzył ze wściekłością w oczach na czarodzieja.
– To część mojej pracy, a ci zmarli są częścią mnie samego i dlatego mam prawo do ich ciał i życia.
– Jesteś obłąkany!
– Ale nie jestem mordercą, a tylko starym umierającym człowiekiem, który chce przetrzeć nowe szlaki, zgłębić tajemnice tego świata.
– Ale nie kosztem życia innych!
– I to mi mówi czarodziej – stwierdził z pogardą w głosie. – Dzisiaj… zniszczyłeś moje życie. Wiem co ciebie sprowadza magiku. Miałeś mnie wybadać dla nadkomisarza Wrena w związku z tą sprawą topielca, którego wyłowiono w Rzece. Nadkomisarz od dawna szuka na mnie haka. Zresztą nie dziwie się mu. Ta niechęć, plotki, krzywe spojrzenia. Nikt nie lubi inności, szczególnie gdy wzbudza kontrowersje i nie jest rozumiana. Tak jak moja praca. Dzieło mojego życia.
– A więc topielec nie jest twoją własnością.
– Jak najbardziej moją – wysapał Sir Arnold. – Ale ja jej nie zabiłem, lecz ją stworzyłem. Dałem namiastkę życia, a ona wzgardziła moim darem i próbowała uciec. Nie wiem, jakim cudem wydostała się z klatki i dotarła nie zauważona na plaże. Niestety biedaczka nie umiała pływać. Stracone pięć lat pracy.
– Pracy – powtórzył jak echo czarodziej. Nie miał siły dyskutować z doktorem. Wyjaśniać mu, dlaczego nie był lubiany. Ręka potwornie go bolała. Zataczał się ze zmęczenia płacąc daninę za swoje wcześniejsze obłąkane czary.
– Chcesz mnie ocenić! – prawie zawył doktor. – Wrzucić do pudełka i napisać na nim zły. Wiesz co zrobiłeś? Wypuściłeś moją córkę z domu. Jak ją znajdzie w tym stanie nadkomisarz to przestanie się ze mną cackać i zabiorą mi dom i pracownie, a w zamian w najlepszym razie dostanę piękną celę w trytańskiej Wieży.
– Mam się nad tobą litować? – spytał zdziwiony czarodziej. – Nawet moje włamanie nie usprawiedliwia tego jak mnie potraktowałeś. A te trupy?
– To moi dziedzice. Twory stworzone na mój obraz i podobieństwo. Chciałem uciec przed śmiercią, a że nauczyłem się hodować z kawałka własnej tkanki nowe żywe i bliźniaczo podobne do mnie istoty to postanowiłem tę umiejętność wykorzystać. Nie umiałem co prawda przenieść swojego umysłu do ich ciał, ale miałem nadzieje, że pomoże mi w tym jakiś czarodziej.
– Żaden uczciwy adept Akademii nie zgodziłby się na coś takiego. To morderstwo.
– Przyspieszyłem ich wzrost i rozwój – tłumaczył Sir Arnold jakby nie słysząc wypowiedzi Horna. – Wyhodowanie tego z celi zajęło mi niecały rok. Potem wysłałem go do magika poza dom, gdyż tu jak wiesz czary słabo działają. Ale on zrozumiał co się z nim ma stać. Zabił czarodzieja, zabrał mu medalion i wrócił do mnie do domu. Zanim go wepchnąłem do celi pozbawił życia dwoje moich sług. Taka była moc medalionu i wściekłość mojego dzieła. Nie rozumiem. Chciałem mu ofiarować samego siebie w zamian za jego mizerną, nijaką osobowość. – Doktor zamilkł na chwilę ciężko sapiąc. – Nie mam tak siły stać i rozmawiać z tobą. Zbytnio to mnie męczy. Na parterze mam gabinet i dwa fotele. Tam usiądziemy i porozmawiamy bez zbędnych emocji. Może zrozumiesz mnie. Nadal mam tę cichą nadzieje. – Lewą ręką, w której w tej chwili nie trzymał broni wskazał schody. – Czy mógłbyś iść przodem? – spytał czarodzieja.
