- Opowiadanie: RobertZ - Ból, smutek i ciemność (Dwa rózne miejsca: trupiarnia i dom doktora)

Ból, smutek i ciemność (Dwa rózne miejsca: trupiarnia i dom doktora)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ból, smutek i ciemność (Dwa rózne miejsca: trupiarnia i dom doktora)

W wodzie leżała martwa kobieta. Długie jasne włosy, teraz mokre i skłębione zasłaniały jej twarz oraz falowały wokół niewielkiej, ale symetrycznie zbudowanej głowy. Młode piersi, duże, ale wymiarowe i okrągłe, sterczały ku górze, jakby tylko szukając chętnego, który ją będzie obmacywać. Całość niestety psuł sino biały odcień skóry i nadmiernie wzdęty brzuch wielki jak u ciężarnej, ale wypełniony jedynie cielesnymi gazami. Nagle potwornie głośno trup pierdnął. Gwałtowny odrzut poruszył ciałem w tej wodzie-niewodzie, gdyż ta stawiła mu dziwny oślizgły tłusty opór i nie pozwoliła przewrócić się na brzuch. Inne leżące obok ciała nawet nie drgnęły. Stłoczone w jednym miejscu jak sardynki czekały, aż ktoś litościwy je rozpozna, i zapłaci za ich pogrzeb. Nierozpoznane czekała jedynie zbiorowa mogiła lub nielitościwe ręce studentów tritańskiej akademii medycznej.

Czarodziej Horn wzdrygnął się obrzydzony przykrym zapachem rozkładających się zwłok i dziwną myślą, która chwilę wcześniej go nawiedziła. Przez moment wyobrażał sobie te kobiece piersi zaprzęgnięte do innej roli jak najbardziej żywe i ciepłe, uginające się pod dotykiem męskiej dłoni. Niestety kobieta, która leżała poniżej, już nie zasmakuje męskiej miłości, tak młoda, a jednocześnie dojrzała. Szkoda, że martwa.

Stał na mostku biegnącym nad niewielkim półmetrowej głębokości na kilkadziesiąt metrów długim, paręnaście szerokim basenie wypełnionym martwymi ciałami. Niektóre były wzdęte, a inne już zgniłe. Przywiązano je łańcuchami do wbitych w podłogę haków, aby bez przerwy falująca woda nie nadała im pozorów życia. Zresztą dodawano do niej płynów konserwujących, które miały powstrzymać rozkład i zmniejszyć wszechobecny smród. Równie dotkliwym dla żywych środkiem zapobiegawczym był chłód swoimi nieprzyjemnymi mackami wdzierający się pod szaty maga.

Nie był on sam w kostnicy. Przez most przerzucony nad basenem przechodzili ludzie. Co chwila któryś z nich przystawał. Niekiedy rozpoznawał swojego krewnego, przyjaciela, znajomego. Można wtedy było usłyszeć okrzyki pełen przerażenia. Osoby, które nie znalazły pośród leżących ciał nikogo znajomego, nic nie mówiąc, w milczeniu będącym oznaką szacunku dla zmarłych szybko stąd wychodzili. Jedynie czarodziej stał nieruchomo w miejscu, jakby na kogoś czekając. W końcu podszedł do niego niewielki człowieczek. Drobny, niewielki, szczupłej postury. Miał już za sobą wiele przeszłych wiosen. Lata nie zabrały mu jednak wigoru i zapału. Pełen energii, która go wyraźnie rozpierała, krążył wokół czarodzieja, nie pozwalając mu skupić wzroku w jednym miejscu. Nie był to jednak jakiś przechodni kretyn czy wariat. Wren mimo swojej pociesznej postury zaszedł daleko w miejskiej straży i od paru lat cieszył się zasłużoną rangą nadkomisarza. Jeżeli chciał zajść wyżej, musiałby zastąpić samego szeryfa, ale nie zależało mu na tym. Czuł się dobrze w terenie, gdzie mógł wykazać się swoim sprytem i umiejętnością dedukcji.

– Witaj czarodzieju, miło ciebie znowu widzieć.

– Nareszcie – odparł Horn. – Długo tu czekałem przesiąkając smrodem miejskiej kostnicy. Z tego, co mi powiedziano, wynika, że większość leżących tu ciał wyłowiono w Rzece. Dziwno to miasta, które swoich obywateli, zamiast chować, wyrzuca na podobieństwo śmieci.

– Wybacz – odparł człowieczek. – Żyjemy w niespokojnych czasach. Ciągłe utarczki z Wyspą. Dziwne wypadki wśród marynarzy, którzy nie wracają do rodzin lub znajdowani są martwi. Książę, władca Miasta Zachodzącego Słońca, nie chcąc się narazić Radzie Magów uparcie dąży do kolejnych prowokacji, które mają usprawiedliwić ewentualną wojnę z Tritanem. Ludzie księcia są tak bezczelni, że zapuszczają się nawet w głąb miasta, gdzie prowadzą swoją skrytobójczą działalność, przy okazji zapełniając naszą kostnicę. Zresztą jak wiesz, sam Areth go podburza. Piekielny czaroksiężnik, który myśli, że pokona wszystkich czarodziejów świata, a moje rodzinne miasto unurza we krwi!

