- Opowiadanie: RobertZ - Ból, smutek i ciemność (Rozmowa z Marem)

Ból, smutek i ciemność (Rozmowa z Marem)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ból, smutek i ciemność (Rozmowa z Marem)

Po skończonej wizycie u doktora czarodziej postanowił udać się do domu. Całodzienna wędrówka oraz ostatnie stresujące przeżycia zmęczyły go. Był już wieczór, gdy opuszczał siedzibę naukowca. Niestety, aby do miejsca gdzie mieszkał dotrzeć i odpocząć musiał przejechać, po raz kolejny korzystając z parochodu, praktycznie przez całe miasta. Zatłoczone o tej porze uliczki praktycznie uniemożliwiały zbyt szybkie poruszanie się, a Tritan nie należał do małych i zwartych miast. Rozlewał się na wiele mil po równinie wydartej przez Rzekę górom. Praktycznie czyniło to miasto niezdobytym. Sama natura uniemożliwiała najeźdźcom atak na nie od strony skalnych spiętrzeń, a od morza broniła je wyrastająca u brzegów rzeki forteca i w większej części wybrzeża strome i nieprzyjazne brzegi. Jedynym słabym punktem obrony były rolnicze obszary rozciągające się dalej w głębi lądu i tam w największym zwężeniu tritańskiej doliny zbudowano mur praktycznie oddzielający miasto od lądu. Tritan mógł się swobodnie rozwijać na tym rozległym terenie, nawet gdyby zamieszkiwało go dziesięć razy więcej ludzi. Miało to jednak swoje minusy. W mieście dominowała niska luźna zabudowa. Co gorsza, nie zadbano tu o budowę szerokich i przejezdnych dróg, a co za tym idzie liczni mieszkańcy Tritanu z trudem się na istniejących drogach mieścili.

Czarodziej dotarł do domu dopiero późnym wieczorem. Nie był on podobny do innych trytańskich budowli. Żaden z wielmożów nie nadał swojej siedzibie takiej surowości, tego posmaku nieotynkowanej cegły. Przechodniowi, przypadkowemu widzowi zdawało się, że jego okna wpatrują się w niebo. Nad nimi znajdowała się wieża, nie zawsze wiązana ze stojącym pod nią domem, mimo że bezpośrednio z niego wyrastała. Zdawała się dźgać swym ostrym czubkiem niebo, rozrywać tańczące na nim chmury, naigrawać się z szarpiącego nią wiatru.

Horn potrzebował ukojenia i spokoju. Nie chciał się zanurzać w głośnym gwarze siedziby wujka pani Pompadour, znanego i szanowanego w Tritanie handlowca. Wystarczająco był mu wdzięczny za to, że pozwolił pozbawionemu majątku czarodziejowi zamieszkać u siebie. Wejście do wieży znajdowało się na zewnątrz budynku, na jego tyłach. Tam też się udał.

Wszedł na samą górę wieży. Tutaj pradziad pana tego domu, pasjonat i naukowiec zakochany w gwiazdach urządził coś w rodzaju astronomicznego obserwatorium. W miejscu tym znajdowały się urządzenia wyjątkowo solidnej, zamorskiej roboty. Horn ze wstydem przyznał, że nie znał przeznaczenia większości z nich chociaż domyślał się, że głównie służyły one do badania nieba.

W pierwszej chwili czarodziej nie zauważył obecności chłopca. Dopiero głośny szurgot przesuwanego krzesła wyrwa go z chwilowego zamyślenia i uświadomił, że nie jest tu sam.

– Usiądziesz ze mną, czarodzieju – ten poprosił cichym spokojnym głosem.

– Co tu robisz, Mar? – spytał zaskoczony Horn. – Już późno. Dlaczego nie jesteś już w łóżku?

– Patrzę na gwiazdy – odparł chłopiec. – Są jak cudowne ogniki życia. Chcesz ze mną na nie popatrzeć? Proszę usiądź.

Po raz kolejny zahurgotało przesuwane krzesło. Czarodziej usiadł na podsuniętym przez Mara krześle blisko stojącej przy oknie lunety.

– Proszę spojrzeć! – krzyknął podniecony chłopiec. – Czyż to nie jest piękne?

– Tak, widzę – odparł czarodziej wpatrując się w tak niespodziewanie bliskie gwiazdy. – Małe punkciki na niebie.

– Nie tylko. To także tysiące słońc, a pod każdym życie. To jest najbardziej niezwykłe.

– Nawet jeżeli istnieją inne światy, to i tak nigdy do nich nie dotrzemy i nie ujrzymy kwitnącego tam życia – zauważył czarodziej.