– Jak widzę zawsze w tym domu puszczają gości przed sobą – drwiąco skomentował Horn.
– Proszę nie oceniaj mnie pochopnie magiku.
Ruszyli schodami w górę. Nie była to krótka wyprawa. Doktor musiał co chwilę przystawać. Chwiał się ze zmęczenia. Mimo widocznego osłabienia przez cały czas mierzył do czarodzieja ze swojej broni; naelektryzowanej, kompletnie niemagicznej pałki. W końcu dotarli do gabinetu doktora. Było to niewielkie pomieszczenie z centralnie ustawionym biurkiem, po którego dwóch stronach stały dwa skórzane fotele. Do jednej ze ścian przylegał regał zapełniony książkami, prawdopodobnie dotyczącymi różnych aspektów medycyny, niestety czarodziej nie miał okazji się im przyjrzeć. Okno wychodziło na plaże i spokojnie płynącą Rzekę, jedną z winowajczyń obecnych wydarzeń. Doktor wskazał Hornowi fotel, a ten na nim usiadł. Sir Arnold zajął swoje zwyczajowe miejsce. Musiał tu czasami przyjmować pacjentów, gdyż z tyłu za biurkiem miał oszklona szafkę pełną medycznych instrumentów.
– Nie chce być oceniany przez kogoś, kto nie rozumie moich czynów – wysapał potwornie zmęczony. – Chciałbym, wyjaśnić, wytłumaczyć, prosić o zrozumienie.
– Zatem słucham – odparł czarodziej. Nie czuł litości do siedzącego przed nim człowieka, ale nadal próbował go zrozumieć i jeżeli miałby taką możliwość, nawet wybaczyć.
– Nie mogłem ocalić mężczyzny z celi, gdyż gdy ocalał stał się dzięki medalionowi zbyt niebezpieczny, a jego umysł był nadmiernie zmącony, aby potrafił ocalić swoje czyny. Musiałem mu pozwolić umrzeć z głodu i pragnienia w celi, aby samemu móc żyć dalej.
Czarodziej niespokojnie poruszył się w fotelu, ale nic nie powiedział.
– Chłopiec na stole to zupełnie inna historia. Chciałem, aby szybciej dojrzał. Liczyłem na to, że przestraszony pobytem u mnie przeniesiesz mój umysł do jego głowy. Przyspieszyłem jego rozwój i to go niestety zabiło.
– Bezczelny jesteś! – warknął rozdrażniony Horn. – Tego rodzaju praktyki są niemoralne i nawet wśród czarodziejów uznawana za karygodne. Tych, którzy się ich dopuścili karze się wygnaniem, które uważa się za przejaw litości. Wielu bowiem uważa, że adekwatną karą byłaby śmierć.
– Nie uczyniłem nic złego! – krzyknął Sir Arnold. – Po prostu walczyłem o swoje życie! Ja umieram. Rozumiesz czarodzieju! – To wyznanie odebrało doktorowi nie dłuższą chwilę mowę. Z trudem łapał powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg. – Ja umieram. Zostało mi może pół roku życia, a przede mną jeszcze dobre pół wieku pracy. Chciałbym pomóc tylu ludziom. Zrozum mnie! Moja śmierć to także utrata wielu lat pracy. Nie mam uczniów, zaniedbałem to. To zniszczy dorobek mojego życia! – w końcu krzyknął widząc niezadowolonego czarodzieja.
– Jak mam ciebie zrozumieć i wybaczyć. Zabiłeś dwie rozumne istoty po to, tylko aby żyć dłużej. Nawet twoje śmiertelna choroba nie jest wystarczającym wytłumaczeniem.
– Moja lekarska praktyka uratowała wielu ludzi. Gdybym żył dłużej ocaliłbym wielu innych.