– Teraz to także moje miasto. Wyspa mnie porzuciła, pozwalając przeżyć senatorowi czar rzucony przeze mnie, a wystarczyło, że jego moc przeniosłaby go w zaświaty, a wiele naszych problemów dzięki temu zastałoby rozwiązanych – czarodziej smutno westchnął. – Nie miałem okazji jeszcze podziękować za daną mi pracę. Bez twojej pomocy jako obcy czarodziej, przy tej całej nieufności do Wyspiarzy, pewnie zbierałbym odpadki na śmietniku, a nie pracował jako magiczny konsultant w straży miejskiej. Uciekając, straciłem cały majątek. Została mi jedynie mała łódka.

– I słowo pani Pompadour, która poprzez swojego wujka Hrena poleciła nam ciebie – Wren się uśmiechnął. – Jak myślisz, który to nieboszczyk?

– Nie powiedziano mi – odparł Horn. – Przybiegł do mnie jakiś strażnik, młody szczeniak i poinformował, że mam tu przyjść i zaczekać. Nie miał nawet rozkazu na piśmie, ale wyczułem, że mówi prawdę.

Wren cicho zachichotał.

– Zielony jest. Nie wiedział, że oficjalny rozkaz musi być zapisany. Dobrze, że na ciebie trafił. Inny czarodziej by go przegonił albo jeszcze rzucił jakiś urok. Wiesz, które to?

Horn spojrzał na leżące w wodzie ciała.

– Nie trzeba tu posiadać żadnych mocy Wren. To ono – czarodziej wskazał na jedno z leżących w wodzie ciał. Dotknął je już częściowy rozkład. Miało wzdęty brzuch, napuchnięte zesztywniałe członki. Nie to jednak budziło największą odrazę. Z trudem dałoby się przypisać leżącej w wodzie istocie jakąkolwiek cząstkę człowieczeństwa. Zresztą doszukując się jego tym bardziej odczuwało się jej nieczłowieczeństwo, obcość. Gdyby ją postawić przed naszymi rozmówcami o parę głów przewyższałaby ich wzrostem, a przecież była to wyjątkowo krępa istota, o krótkich nogach i rękach, oraz potężnym tułowiu. Rzekłbyś, że to górski karzeł parokrotnie powiększony. Jej płeć stanowiła wielką niewiadomą. Miała co prawda dwa ogony; jeden z przodu, drugi z tyłu, ale posiadała także olbrzymie piersi, w tym nieludzkim ciele szczyt parodii i groteski.

– Ohyda – stwierdził nadkomisarz. – Jesteś nadmiernie skromny. Aby to wyczuć, dociec o kogo faktycznie chodzi wśród tylu trupów trzeba być kimś więcej niż zwykłym człowiekiem. Sądzę, że magiczne talenty są tutaj niezbędną umiejętnością.

– Mylisz się, Wren. Trzeba być czarodziejem, by zostać poproszonym o przeprowadzenie śledztwa w takiej sprawie, ale reszta jest kwestią dedukcji. Gdy kogoś zarżną w gospodzie, to zazwyczaj wysyła się paru osiłków, w celu znalezienia zabójcy. Jeżeli zginie osoba szlachetnie urodzona, to mordercy szuka sztab policjantów z najgenialniejszym detektywem w całym mieście – czarodziej na chwilę zamilkł, jakby szukając odpowiednich słów. – Gdy znajdą w Rzece potwora to posyłają po czarodzieja, bo on także jest potworem – w końcu powiedział.

– Nie mów tak, Horn – Wren wyglądał na zmieszanego. – Inność nie jest równoznaczna ze złem. Wiem, co czujesz. Gdy prowadziłem swoją pierwszą sprawę, czułem się tak samo. To chandra, która ogarnia każdego policjanta, gdy po raz pierwszy w swoim życiu uświadamia sobie, jak bardzo człowiek może być podły. Trochę później dociera do ciebie także to, że ty również jesteś człowiekiem. Uświadamiasz sobie, że także posiadasz wady, a zapominasz o tym, co w tobie najlepsze.

– Może masz rację, ale to niewiele zmienia. Lepiej powiedz mi, czego bardziej się obawiasz, zabójcy, czy też raczej ofiary?

– Mówiłem już, inność nie jest równoznaczna ze złem. Mogła to być łagodna choć nieszczęśliwa istota.

– Albo posiadała równie okropną duszę, jak jest potworne jej ciało i dlatego zginęła. Czy nie wypadałoby wtedy nazwać jej mordercy wybawicielem?

– To ty odpowiesz na to pytanie. Jest pewien konkretny ślad. W górze Rzeki znajduje się dom lekarza, a jednocześnie naukowca – Wren spuścił głowę, jakby nie chciał patrzeć w oczy czarodziejowi – Sir Arnolda.

– Skoro macie podejrzanego to po co wam moja pomoc?

– To ważna i zamożna postać. Nie jest lubiona, ale ma spore wpływy, nawet w samym pałacu. Od lat sądzimy, że prowadzi w swoim domostwie niezgodne z prawem eksperymenty. Niektórzy mówią, ale to tylko plotki, że porywa bezdomnych, aby potem żywcem ich krajać.

– To nie dowody, ale jedynie uprzedzenia.