– Nieprawda. Przyjdą czasy, że zbudujemy statki, które będą pływać po niebie.

– Widzisz chłopcze to niebo? Jest czarne. Wystarczająco wiele w nim czerni, aby utopić każdy, nawet największy okręt.

– Nieprawda, popłyną tam kiedyś okręty! Ale nie takie jak myślisz – chłopiec odparł drżącym, pełnym płaczu głosem.

Tego nie udało się z Mara wykorzenić. Tych nagłych zmian nastroju. W jednej chwili był pełnym energii, tryskającym radością bardzo inteligentnym dzieckiem, a moment później ogarniała go melancholia i tak głęboki smutek, który jak kiedyś Horn sądził mógł jedynie być udziałem naprawdę dojrzałych, dorosłych, czy też nawet posuniętych w wieku ludzi. Po części czarodzieja to cieszyło. Bał się bowiem, że przemieniając chłopca zabrał mu wszystko, czym był wcześniej. Jego mało dziecięcy smutek utwardzał go w przekonaniu, że na szczęście się mylił. Nie powinienem zresztą obwiniać się tylko dlatego, że wyrwał chłopca z jego własnego świata ułudy. Gdy go po raz pierwszy ujrzał był zatkanym naczyniem, które otworzył. Co prawda wylał z niego część zawartości, ale dał mu w zamian inteligencję, jakiej nigdy nie posiadał, zdrowie i siłę; talenty niebędące wcześniej jego domeną. Dzięki temu, że chłopca na nowo stworzył i mógł, bez żadnych obaw, powierzyć ponownie życiu, Mar potrafił cieszyć się z otaczającego go świata, z tego, że po prostu żyje.

– Powiedz mi jedno – czarodziej zwrócił się do chłopca.

– Co takiego?

– Dlaczego tak bardzo zafascynowały cię gwiazdy?

– Zawsze mi się śniły – odparł Mar. – I ten ognisty smok.

– Ognisty smok? – zdziwił się Horn.

– Tak, to część mojego przeznaczenia. Tak mi powiedziała pani Pompadour – wyjaśnił Mar.

– Chłopcze, nie wierz w przeznaczenie – Horn potrząsną głową. – Żyj własnym życiem. Ono jest najważniejsze.

– Kiedyś go szukałem i nie byłem szczęśliwy. W końcu moim przeznaczeniem okazałeś się ty czarodzieju, ale nie jest to jeszcze koniec moich poszukiwań.

– A czy w tej chwili jesteś nieszczęśliwy i przez to szukasz dalej swojego przeznaczenia? – spytał Horn.

– Nie. Teraz jest cudownie. Spotykam się z chłopcami z innych domów. Kiedyś było inaczej. Nikt mnie nie rozumiał. Wszyscy się mnie bali.

– Ale w końcu znalazłeś się w świecie, w którym nikt się ciebie nie boi i myślę, że jesteś przez wszystkich rozumiany.

Czarodziej dotknął dłoni chłopca. W ciemnościach pojawiło się białe światło. Tańczące w powietrzu iskierki zdawały się obrysowywać kontury ich dłoni.

– To jedyny twój dar, jedyne wyznaczony tobie los – powiedział Horn. – Gdy będziesz trochę starszy nauczę cię podstaw magii. Tam skąd przybyłeś nie miałeś tej możliwości.

– To jest moje przeznaczenie?

– To twoje jedyne przeznaczenie – odparł czarodziej. – Nie myśl o złotym smoku, ani też o innym narzuconym przez bogów lub ślepy traf celu. W świecie, gdzie istnieje magia czasami potrafi zaistnieć taki traf, zbieg zdarzeń zmuszających do określonych zachowań i zazwyczaj przez obdarowanych nim ludzi traktowany jest na równi z przekleństwem losu.

– Ale ty mnie rozumiesz?

– Tak, rozumiem. Chciałbym ci opowiedzieć ci o tym, co się mi dzisiaj zdarzyło.

Horn opowiedział Marowi o swojej wizycie w domu Si Arnolda i o tym, co się tam zaszło i zostało powiedziane.

– To zły pan – wysłuchawszy czarodzieja stwierdził Mar.

– Dlaczego tak sądzisz? – zdziwił się Horn. – Przecież to ja byłem intruzem w jego domu.

– Ale ten chłopiec.

– Nigdy nie był człowiekiem.

– Ja także kiedyś nie byłem człowiekiem.

– To nieprawda – zaprotestował Horn. – Zawsze należałeś do ludzkiego rodzaju.