– Ale nie kosztem nieszczęsnych, skrzywdzonych przez ciebie istnień! – zakrzyknął czarodziej i poderwał się z fotela. Chwile później niechętnie na nim usiadł pod dyktando doktorskiej broni.
– Widzę, że nie znajdę w tobie zrozumienia – stwierdził doktor. – Mógłbyś wytłumaczyć mnie przed nadkomisarzem i ocalić przed więzieniem, ale tego nie chcesz.
– Nie do mnie należy ocenianie twoich czynów, lecz do tritańskiego sądu – odparł czarodziej.
– Brak akceptacji mnie zniszczył – szepnął zrezygnowany doktor. Wiedział, że przegrał. Nie znalazł zrozumienia w oczach Horna. Mógł go co prawda zabić, ale to uczyniłoby z niego banitę, gdyż musiałby opuścić miasto jako ścigany przez prawo przestępca.
– Raczej brak litości dla swoich tworów.
– Pozwolisz, że napije się wina. Jestem lekko podenerwowany.
– Jak chcesz – odparł Horn. – Ja dziękuje – odruchowo dodał chociaż nie usłyszał zaproszenia do poczęstunku.
Sir Arnold odłożył miotający prądem kij na stół, a następnie wyciągnął ze znajdującego się w biurku barku butelkę wina. Nalał sobie pełną szklankę i praktycznie duszkiem ją wypił. Przez chwilę milczeli. W końcu doktor powiedział:
– Rzeczywiście nie boli. W moim długim życiu wiele rzeczy mi obiecywano. Zazwyczaj w tych obietnicach kryło się niewiele prawdy, ale tym razem jest inaczej. Naprawdę nic nie boli. – jego głowa opadła i oparła się o blat biurka. Metalowy kij strącony osuwającą się głową upadł na podłogę.
Czarodziej ze zdziwieniem przypatrywał się doktorowi. W końcu zrozumiał co się dzieje.
– Człowieku, oszalałeś! – krzyknął przerażony.
– Uciekaj nim będzie za późno – wyszeptał Sir Arnold wpatrzony w blat biurka. Nie miał już nawet siły się ruszyć. To były jego ostatnie słowa.
– I mam pozwolić ci umrzeć?! Chcesz mnie obarczyć ciężarem swojej śmierci?! – spytał czarodziej. – Moja ocena nie była błędna. Po prostu dokonałeś haniebnych czynów.
Nikt mu odpowiedział. Doktor już nie oddychał. Zapadł w głęboki sen, z którego nikt się jeszcze nie obudził.
– Dlaczego to zrobiłeś?! – krzyknął wściekły Horn, ale nic poza ciszą mu nie odpowiedziało. Czuł się winny, gdyż pozwolił na śmierć człowieka, który przed nim siedział. Wiedział, że zachował się on jak potwór, ale wewnętrznie czuł, że on nie mógł być potworem. Po prostu życie nakierowało go na ta chorą ścieżkę ambicji i strachu przed własną śmiercią.
Jego rozmyślania przerwał dziwny chrobot. Z sufitu sypał się zestarzały tynk, a okno z równie zaskakującym skrzypem i trzaskiem starych okiennic oraz brzękiem tłuczonego szkła wypaczyło się, a następnie wypadło na podłogę gabinetu.
W tym momencie czarodziej zrozumiał co się wokół niego dzieje i na ułamek chwili zamarł z przerażenia. Doktor umarł i w momencie jego śmierci magia zaczęła się wciskać do posiadłości niszcząc wszystko na swoje drodze. Zabierała ona utracony wcześniej czas. Dom umierał starzejąc się w niezwykle szybkim tempie.