– Dlatego chce, abyś tam poszedł i korzystając ze swoich umiejętności, wybadał czystość intencji Sir Arnolda. Gdyby był to ktoś stojący niżej w hierarchii społecznej, to na przeszukanie jego domu wystarczyłaby zgoda szeryfa. Tu muszę iść po prośbie do samego księcia. Jeżeli coś wyczujesz mogę zaryzykować przeszukanie jego domu, bez angażowania do tego samych szczytów tritanskiej władzy, ale muszę mieć pewność. Jeżeli się pomylę, to mogę sam grzebać po śmietnikach.

– Ty stracisz pracę, a niewinny człowiek swoją godność – rzekł czarodziej. – Nie wiem, po której stronie większa strata.

– To moja praca, a niewinnie naruszony honor można odbudować – Wrena zdenerwowały słowa czarodzieja. – Natomiast trupowi życia nie przywrócisz. Mordercę należy znaleźć i ukarać!

Ciało młodej dziewczyny o jasnych teraz mokrych włosach i nadal pełnym życia biuście, któremu dobrą chwilę wcześniej przyglądał się czarodziej, ponownie pierdnęło. Dotąd wzdęty brzuch nagle oklapł i zapadł się pozbawiony swej gazowej zawartości. Smród, który się rozszedł, był nie do wytrzymania nawet do nawykłego do takich sytuacji Wrena.

– Powinniśmy już iść – ten rzekł.

– Faktycznie – stwierdził Horn mało skory do dalszej dyskusji w tych mało sprzyjających jej warunkach. – Pomogę wam. Chociaż jeśli mam być szczery, nie lubię grzebać w cudzych uczuciach.

– Cieszy mnie to – odparł nadkomisarz. – Chodźmy już.

Wyszli, a raczej wybiegli z kostnicy, nie zamieniwszy już słowa.

Trup młodej dziewczyny zdawał się uśmiechać. Chyba ulżyło jej popuszczenie zbędnych gazów. Natomiast zdeformowane ciało nadal leżało wciąż obce i samotne. Porzucone przez wszystkich. Ono nie miało czym kusić przechodniów. Gazy je dawno opuściły, a piękno nigdy nie było mu dane.

 

 

Po wyjściu z kostnicy Wren wręczył czarodziejowi kartkę z adresem i za pokwitowaniem zaliczkę za zlecenie, które miał wykonać. Miejski komisariat nie praktykował wypłacania swoim pracownikom, jak i też współpracownikom zaliczek, ale ze względu na nie najlepszą sytuacje finansową czarodzieja tym razem uczyniono wyjątek. Następnie pożegnał się z Hornem i pozostawił go samego z jego pierwszym zadaniem.

Dom Sir Arnolda mieścił w głębi lądu z dala od portu, jak i także centrum Tritanu, gdzie przebywał teraz Horn. Dotarcie na miejsce piechotą zajęłoby mu zbyt wiele czasu, a że w granicach miasta nie wolno było jeździć wierzchem na koniu, którego zresztą nie posiadał, musiał wynająć jeden z parochodów. Był to dziwny pojazd, który swoją nazwę zawdzięczał temu, że nie ciągnęły go żadne zwierzęta a on i tak był w stanie się poruszać. Do wielkiego kotła znajdującego się z przodu pojazdu wrzucano węgiel drzewny, a ten podgrzewał znajdującą się w zbiorniku wodę, która poruszała przekładniami, a te kołami pojazdu. Podobne machiny jeździły po Tritanie od dobrych stu dwudziestu lat. Rada Magów początkowo nie chciała uznać tego wynalazku, gdyż uważała go za nazbyt naukowy, ale w końcu zgodziła się, aby parochody poruszały po ulicach tego jednego jedynego miasta.

Machina ta, sycząc, piszcząc, potwornie dymiąc i buchając parą, zawiozła czarodzieja na miejsce. Willa uczonego widoczna była z daleka, a raczej wysoki na dwóch ludzi ceglany mur, który odgradzał ją od ulicy. Spoza muru wystawał jedynie dach i ułamek pierwszego, a zarazem ostatniego piętra domu. W murze znajdowała się wielka metalowa lita brama.

Wysiadłszy z parochodu, czarodziej stanął w pewnej odległości od bramy, prowadzącej do posiadłości doktora podejrzanego o morderstwo. Wyraźnie wyczuwał otaczającą dom wszechobecną aurę zło. To mógł być sygnał, zapowiedź tego, że Wren ma rację, podejrzewając mieszkającego tu człowieka o popełnienie tej zbrodni, ale z drugiej strony, nawet jeżeli mieszkał w tym miejscu zły człowiek, nie oznaczało to, że właśnie on musiał być winny. Z drugiej strony tę aurę mógł również wytworzyć bolesny, wypełniony cierpieniem, ale jak najbardziej naturalny, zgon kogoś, kto wcześniej w tym miejscu mieszkał; członka rodziny lub jednego z pacjentów doktora Sir Artura.

Czarodziej uznał, że nie ma sensu tak stać na samym środku ulicy i podszedł pod samą bramę. Nim bliżej do niej podchodził, tym bardziej słabła otaczająca dom aura zła. Było to dość zaskakujące. Ulotne uczucie zła powinno przecież narastać, a nie słabnąć.

Zastukał kołatką w drzwi znajdujące się w bramie. Otworzył je służący; stary, o siwiejących rzadkich włosach i drażniącym wzrok olbrzymim garbie. Ten, prawie że przyciskał go do ziemi. Równie zdeformowaną miał twarz. Jedno oko uwypuklone garbem oczodołu, a jednocześnie przymknięte z niechęcią spoglądało na czarodzieja.

