
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Ja – Bjorn Arnson piszę te słowa u kresu mego żywota. Urodziłem się, gdy modliliśmy się do starych bogów: Odyna, Tora, Frey'i. Ale potem przyszli ludzie w długich szatach, niosąc słowa o swym Bogu i jego synu, który umarł za nasze grzechy. Przekonali naszego króla Olafa, by przyjął ich wiarę, a wraz z nim – my wszyscy. Na północy – skąd pochodzę, jeszcze dziś wielu skrycie oddaje cześć dawnym siłom.
Przyszedłem na świat w Stradborn nad Helijksfjordem. W młodości podróżowałem na drakkarze brata mego ojca na Islandię i Grenlandię. Mając 26 wiosen poprowadziłem mój pierwszy własny statek: popłynęliśmy ze zbożem dla osad w Eiriksfjord. Wkrótce po przybyciu, zabiłem podczas kłótni o kobietę, syna Gunnara, miejscowego wodza.
Wiedziałem że nie daruje mi on śmierci pierworodnego i nie mam co liczyć na karę banicji. Tej samej nocy opuściliśmy fiord, z zamiarem powrotu do domu. Planowałem udać się do naszych braci Waregów i wraz nimi pływać rzekami kraju Słowian do Carogrodu, póki moi ziomkowie nie zapomną o gniewie Gunnara.
Morze pokrzyżowało me plany. Przez trzy dni i trzy noce walczyliśmy z gniewem Aegira. Nim ocean się uspokoił, zdążył pochłonąć dusze sześciu naszych braci. W tym męża mej siostry. Nie wiedzieliśmy dokąd kierował nas sztorm. Deszcz i błyskawice zakryły gwiazdy i straciliśmy możliwość nawigacji.
Gdy chmury ustąpiły słońcu, nie wiedzieliśmy, gdzie przygnali nas bogowie. W nocy próbowaliśmy określić naszą pozycję na podstawie położenia gwiazd. Cały nieboskłon pokryty był chmurami. Nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy płynąć dalej. Mijały dni, tygodnie, a nasze skromne zapasy wody i mięsa wyczerpywały się.
Gdy zaczęliśmy się zastanawiać nad poświęceniem najsłabszych na pokarm, bogowie dali nam promyk nadziei. Ukazał nam się zwiastun bliskości lądu, latający przyjaciele żeglarzy – ptaki. Popłynęliśmy w ślad za stadem, w stronę zachodzącego słońca. O świcie zauważyliśmy światło, załamujące się nad powoli wyłaniającym się zarysem lądu.
Nim dzień schylił się ku końcowi, wpłynęliśmy naszym drakkarem w niewielką zatoczkę, otoczoną gęstą roślinnością. Prastary las porastał ląd do którego dotarliśmy. Wyciągnęliśmy nasz okręt na brzeg, by naprawić szkody, wyrządzone przez sztorm. Zajęło nam to trzy dni. Polowaliśmy na sarny, znajdowaliśmy tropy niedźwiedzi, a nocą puszcza rozbrzmiewała pieśnią wilków. Wszystko w tej krainie – po równo drzewa i zwierzęta przypominało nam dom.
Wszystko prócz ludzi. Na mieszkańców tych ziem natknęliśmy się podczas ścinania drzew. Zapewne sprowadziły ich odgłosy pracy naszych toporów, które szeroko niosły się po lesie. Miejscowi byli dzicy i inni od wszystkiego co widziałem. Znałem opowieści o czarnoskórych, żyjących daleko na południu, za wielką pustynią, spotykałem tych co walczyli na wschodnich stepach z żółtoskórymi konnymi łucznikami, o wąskich oczach. Ale nikt nigdy nie wspominał o ludziach, o skórze koloru miedzi, drapieżnych obliczach i prostych czarnych włosach, w które to zatykali pióra. Ich strzały ugodziły Strybjorna i Olafa.
Skraelingowie rzucili się na nas z dzikim wrzaskiem. Ich broń o kamiennych ostrzach nie mogła dać rady naszym toporom i mieczom. Walka była krotka i zażarta, godna pieśni. Zwyciężyliśmy, ledwo kilku umknęło, a my powróciliśmy na brzeg. Wrócili tego samego wieczoru ale byliśmy już na morzu, bezpieczni. Żeglowaliśmy na południe przez wiele dni, uciekając przed zimą. Opłynęliśmy wąski cypel lądu o kształcie oskarda, wcinający się głęboko w morze. Na półwyspie równoległym do brzegu, udało nam się wymienić z innym plemieniem tych czerwonoskórych demonów kilka metalowych przedmiotów na żywność. Ich zboże były zupełnie inne niż nasza pszenica. Kłosy były wielkie jak sztylet i grube, pokryte długimi liśćmi, żółte ziarna zaś duże i twarde. Skraelingowie pokazali nam że można je jeść na surowo, gotować lub mielić na mąkę.