Czarodziej w końcu poderwał się z już na pół sparciałego fotela i wybiegł z gabinetu doktora. Na szczęście nie musiał błądzić. Prawie od razu trafił do głównego wyjścia. Z obawą nacisnął na klamkę bojąc się, że rozpadający się dom przygniecie go pozbawiając szans na jakikolwiek ratunek i obdarowując wątpliwym darem śmierci. Drzwi wychodzące na ogród popękały. Przez powstałe w drewnie rysy wpadało do środka światło wschodzącego słońca. Horn otwierając je słyszał skrzypienie starego drewna. Śmierć nie dotarła jeszcze do samego serca domu, ale czuł, że nadchodzi idąc jego krętymi korytarzami. Gdy wychodził zaatakowały go wściekłe kwiaty. Jeszcze bardziej żywe niż poprzednio rzuciły się na niego chcąc rozszarpać i pożreć, ale czas biegł nieubłaganie dalej. Nim dosięgły twarzy zwiędły i rozpadły się w proch. Magia wdzierająca się do bezbronnego ogrodu przypominała strumyki wody, zalewające pustynie, która narodziła się w wyniku czystego przypadku na samym środku oceanu. Drażniła ona oczy czarodzieja wszystkimi możliwymi i niemożliwymi kolorami, zbyt jaskrawa, nazbyt żywa, dopiero się rodząca. Dom, z hukiem pękających murów się zawalił. Jego los został dopełniony. Horn głośno kichnął. Jego nos podrażnił unoszący się ponad rumowiskiem kurz. Czarodziej nie miał wyboru. Nie mógł przejść przez ogród przekształcający się w szaleńczym tempie. Obawiał się, że zanim dojdzie do bramy czas porwie go w swoje ryzy i w ciągu kilka chwil zamieni w starca, a moment później w na pół żywy kościotrup wzywający daremnie pomocy. Pozostał mu brzeg Rzeki, którym w spokoju i ciszy mógł dotrzeć do swojego obecnego domu. Potrząsnął głową i nie odwracając się biegiem ruszył w kierunku plaży. Gdy do niej dobiegł wschodziło właśnie słońcem. Ze strachem w oczach spojrzał na wychylającą się spoza horyzontu tarczę. Za sobą zostawił rozpadły w pył dom szalonego, szlachetnego w dążeniach, a jednocześnie podłego w czynach człowieka. Przed sobą miał Rzekę bez nazwy, która potrafiła w swoje nurty przyjąć każdą podłość stworzoną przez ludzką istotę. Błękitna, spokojna płynęła do morza.
Czarodziej szedł błotnistym, szlamowatym brzegiem. Potykał się i jednocześnie płakał. Czuł na sobie brzemię nietrafnych wyborów. Marzył o świecie, w którym wszystkich ludzi można oceniać tylko podłóg czynów, gdyż ich los nie jest naznaczony piętnem przeznaczenia. Niestety miejsce, w którym się urodził, oddając się pod opiekę magii, zrezygnowało z tak cennego daru, jakim jest przypadek. Przez co czyny złym ludzi stawały się tym bardziej potworne, a dobro jeszcze bardziej jednoznaczne. Nie chciał tego, ale jednocześnie nie potrafił zmienić. Szedł brzegiem rzeki i płakał, gdyż tylko to mu pozostało. Bał się tego, co przyniesie następny dzień.
Życzę miłej lektury :)
Ponumeruj może:)
To jest trzecia część, rozumiem?
Tak, trzecia cześć.
No więc Robercie, zgodnie z życzeniem przeczytałem to opowiadanko. I powiem Ci, że mam co do niego mieszane uczucia. Fabularnie mi się podobało. Ale kompletnie nie podchodzi mi Twój styl pisania. Czasami budujesz tak dziwne zdania, że musze je dwa razy przeczytac, zanim zrozumiem o co biega. Niekiedy stosujesz też nadmiar zaimków. A dokładnie on, ona, ono, w miejscach, w których według mnie sa zbędne. Nie wymienię Ci przykładów, bo nie wyłuskiwałem.
A nie zagłosuję na ten tekst z tego względu, że od jakiegoś czasu nie bire udziału w typowaniu. Niech sie Loża męczy, od czegoś w końcu są :P Oni teoretycznie czytają wszystkie teksty, więc maja lepsze porównanie, a ja ostatnio nie mam czasu żeby przeleciec przez wszystkie, więc pozostawiam to w ich rękach.
