
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Cz.1
Kończyła się noc. Szarzało. Ostatnie gwiazdy zaczęły blednąć na tle rozjaśniającego się nieboskłonu. W głębi lasu bębniły bekasy, a młody głuszec próbował toku. Rzeka w tym miejscu była szeroka i spokojna, płynęła leniwie głębokim korytem. W oddali słychać było jednak huk wodospadu, niesiony echem przez wiatr. Gdzieś tam, nurt rzeki wciąż był gwałtowny i nieokiełznany, wściekle rozbijał się o popielate skały, które jako jedyne potrafiły się mu przeciwstawić. Świt powoli przeradzał się w chłodny poranek. Wstały mgły, snując się nad wodą gęstymi zwojami. Brzegi po obu stronach rzeki usypane były drobnoziarnistym żwirem. Olbrzymi, brunatny niedźwiedź wyłonił się z kniei i ze świstem wciągnął powietrze w nozdrza. Chłonął łapczywie wszystkie zapachy puszczy, które o poranku wydawały się najświeższe i niezwykle intensywne. Zapach ryb i leśnej żywicy mieszały się tego dnia ze swądem spalonych ciał i ostrego dymu. Wiatr niósł nieprzyjemną woń od północnego zachodu. Kosmate uszy zaczęły nasłuchiwać. Stary dzięcioł łuszczył suchą korę z pobliskiego cedru, co rusz uderzając dziobem w podejrzane miejsca. Gdzieś w gąszczu nawoływała miękko kukułka. Coś innego przykuło jednak uwagę potężnego grizzly. Rzeką płynęła wpław kobieta uczepiona wiklinowego kosza. Kilka razy znikała pod wodą, zupełnie jak podtapiany spławik, kiedy bierze ryba. Z każdą sekundą coraz bardziej opadała z sił. Popychając przed sobą wiklinowy kosz, wyczołgała się w końcu na brzeg i runęła twarzą w lepką breję, utworzoną z mułu i mokrego żwiru. W uszach niedźwiedzia zadźwięczał wysoki, przeciągły wrzask. Niewątpliwie był to rozpaczliwy krzyk dziecka. Niedźwiedź poczłapał powoli ku leżącej na brzegu kobiecie, mrużąc czujnie czarne węgle oczu. Potężne łapy, potrafiące jednym uderzeniem złamać kark dorosłego jelenia, grzęzły bezradnie w mokrym piasku i żwirze. Jak rozkwitający pąk kwiatu, ponad wierzchołkami drzew wyłoniło się słońce. Szmaragdowe wody zalśniły, obsypane pierwszymi złocistymi promieniami. Niedźwiedź zbliżył się na tyle, aby bez trudu zajrzeć w głąb kosza. Na dnie leżało niemowlę i wierzgało maleńkimi nóżkami, perliste łzy spływały zaś rzewnie po pulchnych policzkach. Było przemoczone i zziębnięte. Widząc nad sobą kudłatą głowę grizzly, otworzyło szerzej oczy i potulnie umilkło. Niedźwiedź i dziecko przypatrywali się sobie przez chwilę z narastającą ciekawością. Czarny wilgotny nos zbliżył się ostrożnie do brzucha niemowlaka i obwąchał skórę. Niepostrzeżenie drobne rączki wystrzeliły w górę i dotknęły z lubością brunatnego pyska. Niedźwiedź drgnął nerwowo, jednak po chwili zmrużył rozkosznie oczy i poddał się miłemu dotykowi. Gdy wynurzył z kosza wielką głowę, spojrzał instynktownie na leżącą obok, młodą kobietę. Bezgłośnie uszło z niej życie. Martwe przedramię wciąż obejmowało lekko kosz z dzieckiem. Grizzly obrócił ogromne cielsko i kołysząc się lekko na boki, ruszył w kierunku lasu. Nie powinien się mieszać. Wtrącanie się w nieswoje sprawy ściąga kłopoty. Z kosza dobiegało ciche gaworzenie. Im bardziej się oddalał, tym głośniej zdawało się dudnić w uszach. Zwierz przystanął, i z wahaniem obejrzał się za siebie. Po krótkim namyśle, zawrócił w kierunku brzegu. Niemowlę rozpromieniło się na jego widok wymachując rączkami. Niedźwiedź zacisnął potężne szczęki na uchwycie kosza, podniósł i ponownie ruszył w kierunku leśnych zarośli.