– Mylisz się – podopieczny czarodzieja posmutniał. – Niekiedy śni mi się dom. Trzymają mnie tam w klatce. Pewien człowiek opowiada mi o tym, że jestem połączeniem dwóch składników, dzięki którym powstałem. Myśli, że nic z tego nie rozumiem, bo nie umiem mówić i nawet jedzenie przychodzi mi z trudem. Zawsze jestem brudny. Jego świat umiera zatruty własną nienawiścią. Nie jest to spowodowane wojną. Ludzie po prostu, chorują, są słabi. Ja jestem prototypem nowego człowieka. Mam być odporny na zatrucie tego świata, ale posiadam nieodpowiedni mózg. Niechcący zakłócam pracę ich przyrządów i nie potrafię spójnie myśleć. Przez co jestem dla nich upośledzony. On jest zły. Dyskwalifikuje mnie – chłopiec na chwile milknie. Tuli się sam do siebie. – Później jestem w innym domu. Czytam magiczne księgi, którymi inni ludzie już przed laty wzgardzili, a potem budzę się u ciebie w domu. Na wyspie, którą później musieliśmy opuścić.

– To tylko sen.

– Byłem czymś innym.

– Byłeś i jesteś takim samym człowiekiem jak ja – odparł Horn.

– Jestem inny.

– Bo ja jestem dorosły, a ty jesteś jeszcze dzieckiem.

– Pan Hardon umie czytać tylko w re-orańskim języku. Ja potrafię czytać już w czterech językach naszego świata. Kiedyś, zanim ciebie poznałem. Nie potrafiłem wypowiedzieć nawet jednego słowa.

– Byłeś kiedyś mało bystry, ale z wiekiem stajesz się coraz mądrzejszy. Zresztą przecież małe dzieci nie umieją mówić.

– Kłamczuch z ciebie – Mar smutno się uśmiechnął. – Wiesz dobrze, że od niedawna dopiero umiem mówić. Wcześniej byłem daleko w tyle za swoimi rówieśnikami. Teraz jest inaczej. Odwrotnie. Inni chłopcy w moim wieku nie potrafią jeszcze dobrze czytać. Boje się im powiedzieć, że ja potrafię i to nie tylko w języku, którym oni na co dzień mówią. Pomyśleliby, że jestem jakimś dziwakiem i wyśmiewali mnie, a później odrzucili.

– Mogę cię zapewnić, że nie zrobiliby tego – odparł czarodziej.

– Boje się jeszcze jednej rzeczy. Tego, że jestem nadal w tym domu, na tamtym innym świecie. Nie mogę z nikim mówić, gdyż nie znam żadnych słów, a to, co teraz mnie otacza jest jedyne snem, namiastką dobrego, szczęśliwego miejsca, które sobie stworzyłem.

– Jesteś tak samo prawdziwy, jak ja. – Horn zaskoczony potrząsnął głową. Nie wiedział dlaczego, ale ta wizja go przeraziła. – Ten świat nie jest fikcją. My w nim żyjemy, a ty Mar razem z nami.

– Bo was stworzyłem – stwierdził chłopiec. – w tej chwili po prostu mi się śnicie.

– Nie gadaj głupot. – Czarodziej potrząsnął głową. Zgubił gdzieś przygotowane na każdą okazję słowa pocieszenia. – Chodź już na dół – w końcu powiedział. – Wspomniałeś o spaniu, a jak sadzę o tak późnej porze powinieneś już być dawno w łóżku. Tym prawdziwym.

– Ale ja chce jeszcze tu zostać! – zaprotestował Mar.

– Nie ma czasu na dyskusje. Idziemy! – zarządził czarodziej. Drażniło go niekiedy nieposłuszeństwo jego wychowanka, ale niestety nie potrafił być wobec niego zbyt surowy.

– Ale ja chce pooglądać gwiazdy!

– To obejrzysz je jutro.

I tak przekomarzali się przez dobrą chwilę. W końcu chłopiec ustąpił i poszedł spać, ale późną nocą, lub w zależności od punktu widzenia bardzo wczesnym rankiem, gdy Horn już zasnął, ponownie wymknął się na wieżę, aby wśród gwiazd szukać swojego przeznaczenia. I tam został. Późnym rankiem znalazła go pani Pompadour śpiącego na twardym krześle, z tajemniczym uśmieszkiem widniejącym na małej twarzyczce. Właśnie śnił mu się złoty smok i nie był to senny koszmar.

Koniec

Komentarze

Komentujemy pod zakończeniem. Miłej lektury :)

To jest część druga.

Nowa Fantastyka