W kazdym razie możesz mnie odfajkować jako drugiego czytelnika Twojego tekstu :P
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Pierwsze skojarzenie: "Wyspa doktora Moreau" w wersji fantasy, mhm ;)
A serio: Mam bardzo mieszane uczucia. Niektóre pomysły bardzo mi się podobały (np. scena w kostnicy - rewelacja), inne mniej, a jeszcze inne w ogóle uważam za zbędne. Mam wrażenie, że chciałeś wrzucić do jednego opowiadania zbyt dużo pomysłów. Scena z Marem jest na przykład bardzo fajna, ale w kontekście fabuły w zasadzie nie ma sensu. Gdyby to była powieść, wtedy ok - smaczki dotyczące bohatera i jego życia prywatnego tylko ubarwiłyby tekst. A tak nasuwa się pytanie: po co to? czy coś wnosi? No nie bardzo.
Nie ukrywam też, że niektóre opisy bardzo mnie zmęczyły. Ogólnie narracja i akcja wydają się jakieś chaotyczne. To jednak byłoby do przeżycia, gdybyś nadrobił te braki bohaterami i fabułą. Na początku Horn wydał mi się interesujący. Niestety jego nieprzemyślane działania sprawiły, że zaczęłam się zastanawiać: co on właściwie robi w tej straży miejskiej? Facet działa totalnie "na spontan", bez jakiegokolwiek planu, a swoją przykrywkę sam w końcu uznaje za głupi pomysł. Doktor też popełnia dziwne błędy (dlaczego zostawił czarodzieja w jednej celi ze szkieletem, skoro wiedział, że tamten ma przy sobie potężny amulet - czyżby deus ex machina?). Nie wykorzystałeś za to potencjału wilczej dziewczyny, która akurat bardzo mnie zaintrygowała. Zakończenie rodem z Indiany Jones'a też mnie nie zachwyciło. I jeszcze te rozważania bohatera na koniec... sama nie wiem. Nie była to lekka lektura. Na osłodę wymienię pomysły, które mi się podobały (może wykorzystasz to w innym tekście o Hornie?):
- motyw wyspy magów
- czarodziej jako wyrzutek
- Mar i jego fajne "przyszłościowe" przemyślenia (ogólnie uważam, że ta postać wypadła lepiej, niż główny bohater)
- wilcza dziewczyna
- maszyny parowe :D
- kostnica! (niesamowicie klimatyczny opis)
Z to co powyżej należy się 5, za irracjonalne (przynajmniej w moim odczuciu) zachowanie bohaterów - 3 na szynach. Intryga też mnie nie zachwyciła (3+), ale za ciekawe pomysły i barwny świat dam ostatecznie 4.
Dziękuje za opinie i lekturę mojego tekstu :).
Fasoletti, ze stylem się nire dyskutuje. Mi on akurat pasuje i czyta się dobrze, ale tobie i jak sądze nie tylko tobie, on nie odpowiada. Nie wiem co z tym fantem zrobić. Myślę, że po prostu będę próbował pisać dalej.
Ranferiel, przedstawiona wyżej historia jest drugą częścią dłuższej opowieści. Stąd postać Mara (może to on jest głównym bohaterem?), której nie mogłem pominąć, chociaż został on po części zmarginalizowany.
Horn trafił do straży dzięki wsparciu przyjaciół. Jest bowiem uciekinierem, imigrantem i to z wilczym biletem, który dopiero niedawno przybył do miasta.
Zachowanie doktora jest faktycznie w dużej mierze irracjonalne. On się po prostu rozpada, sypie. Próbuje się bronić, a jednocześnie podsuwa przeciwnikowi na talerzu rozwiązanie. Pamiętasz psychoterapeutę Andrzeja Samsona. Aresztowano go, bo wyrzucił zdjęcia z dziecięcą pornografią na śmietnik, a przecież wcale nie chciał być aresztowany i później się bronił.