Ptaki z wrzaskiem podrywały się z gałęzi drzew, gdy ogromny grizzly przedzierał się przez leśne ostępy. Suche drewno i szyszki trzaskały pod jego łapami jak kości myszy. Wysokie korony drzew zdawały się piąć aż pod samo niebo. Wrzesień musnął liście żółcią i czerwienią, które wirując lekko, opadały na ściółkę. Jedynie iglaki pyszniły się wciąż nieśmiertelną zielenią. Grizzly bez trudu pokonywał największe chaszcze, gąszcze paproci i zwalone, zmurszałe pnie taranujące drogę. Las tętnił tysiącem odgłosów. Wiatr szemrał cicho, szeleszcząc w gęstwinie, gdzieś w oddali odzywała się kukułka, a czarne mrówki w zwartym szyku maszerowały dziarsko nad leśny strumień. Gdy wielki niedźwiedź wytoczył się spomiędzy drzew, ujrzał nasłonecznioną polanę. Pokrywał ją fioletowy dywan wrzosów i gigantyczne, prawie dwu-metrowe grzyby. W cieniu kolorowych kapeluszy odpoczywały zające, jednak gdy spostrzegły wyłaniającego się z lasu niedźwiedzia, w okamgnieniu rozpierzchły się we wszystkie strony. Czarne wargi grizzly wydęły się w coś na kształt uśmiechu. Zakładając oczywiście, że niedźwiedzie potrafią się uśmiechać. Na skraju lasu, po przeciwległej stronie polany, stała dziwaczna chata. Kształtem przypominała nieco przerośniętego borowika. Z poskręcanego komina sączyła się strużka siwego dymu, a bukowe drzwi porastał zielonkawy mech i kilka mlecznych hub. Niedźwiedź ruszył przez polanę, omijając wielkie grzyby. Gdy dotarł przed chatę, wypuścił kosz z żelaznego uchwytu szczęk i zajrzał do środka. Niemowlę spało smacznie, ssąc maleńki kciuk. Grizzly usiadł ciężko na zadzie i czekał. Kątem oka spostrzegł, że zasłona w oknie poruszyła się lekko. W chwilę później drzwi zaskrzypiały, i z chaty wyłoniła się stara kobieta. Miała na sobie szatę w kolorze ziemi, sięgające do pasa białe włosy i przebarwioną skórę. Z pomarszczonej szyi zwisało kilka amuletów, w tym koguci pazur na rzemyku, a dłonie zdobiło mnóstwo pierścionków.
– Spodziewałam się dziś ciebie, przyjacielu – przyznała starucha, rozciągając i tak szerokie już wargi w uśmiechu. Jej głos wibrował niczym niski, ropuszy rechot.
Niedźwiedź przywitał się potrząśnięciem kosmatego łba.
– Wejdź…ale najpierw bądź łaskaw przybrać właściwą postać bym mogła Cię ugościć.
Czarownica zniknęła we wnętrzu chaty, pozostawiając zachęcająco uchylone drzwi. Grizzly podniósł z ziemi kudłaty zad i stanął na tylnich łapach. Zaczął gwałtownie chudnąć, wielkie cielsko formowało się szybko w ludzkie kształty, a pysk na przemian wydłużając się i kurcząc, przeobraził się w głowę. Spojrzał na przednie łapy, które coraz bardziej przypominały dłonie, pazury zastąpiły paznokcie. Ogromny niedźwiedź zniknął. Przed chatą stał teraz dobrze zbudowany, czarnoskóry mężczyzna. Miał na sobie brązowe futro i ciężkie buty, białka oczu odznaczały się wyraźnie na tle czarnej twarzy. Zupełnie jakby zanurzył ją w talerzu smoły. Lewy policzek naznaczony był przez dwie, ledwo dostrzegalne blizny. Dawno temu pozostawiły je ostre pazury. Mężczyzna bez trudu podniósł kosz ze śpiącym dzieckiem, i przestąpił próg chaty. Niemal natychmiast odurzyła go ostra woń naparu z miedzianego kociołka, zawieszonego nad ogniem paleniska. W chacie znajdowała się tylko jedna izba. Pod ścianą stało niskie łóżko, na drugiej przykręcono kilka drewnianych półek, gdzie tłoczyło się mnóstwo słoików z przyprawami i pławiącymi się w occie gałkami ocznymi zwierząt. Wśród pajęczyn dyndały na sznurkach białe pęki czosnku. Wnętrze chaty przypominało piwniczną spiżarnię, z tą różnicą, że nieco światła wdzierało się do środka przez małe okna. Pośrodku stał okrągły, nadjedzony przez korniki stół, przy którym siedziała czarownica. Mężczyzna odsunął krzesło i usiadł naprzeciwko.