– Pan, w jakiej sprawie? – spytał twardym chrapliwym głosem dziwny, pokręcony sługa pana domu.

Horn niespodziewanie uświadomi sobie, że w zasadzie nie wie co powiedzieć. Nie chciał przyznawać się do współpracy z miejską strażą, a co za tym idzie mówić o prawdziwym celu swojej wizyty. Nadmierna szczerość mogłaby zafałszować emocje i odczucia mieszkańców willi. Postanowił zatem skłamać.

– Zostałem przysłany przez Naczelny Komitet Naukowców Miasta Tritanu – odparł czarodziej. – Interesują mnie badania doktora Sir Arnolda.

– Niezbyt go tam lubią – służący wzgardliwie parsknął. – A to przecież dobry człowiek. Dał mi pracę. Uratował życie. Pańska godność.

– Jestem sir Ald-Horn – czarodziej po raz kolejny skłamał.

– Proszę za mną – służący przepuścił przodem Horna, a następnie zamknął za nim furtkę.

– Długo tu pracujesz? – ten spytał garbatego sługę.

– Od czasu, gdy ukończyłem dziesięć lat – klucznik z niechęcią spojrzał na czarodzieja. – Wiele zawdzięczam doktorowi, a te wszystkie pijawki z Rady Miasta chcą pozbawić go wyników lat pracy i resztek rodowego majątku. Uważają jego eksperymenty za nieetyczne i pozbawione magii. A to szlachetny człowiek. Zabrał mnie umierającego z ulicy. Porzuconego przez wszystkich, wzgardzonego, wyszydzanego i opluwanego. Wiele razy mnie operował. Co prawda zadając mi ból swoim nożem, ale pozbawiając bólu, którym obdarzyła mnie natura. Teraz mogę przynajmniej chodzić, lepiej oddychać, a i garb mam jakby mniejszy. Chociaż niestety uciąć się go nie da. Co pana to obchodzi.

– Naprawdę, rozumiem – czarodziej nie wiedział co powiedzieć. Wstydził się, nie wiedząc, za co i za kogo. Był również zły na Wrena, który zdawał się mylić uprzedzenia wobec doktora z uzasadnionymi podejrzeniami. Tylko ten brak magii. To było zbyt dziwne i bardzo niepokojące. Ktoś, kto bawił się w ten sposób czarami nie mógł już przez samo to wzbudzać zaufania. Nie w tym świecie, w którym magia w tak istotny sposób kształtowała moc słowa i myśli.

Tuż za bramą znajdował się ogród, przez który prowadziła brukowana szeroka ścieżka wprost do drzwi domu. Ten nie prezentował się najlepiej; odrapana fasada, stare próchniejące od lat nie malowane okna. Po jego prawej stronie znajdowała się szeroka wyrwa, szpara pomiędzy budynkiem a murem oddzielającym posiadłość od przylegającej do niej posesji. Musiała się tam kiedyś znajdować szopka, którą po prostu rozebrano, gdy zaczęła rozpadać się ze starości. Za budynkiem widać było piaszczystą, czystą plaże i ciche ciemne wody Rzeki. Tak jak większość istniejących w mieście posiadłości, które jedynie z trzech stron były otoczone murem również i ta otwierała się na rzekę. Po lewej stronie ścieżki znajdowała się nieczynna niewielka fontanna. Sam ogród, a raczej ogródek, gdyż z lewej strony w odległości może stu lub stu pięćdziesięciu stóp, znajdowała się ściśle przylegająca ze swojej lewej strony do muru ściana budynku gospodarczego, wyglądał na zaniedbany. Należy dodać, że stopa stanowiła równowartość małego kroku. Oprócz starych drzew, porastały go rozłożyste krzaki, na których kwitły dziwne nieznane z nazwy czarodziejowi kolorowe kwiaty. Zdawały się one poruszać pod wpływem podmuchów wiatru. W ogrodzie jednak nie wiało. Mury pokrywały pnącza, na których również kwitły te same kwiaty co na krzakach znajdujących się w ogrodzie. Jedynie przy samej bramie ceglana ściana nie była zarośnięta.

– Proszę zaczekać przy fontannie – powiedział klucznik, doprowadzając czarodzieja do znajdującej się przy niej ławki. – Może to trochę potrwać. Mój pan jest w tej chwili zajęty. Przeprowadza ważne doświadczenie naukowe – dodał, uprzedzając jego pytanie i oddalił się, pozostawiając Horna samego. Czarodziej podszedł do jednego z krzaków obrośniętych kwiatami. Zdziwiony przyglądał się poruszającym się przy praktycznie bezwietrznej pogodzie kwiatom. Próbował jeden z nich zerwać. Ten go ugryzł, zaciskając swój kielich na jednym z jego palców. Horn syknął z bólu. Ze skaleczonego palca kapała krew. Kielichy kwiatów gwałtownie falowały, próbując złapać spadające krople. Czarodziej przestraszony odsunął się od krzaka. Pierwszy raz coś takiego widział. Co prawda znał czary, które potrafiły wywołać u zwykłych roślin podobne zachowanie, ale w ogrodzie nie było magii. Ktoś ją wyssał, przegnał z tego miejsca. Horn poczuł się senny i znużony. Potwornie zmęczony usiadł na ławce. W końcu zasnął.