Wymieniając mocne punkty mojej opowieści po części mnie pocieszyłaś. Opowiadanie to napisałem bardzo dawno temu i uznałem, że mi się ono nie udało. Zresztą nie przepadam za fantasy. Z dużym wahaniem wziąłem je ponownie na swój warsztat. Po części urzekły mnie opisy, które stworzyłem. Trochę poetyckie, mocno "niektórych" czytelników drażniące. Jedno czwartą tekstu wyrzuciłem. W tym też fajną scenę, którą może niedługo zamieszcze na stronie w formie szorta, po jej ponownym napisaniu. Jedną trzecią napisałem od nowa, zachowując jednak sens całej opowieści. W tym od nowa napisałem scenę w trupiarni i wymyśłiłem maszynę parową. Wiem, że dramaturgia zakończenia może drażnić, ale nie chciałem go zmieniać. Śmierć zawsze jest dramatem i niekiedy warto zburzyć cały dom, aby tę tragedię uwypuklić.
Dlaczego nie napisałem nowej historii, a męczyłem się poprawiając starą. Po prostu w historie, które pisze zbyt często wkładam kawałek mojego serca i to nie pozwala mi o nich zapomnieć. Jestem w końcu ich ojcem, a one są moimi dziećmi. Tak trochę sentymentalnie, na zakończenie.
Robert, cóż, masz taki styl pisania i już. Styl Kinga też mi za cholerę nie podchodzi, więc po prostu nie czytam jego książek. A za to ile osób czyta. Tak samo z twoimi opowiadaniami. Na pewno wielu czytelników, którym twoje opowiadania będą się podobać, znajdziesz.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Dzięki Fasoletti za słowa otuchy. Co do czytelników, to cieszy mnie to, że chociaż na tym portalu chciało się komuś przeczytać moje opowiadania. Żadna historia nie lubi leżeć w szufladzie, czy też znajdować się (tak chyba jest nowocześniej) w pamięci komputera. To ją zabija.
Styl nie przeszkadzał mi, tzn. przeczytałem bez zachwytów, ale też bez utyskiwań. Za to zapis należałoby poprawić, ciężko zliczyć wszystkie literówki i braki przecinków.
Historia z grubsza ciekawa. Dramaturgia zakończenia rzeczywiście drażni, ale nawet nie o zburzenie domu chodzi, ale o to, że decyzja o śmierci przyszła tak szybko jak np. decyzja o zjedzeniu hamburgera. Reszta była już konsekwencją tego triku, zwrotu akcji - kiczowatego, moim zdaniem.
Wyłania się z tekstu reflesja na temat postępu, ale raczej chyłkiem, ostrożnie, ogólnie. Stare się kruszy, nowe - z całą swoją konieczność - przeraża, oburza. Można by to do ziemskiej rewolucji przemysłowej albo zmian społecznych, poglądowych ostatnich wieków, a nawet, analogią traktując magię i wiarę, do współczesnych (i drzewiejszych) tendencji antyreligijnych odnieść, można by rozumieć zgoła futurystycznie, bardziej uniwersalnie. Ale nie widzę w przesłaniu nic świeżego, odkrywczego, brak w tym głębi, właściwie odebrałem tę refleksję jako ledwie truizm przemycony gwoli tekstu.
Potem wysłałem go do magika poza dom, gdyż tu jak wiesz czary słabo działają. Ale on zrozumiał co się z nim ma stać. Zabił czarodzieja, zabrał mu medalion i wrócił do mnie do domu. Zanim go wepchnąłem do celi pozbawił życia dwoje moich sług. Taka była moc medalionu i wściekłość mojego dzieła. Tu albo niekonsekwencja, albo nieprecyzyjny opis.
Co do cytatu to może jedno i drugie. Szybciej to drugie. Dziękuje za komentarz.
Zapraszam do lektury :).