– Napar z ogonów traszek właśnie się uwarzył. Może zechcesz skosztować? – zaproponowała uprzejmie starucha.
– Wolałbym korzenne piwo – odparł z rozmarzeniem mężczyzna – najlepiej pół litrowe. W mordę, nie pamiętam, kiedy ostatnim razem go piłem…chyba zbyt długo nie zmieniałem postaci.
– Mój drogi Ursusie – Czarownica splotła patykowate palce, giętkie jak gałązki brzozy. – Dobrze wiesz, że nie mam w posiadaniu takich trunków. Powiedz lepiej, co cię do mnie sprowadza?
Wielkie dłonie mężczyzny sięgnęły do kosza po niemowlę, które w jego ramionach zdawało się być jeszcze mniejsze niż w rzeczywistości. Zamlaskało cicho przez sen i wtuliło główkę w ciepłe futro.
– Nie wiedziałem, co z nim zrobić… – westchnął ciężko mężczyzna – Jego matka nie żyje, biedaczyna został na świecie całkiem samiutki…
– Każdy inny niedźwiedź przegryzłby to dziecię na śniadanie – zauważyła ironicznie starucha – Szczęśliwa gwiazda musi przyświecać nad tą małą głową, skoro trafiło na Ciebie. Mięśnie niedźwiedzia, ale duch jagnięcia…
– Daruj sobie – parsknął mężczyzna i wyszczerzył rząd równych, lśniących zębów – Szczęście, że nie znalazła go ta stara banshee z pobliskiej puszczy…jej to akurat pociekłaby ślinka.
– Pociekłaby – zgodziła się czarownica – jednak doszły mnie wieści, że komuś udało się ją spalić. W jej własnym piecu.
– Coś takiego! – wychrypiał Ursus, kręcąc głową z niedowierzaniem – Przynajmniej w Lurden nie zginie już ani jeden dzieciak.
– Wróćmy do tego, którego tulisz w ramionach – powiedziała wolno czarownica – Jak widzę, to dziewczynka. Wyjaw proszę, jak trafiła w twoje kosmate łapska?
– Dziewczynka? No tak…jest taka drobniutka, prawda? Taka maciupeńka… – Czarne oczy spojrzały czule na niemowlę – Ta kobieta, jej matka jak przypuszczam, przypłynęła rzeką i zdołała wypchnąć kosz na brzeg. Zaraz potem wyzionęła ducha. Taka dziecinka sama sobie w lesie nie poradzi, musiałem ją zabrać ze sobą.
Starucha świdrowała dziecko zaintrygowanym spojrzeniem. Bez słowa wstała od stołu i podreptała pod jedną z półek. Koścista ręka, na której grzechotały liczne bransolety, sięgnęła za słoiki wypchane kurzymi nóżkami. Po chwili wydobyła zza nich kulisty przedmiot, owinięty w aksamitne płótno.
– To bardzo ciekawe… – mruknęła tajemniczo i położyła na stole połyskującą kule. W jej ciemnym wnętrzu kłębiły się błękitne płomienie. Czarownica ostrożnie ujęła ją w dłonie.
– Co robisz?
– Zamierzam spojrzeć w przeszłość.
Nim Ursus zdążył ponownie otworzyć usta, czarownica znieruchomiała. Oczy zaciągnęły się bielmem, a błękitne języki ognia wsiąkały szybko w skórę dłoni. Niekontrolowany spazm wstrząsnął chudym ciałem staruchy. Powtarzał się jeszcze kilkakrotnie, aż z ust czarownicy popłynęła strużka śliny.
– Antharpe! – Ryknął Ursus wybałuszając oczy.
Wtedy czarownica upuściła kulę, która potoczyła się po stole ku krawędzi i upadła na podłogę. Błękitny ogień zgasł, jakby wessany w matową czerń.
– Wielkie nieba… – wydyszała czarownica przyciskając starą dłoń do piersi – wielkie nieba…
– Co zobaczyłaś Antharpe?
– Nie sądziłam, że to naprawdę się wydarzy…
– Na demona, mówże!
Starucha ocknęła się z głębokiego zamyślenia i zwróciła ku Ursusowi szare oczy.
– Wieki temu Wielki H'rang przepowiedział jej przyjście…a jeśli pojawiła się Ona, muszą być i pozostali.
Ursus gwałtownie wybałuszył oczy.