Obudziło go dotknięcie ręki. Delikatne, nieśmiałe, bojaźliwe. Gdy się poruszył dłoń, uciekła jakby przestraszona faktem, że ten człowiek, który śpi na ławce, żyje. Horn otworzył zaspane oczy i spojrzał na stojącą przed nim istotę. Na swój sposób była ona piękna; smukła, delikatna, o pociągłej twarzy i ciemnych włosach. Miała jednak w sobie coś dziwnego, niepokojącego.

– Kim jesteś? – szepnął czarodziej, przecierając zaspane, łzawiące oczy.

– Jesteś człowiekiem? – dziewczyna spytała go dźwięcznym, krystalicznym głosem. – Uśpiły cię kwiaty? Nie wolno ich dotykać. Od tego boli głowa i strasznie chce się spać.

Oczy czarodzieja przestały łzawić, obraz stał się wyraźny, ostry. Źródło wewnętrznego niepokoju znalazło swoje wyjaśnienie i wcale nie było ono przyjemne. Horn poczuł, jak uderza w niego fala obrzydzenia i strachu. Delikatną skórę tego pięknego stworzenia pokrywała sierść. Jej twarz wydłużała w coś w rodzaju pyska. Stanowiła zaskakujące połączeniu ludzkich rys i wilczej mordy. Poza tym miała długie jasne włosy i wyraźnie zarysowane pod zwiewną niemal przejrzystą sukienką dziewczęce piersi. Gdyby w ogrodzie panował półmrok, k może nawet nie dostrzegłby tego, że ta dziewczyna czymś się wyróżnia. Ledwo naszkicowana przez dziwnego artystę zwierzęcość połączona z dziewczęcą delikatnością upodabniała ją do śnionej na jawie sennej mary.

– Czymś jesteś? – spytał mag przestraszony tym, co zobaczył. Ona dotknęła swojej twarzy i się uśmiechnęła.

– Mogę cię zapewnić, że nie jestem człowiekiem, chociaż mój ojciec, władca i mistrz powiedział mi, że jestem kobietą i córką jego i pewnego wilka. Nie wiem czy to dobrze, czy też może źle, ale nie musisz się mnie bać. Nie zjem cię, chociaż bardzo lubię jeść jeszcze ciepło mięso. Jest najlepsze, a wszyscy na nie wybrzydzają. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć tego rytuału smażenia, pieczenia i duszenia.

Gdy mówiła, czarodziej widział jej niewielkie, ale z wyglądu groźne i ostre zęby drapieżnika, żyjącego z zabijania, dla którego prawdziwą rozkoszą jest smak świeżej ciepłej krwi.

– Czy jesteś człowiekiem? – po raz kolejny zadała to samo pytanie. – Nigdy nie wychodziłam poza ten mur. Mój ojciec, pan i mistrz mówi, że ludzie przestraszyliby się mnie i zabili, a on zostałby ukarany za nieupilnowanie mnie, bo ja jestem pod jego opieką i dlatego nie mogę wychodzić…

– Tak, jestem człowiekiem – odparł Horn, przerywając ten niekończący się ciąg słów, wypełnionych pełną niepokoju zadyszką przestraszonego wilka. Czuł, że gdyby dał jej, czy też jemu pretekst zabiłaby go i rozkoszowała się jeszcze ciepłą krwią. Wystarczyłby nazbyt agresywny gest, zbyt nerwowo wypowiedziane zdanie, które nie rozwiałoby niepokoju, a przegryzłaby gardło i stanęła nad jego ciałem na czworakach, a następnie zawyła do nieistniejącego księżyca.

– To wspaniale! – krzyknęła wilczyca. – Pograsz ze mną w kingono? – spytała. Widząc zaskoczenie malujące się na twarzy Horna dodała: – Ojciec chce, abym rozwijała swój intelekt. Uważa bowiem, że najważniejsze są siła i rozum. To one tworzą i kreują nadludzi. Kiedy byłam mała, nauczył mnie gry w kingono, abym gdy dorosnę została mądrą dziewczyną Mam dopiero dwanaście lat, a staje się coraz bardziej inteligentna i nie wątpię, że gdy skończę lat osiemnaście będę jeszcze mądrzejsza.

Te piersi, smukła talia. Myślał, że ma co najmniej siedemnaście lat. Była zbyt wysoka, nazbyt dobrze rozwinięta, ale przecież nie należała do rodzaju ludzkiego. Jej czasem rządziły inne reguły.

– Twoim ojcem jest Sir Arnold? – spytał.

– Nic tobie o mnie nie mówił? – dziewczynka spytała wyraźnie rozczarowana.

– Nigdy go wcześniej nie widziałem – odparł Horn. – Mam się z nim dzisiaj po raz pierwszy spotkać. Czekam tutaj na niego.

– Ależ wiem o tym! – zakręciła się przed nim radośnie, zwinnie i bezszelestnie. – Mam ci uprzyjemnić czas oczekiwania. Ojciec przeprowadza teraz ważny eksperyment, ale niedługo kończy i dlatego powinieneś zaczekać. Nie ma sensu iść tu przez całe miasto po to, tylko aby się z nim nie spotkać. On na pewno ciebie przekona.

– Do czego? – spytał czarodziej, nie rozumiejąc tego, co ta młoda wilczyca powiedziała.

Spojrzała na niego zdziwiona.

– Oczywiście do tego, że jego eksperymenty są przeprowadzane zgodnie z prawem. Przecież właśnie dlatego przysłali cię z Naczelnego Komitetu Naukowców, abyś mógł to sprawdzić.

– Tak, oczywiście – czarodziej się zmieszał. Zrozumiał, że popełnił błąd nie mówiąc kim jest w rzeczywistości. Członek Komitetu był równie nie lubiany przez gospodarza domu co pracujący na zlecenie współpracownik straży miejskiej. Nic na oszustwie nie zyskiwał, a mógł dużo stracić, gdyby wyszło ono na jaw.

– Zaraz przyniosę figurki… – stanęła przed nim w niemal zupełnym bezruchu. Zmarszczyła swój mały, wąski nosek jakby dzięki niemu coś wyczuła, zapach zbyt słaby, aby mógł być dostępny dla powonienia zwykłego czarodzieja. I rzeczywiście tak było.

– Mój ojciec tu idzie – stwierdziła wyraźnie posmutniała. – Muszę już iść. On nie lubi, gdy mu się przeszkadza w rozmowie – wyjaśniła czarodziejowi i zniknęła.

Horn zdumiony potrząsnął głową. Jeszcze przed krótką chwilą stała przed nim, na swój sposób radosna i uśmiechnięta. To niemożliwe, że mogła się tak szybko poruszać. Nie bez udziału magii. Czarodziej wyszeptał krótkie zaklęcie. Odpowiedź, którą otrzymał nie zaskoczyła go. Ta posiadłość, jak już wcześniej przypuszczał było pozbawione magii, tak jałowa, jak mało które z miejsc na tym świecie. Gospodarz prawdopodobnie nie lubił gościć w swoim domu czarodziejów. Reszty dokonała wszechobecna nauka. Zdolność do tak szybkiego poruszania się, że wystarczyło mrugnąć, aby ją stracić z oczu była jeszcze jedną naturalną niemagiczną umiejętnością tej jakże nieczłowieczej dziewczyny. Niewiele jednak dawały te niezwykłe umiejętności, gdyż jednocześnie czyniły z niej odmieńca, a w żadnych świecie nie lubiano tych, co są inni. Szczególnie gdy dzięki swoim talentom stawali się groźni. Horn z niechęcią pomyślał o doktorze. Nie dziwił się już, że był on człowiekiem o tak złej reputacji.

– Witam… młodzieńcze.

Czarodziej podniósł głowę. Z ręką wyciągniętą do powitania stał przed nim twórca, o którym w tym momencie rozmyślał. Trudno było określić jego wiek. Mógł mieć pięćdziesiąt lat, jak i równie dobrze sto pięćdziesiąt. Cierpiał na astmatyczną zadyszkę, która czyniła jego zdania krótkimi i urywanymi. Przysadzisty i otyły z trudem się poruszał. W blasku popołudniowego słońca dosłownie świeciła jego pozbawiona jakiegokolwiek włosa łysina. Co gorsza, golił się co upodobniało jego głowę do rumianego gotującego się na wolnym ogniu jajka.

Horn z trudem wymusił na twarzy wątły uśmiech. Wstał z ławki i uścisnął wyciągniętą do niego dłoń.

– Mam zapewne przyjemność z Sir Arnoldem. Przysłano mnie…

– Służący wszystko mi przekazał – sapiąc i dysząc przerwał mu gospodarz. – Zapewne chciałbyś wysłanniku Komitetu zobaczyć moją pracownię. Zgromadziłem tu wiele talentów. Arcydzieła mego życia. Czy mogę się dowiedzieć z kim młodzieńcze rozmawiałeś?

– Z córką doktora – odparł czarodziej.

– Przecież tego zabroniłem. – Wyglądał na wzburzonego. – Nie wolno jej kontaktować się z obcymi.

– Mówiła, że jej na to pozwolono.

– Kłamała! Koniecznie chciała zobaczyć człowieka. Nie ugryzła?

– Nie – odparł Horn przestraszony wybuchem doktora.

– Proszę za mną – Sir Arnold z trudem łapał oddech. Zrobił się cały purpurowy, a jego wypowiedzi stały się jeszcze bardziej urywane i chaotyczne. – Wybaczysz młodzieńcze. Idę tak wolno, ale choroba niekiedy powala także lekarza. Co ciebie młody człowieku interesuje? W czym może pomóc ci umierający stary człowiek? Pracuje nad wieloma sprawami. Jestem znanym medykiem. Głównie jednak zajmuję się pracą naukową.

– Chciałbym najpierw ogólnie zapoznać się z pracą znanego tirańskiego medyka – Horn spróbował pochlebstwa. Musiał uspokoić schorowanego i podenerwowanego jego wizytą rozmówcę.

– Pokaże moją menażerię. Trzymam tam najcenniejsze okazy.

W milczeniu podeszli do głównego wejścia do budynku. Doktor przepuścił czarodzieja przodem, co biorąc pod uwagę jego wiek i pozycję samo w sobie było dość dziwne, a następnie zamknął za nim drzwi i ku zdziwieniu Horna przekręcił włożony do zamka klucz.

– Okolica jest dość niebezpieczna – wyjaśnił. – Dlatego zamykam drzwi wejściowe na klucz.