– Nie chcesz chyba powiedzieć, że…
– Reinkarnacja Jednej z Czterech, Świętej Senion, Wody Życia…przepowiednia się wypełniła.
O.o To już nie będzie ciągu dalszego? Ale może i dobrze, bo tekst niezbyt się udał. Oprócz częstych niestety błędów ortograficznych, jest tu również kilka merytorycznych. Dajmy na to ten niedźwiedź. Już na początku wstawiasz taką personifikację, że łatwo się domyślić jego prawdziwej natury, a potem, dośc nieudolnie, piszesz "o ile niedźwiedź może się uśmiechnąć". To "spojrzeć z wahaniem" - żaden problem, a "uśmiechnąć się" - już niekoniecznie? W ogóle cała kreacja Ursusa wyszła dośc nieszczęśliwie. Rozumiem, że chciałaś z niego zrobić niezbyt inteligentnego osiłka o gołębim sercu, no bo jak inaczej wyjaśnic ten tekst: "- Dziewczynka? No tak...jest taka drobniutka, prawda? Taka maciupeńka... - Czarne oczy spojrzały czule na niemowlę - Ta kobieta, jej matka jak przypuszczam, przypłynęła rzeką i zdołała wypchnąć kosz na brzeg. Zaraz potem wyzionęła ducha. Taka dziecinka sama sobie w lesie nie poradzi, musiałem ją zabrać ze sobą."? (Genialne są te jego domysły tak na marginesie) Ale skoro potrafi on na zawołanie zmienić się magicznie w niedźwiedzia, to nie może być przecież AŻ TAK głupi!
Ogólnie całość jest niespecjalnie spójna. No i jeszcze te błędy językowe... Z ciekawszych:
"zwalone, zmurszałe pnie taranujące drogę." - ciekawe z jaką prędkością ;). Powinno być "tarasujące"
"odurzyła go ostra woń naparu z miedzianego kociołka" - Musiał być smaczny. Mmm, miedź...
"Las tętnił tysiącem odgłosów. Wiatr szemrał cicho, szeleszcząc w gęstwinie, gdzieś w oddali odzywała się kukułka, a czarne mrówki w zwartym szyku maszerowały dziarsko nad leśny strumień." - To były mrówki - mutanty? Takie wielkie, że aż było słychać jak chodzą?
A ortografia?
"Cię" piszemy z wielkiej litery tylko kiedy się zwracamy do kogoś bezpośrednio, w dialogach - nigdy. "Pół litrowe" pisze się razem. "Dwu-metrowe" - również i bez myślnika. Jest tego więcej, ale i tak już się mocno rozpisałem ,więc skończę szybko.
Summa Summarum tekst średni. Nie czyta się źle, ale to dlatego, że krótki, bo błędów i śmiesznostek jest na kopy. O fabule niewiele mogę powiedzieć. Zapowiada się kolejna sztampa o wybrańcach, ale możesz jeszcze z tego wybrnąć.
Ocena? Gdzieś między 2.5 a 3.0, więc z wystawienie wstrzymam się do następnych części (jeśli będą takowe), może się poprawi. Pozdrawiam
LK
Jestem tu nowicjuszką więc aby się poprawiło, potrzebna jest tak krytyka jak i wszelkie uwagi, dlatego dziękuję i wszystkie bez wyjątku przyjmuję na klatę ;)
(...) sączyła się strużka siwego dymu, (...) --- po setkach stróżek krwi wprost muszę zacytować; brawo, brawo, bis!
---------------
Niedźwiedź zacisnął potężne szczęki na uchwycie kosza, (...). --- droga Autorko, kosz był wiklinowy; zastanów się, co stanie się z pałąkiem takiego kosza, gdy na tymże pałąku zaciśnie zębiska niedźwiedź...
Lord Kovir wypunktował co poniektóre błędy i zmyłki; nie będę kontynuował, ponieważ sądzę, że sama dasz radę wyłapać i poprawić, co trzeba. Sądzę tak dlatego, że tekst ogólnie jest niezły pod tym względem, znajdujące się w nim pomyłki w znakomitej większości złożyć można (i chyba słusznie) na karb pospiechu w pisaniu i lekkiego rozpoetyzowania w opisach.
Powodzenia.
Racja, jak się człowiek śpieszy to się diabeł cieszy...gdy teraz czytam ten tekst po wytknięciu wszystkich błędziorów to się sama za głowę łapie, niestety. I tutaj kłania się ponoć sprawdzony sposób, napisz, odłóż na 2 tygodnie, ponownie przeczytaj...nauczka na przyszłość ;)