Czarodziej nie wiedział co ma myśleć o wypowiedzi Sir Arnolda. Co mogło być tak niebezpiecznego w ogrodzie przed domem, w którym zresztą parę chwil wcześniej służący właściciela domu pozwolił mu się zdrzemnąć? Ruszyli do przodu długim, brudnym i ciemnym korytarzem. Po swej lewej stronie Horn miał okna wychodzące na ogród, po prawej szereg drzwi prowadzących do komnat, których wnętrz prawdopodobnie nigdy w życiu nie miał ujrzeć. Nic nie mówili. Czarodziej wolał nie pytać o dziwne zachowanie doktora, a zresztą ten nie mógł mówić. Nawet powolny spacer wyraźnie go męczył. Cały czas głośno dyszał z trudem łapiąc oddech. W końcu przystanęli przed jednym z ciągnących się w nieskończoność drzwi. Przez dłuższą chwilę Sir Arnold szukał po rozlicznych kieszeniach swojego fartucha pęka kluczy, który złośliwie brzęczał i nie dawał się znaleźć.

– Pan, doktorze mówił, że mieszka w okolicy dość niebezpiecznej, ale jakie niebezpieczeństwo może zagrażać w pańskim ogrodzie? – w końcu czarodziej ośmielił się zapytać.

– To złodzieje – wysapał doktor. – Trzymam tu wiele cennych rzeczy. Woda jest płytka, po kolana, a mur to tylko atrapa. Ojciec lubił się kąpać. Na jego prośbę wyburzono mur oddzielający nasz dom od rzeki. Zresztą taka współczesna moda – z nagłym zrozumieniem w oczach spojrzał na czarodzieja. – Tobie młodzieńcze nic by nie zrobili. Bardziej ich interesuje to, co jest w domu, a zresztą boją się moich w sumie niegroźnych krzewów. – W końcu wyjął z kieszeni wielki pęk kluczy, wyszukał największy z nich i otworzył nim drzwi. Gestem ręki zaprosił Horna do środka. – Proszę wejść. Gość pierwszy.

Czarodziej wahając się, jakby w obawie, że dostanie tymi kluczami po głowie, wszedł do środka. Zaskoczony tym zobaczył dość szybko zapomniał o swoim strachu. W pomieszczeniu znajdowały się klatki różnych rozmiarów i kształtów. Nigdy nie zostało ono w pełni przystosowane do funkcji, którą teraz pełniło. Z sufitu zwisał zakurzony kryształowy żyrandol, a ściany wyłożono tapetą teraz tak brudną, że dawno już zatarł się pokrywający ją kiedyś wzór. W klatka znajdowały się dziwne, niespotykane nigdzie w świecie czarodzieja istoty. Nie dałoby się łatwo określić czym one faktycznie były. Do jakiej bowiem klasy stworzeń należałoby zaliczyć zaledwie dziesięcioletniego chłopca, o błękitnych załzawionych oczach, czarnych włosach, jasnej cerze i gładkiej skórze, którego nogi i pupę porastała ciemna, kręcona sierść, a z kości ogonowej wyrastał ogon? Chyba nie był diabełkiem. Jak nazwać słonia skrzyżowanego z orłem, czy też koczkodana, który miał twarz człowieka?

– Proszę spojrzeć tutaj – doktor trzymał w dłoniach małą klatkę. Jego oddech uspokoił się, a twarz straciły swój intensywnie purpurowy kolor. Czarodziej ze zdumieniem przypatrywał się buszującemu po niej stworzeniu. Mała myszka energicznie wgryzała się we włożony do klatki kawałek mięsa. Z jej grzbietu wyrastała dziwna narośl, deformująca małą sylwetkę.

– Co to jest?

– Ludzkie ucho skrzyżowane z polną myszą

– A po co to wszystko? – z rozdrażnieniem w głosie spytał Horn.

– I po co młodzieńcze to oburzenie? – Sir Arnold się uśmiechnął. – Nawet nie uwierzysz ilu ludziom przywróciłem dzięki tej myszy zdolność słyszenia. Mogłem sprawdzić działanie wielu ziół, w tym także tych, które wydzielają toksyczne substancje, zabójcze w dużych dawkach dla człowieka. Dobrać spośród nich te, które najkorzystniej działają na ludzki słuch. Co najważniejsze robiąc te eksperymenty nie musiałem ryzykować zdrowia innych ludzi. Mam wielu zwolenników wśród dawniej głuchoniemych wielmoży. Niestety, nie wszystkim się to podoba. Ty młodzieńcze jesteś reprezentantem nie najlepiej nastawionych do mnie kolegów. Wielu zresztą takich zasiada w Komitecie. Kieruje nimi zwykła zazdrość. Żaden z nich nie osiągnął takich sukcesów w leczeniu jak ja. Największe damy tego miasta przysyłają mi kwiat. Zresztą… Proszę tego nie robić!

Czarodziej podszedł do klatki, w której znajdował się chłopiec. Wyciągnął do niego rękę. Ten cofnął się wyraźnie przestraszony.

– Nie bój się – wyszeptał Horn. – Dobrze cię tutaj traktują?

Chłopiec cicho zabeczał.

– On nie mówi – doktor zachichotał. – A myślałem, że już wszyscy o tym moim dokonaniu słyszeli. Młodzieńcza ignorancja. Zapewne dlatego. Tylko po co przysłali takiego żółtodzioba?

– Co on tu robi? – spytał Horn.

– Chciałeś zapewne zapytać co to tu robi? To baran, którego skrzyżowałem z pewną odmianą małpki wschodniej. Zapewniam, że jest głupszy od psa, a jego rodzice nigdy nie należeli do ludzkiego gatunku.

– Z wyjątkiem pańskiej córki? – spytał podenerwowany czarodziej. Poniewczasie ugryzł się w język. Nie po tutaj przyszedł, aby oceniać doświadczenia doktora.

Z twarzy Sir Arnolda zniknął widniejący na niej wcześniej, pełen nie ukrywanej drwiny, uśmiech.

– To był mój błąd. Zresztą wytłumaczyłem się już przed Komitetem. Nie jestem potworem!

– Wierzę doktorze.

– Człowiek jest ułomną i chorą istotą. Szukam na jej chorobę lekarstwa. Może będę kiedyś mógł wzmocnić rodzaj ludzki i wyleczyć z dręczących go obecnie słabości.

– Nad czym jeszcze doktor pracuje.

Sir Arnold odłożył trzymaną w dłoniach klatkę.

– Próbuje was przekonać. Wytłumaczyć wam, że robię dobrze tworząc te hybrydy. A co mnie spotyka? Jedynie pogarda i kpina. Młodzieńcze, nie jesteś żadnym naukowcem. Gdybyś nim był nie zadawałbyś tak niemądrych pytań. Dopiero teraz zrozumiałem, że przysłano cię do mnie tylko po to, aby upokorzyć, a także zdobyć dowody mojej nieprawości.

Czarodziej odwrócił się do niego plecami. Patrzył na chłopca. Ten, przestraszony jego obecnością skulił się w kącie klatki i cicho beczał. Horn szukał w nim jakichkolwiek oznak inteligencji, ale ich nie znalazł. W tym domu było zbyt mało magii, aby mógł, korzystając z niej, poznać prawdę. Nadal nie wiedział czy ma przed sobą winnego człowieka, czy też może tylko chama, który nie rozumie, że hoduje w swoim domu dziwaczne stwory, które mogą wzbudzać wobec niego zrozumiałą niechęć. Nawet i ta ocena budziła wątpliwości. Jeżeli jego badania ocaliły życie i pozwoliły wyzdrowieć wielu ludziom, to czy można byłoby je potępić?

– Źle odczytał doktor moje intencje – w końcu czarodziej się odezwał. – Nie było moim celem ranienie kogokolwiek.

– To tylko słowa, a prawdę o człowieku mówią najwięcej jego czyny.

– Proszę wybaczyć.

– Ja umieram. Niewiele mi już zostało – Sir Arnold po raz kolejny zrobił się purpurowy na twarzy. Z trudem łapał oddech. – Nie mam nikogo komu mógłbym zostawić moją pracę. Co gorsza, ten dom umrze ze mną, gdyż jest związany tym cholernym czarem!

Czarodziej zrozumiał i zamarł z przerażenia.

– Brak magii. Co doktorze najlepszego zrobiłeś?

– Czarodziej, parszywy gatunek! – wysapał wściekły na Horna doktor. – Zresztą skąd wiesz? Nie, to więcej niż żart i kpina! Moi koledzy wysłali mi czarodzieja, aby sprawdził moje intencje!

– Nikt doktora nie chce zranić. Co to za czar? Niebezpiecznie jest wiązać tak duży teren nawet drobnym zaklęciem, szczególnie gdy jest ono długotrwałe.

– To mój ojciec, będący również naukowcem, doszedł do wniosku, ze świat skażony magią będzie fałszował wyniki eksperymentów. Zapłacił jednemu parszywemu czarodziejowi za to, aby ten pozbawił magii całego domu.

– Kiedy?!

– Całe lata temu. Wiem co magia źle użyta robi z ludźmi i przedmiotami. Mój rodzic tez o tym wiedział, ale najbardziej uczciwy okazał się ten piekielny magik. Czar działa, dopóty dopóki ja żyje. Potem dom się rozpadnie! Wszystko zostanie zniszczone. Zabezpieczające zaklęcie. Tak to tłumaczył ten czarodziejski wypierdek.

Horn rozumiał swojego kolegę po fachu. Żaden czar nie mógł trwać zbyt długo. Z czasem bowiem słabł i zanikał, a jego zniknięcie wyzwalała wiele destrukcyjnej energii. Gdy magia tutaj wróci przelewając się przez pozbawiony jej dom obróci go w kupę gruzów. W kilka chwil zabierze temu miejscu stulecia istnienia. Wszystko zginie zabite przez nieuchronny upływ czasu.

– Nie życzę sobie magiku twojej dalszej obecności w moim domu. Proszę powiedzieć naukowcom z Komitetu, aby… pocałowali mnie w zadek! Won stąd!

Czarodziej nic już więcej nie mówiąc wyszedł z menażerii. Klucznik, jak się okazało, przez cały czas stojący za drzwiami odprowadził Horna do bramy. Tam bezpardonowo wypchnął czarodzieja na ulicę.

 

Koniec

Komentarze

Komentujemy pod zakończeniem :).

Miłej lektury :)

To jest część I

Nowa Fantastyka