Przez trzydzieści dni kontynuowaliśmy rejs tym kursem, mijając ujścia wielu rzek, czasami handlując, lub walcząc. Każde wyjście na brzeg oznaczało ryzyko, tak straciliśmy Nilsa, Svena i Olofa. Z każdym dniem robiło się coraz cieplej, choć kalendarz mówił, że jesteśmy coraz bliżej zimowego przesilenia. W końcu ląd się skończył, a linia brzegowa skręciła na zachód.
W końcu dopadła nas sztorm, który odepchnął nasz okręt dalej, na południowy wschód. Po czterech dniach ujrzeliśmy ziemię. Porastał ją tak jak i poprzednią krainę – las jakiego nigdy nie widzieliśmy. Powietrze było wilgotne i gorące jak oddech Fafnira. Drzewa w niczym nie przypominały naszych. Jedne miały grube i mięsiste liście, wyrastające na całej długości pnia. Inne z kolei były wysmukłe i wysokie, z kępą długich postrzępionych liści na czubku, i z drewnianymi masywnymi owocami. Z głębi lasu docierały do nas odgłosy zwierząt, których wyglądu mogliśmy się tylko domyślać. Rozbiliśmy obóz na plaży i ruszyliśmy na poszukania wody i żywności. Znaleźliśmy jedynie strumień w którym ugasiliśmy pragnienie. Ten parny i gorący jak sauna las zamieszkiwały liczne węże, kolorowo upierzone ptaki i dziwne włochate stworzenia wielkości małego psa poruszające się wśród koron drzew.
Sigmund i jego syn Oleg oddalili się od nas i nie powrócili na brzeg. Nie znaleźliśmy żadnego ich śladu. Zniknęli jakby sama puszcza ich pochłonęła. Przeraziło to moich towarzyszy; szeptali miedzy sobą że porwał ich Loki we wcieleniu tych tajemniczych stworzeń, szybujących między koronami drzew. Uległem prośbom mych towarzyszy i o zmroku oddaliliśmy się od brzegu. Nie chcieliśmy igrać z nieznanymi siłami, śpiąc bezbronnie na plaży. Ale to co nas czekało było jeszcze potworniejsze.
Torwald stojący na dziobie, pierwszy zobaczył światła ognisk. Starając się jak najciszej pracować wiosłami popłynęliśmy w ich stronę. Wkrótce dotarł do nas zapach dymu z ognisk i wrzaski towarzyszące dzikiej uczcie. Na plaży działy się rzeczy jakie sądziłem, że zobaczę dopiero w czasie Ragnaroku. Wataha miedzianoskórych dzikusów: mężczyzn, kobiet i dzieci ucztowała, pożywiając się naszymi zaginionymi towarzyszami. Ten widok zmroził nam serca. Ale zbyt wiele już widzieliśmy, by ryzykować. Chęć przeżycia zatryumfowała nad honorowym nakazem pomszczenia towarzyszy, nawet za cenę własnego życia.
Przepłynęliśmy niezauważeni byle by tylko oddalić się od tego miejsca. Straciliśmy nadzieję na ocalenie; przez sześć dni i siedem nocy wiatry kierowały drakkarem. Siódmego dnia skończyła się woda. O świcie ujrzeliśmy wyspę. Wyłoniła się nagle z blasku wschodzącego słońca. Wstąpiły w nas nowe siły, uznaliśmy to za dobry znak. Wpłynęliśmy do szerokiej zatoki, otoczonej gęstą puszczą. Nad wyspą górował ciemny szczyt samotnej góry, o płaskim wierzchołku, z którego unosił się warkocz dymu.
Pomni tego co przeżyliśmy, ostrożnie zeszliśmy na ląd. Jednak ta mała wyspa okazała się niezamieszkała. Ludożercy także omijali ją z daleka, w swych dłubankach z drewna. Na miesiące to miejsce stało się naszym domem. Badaliśmy wyspę, polowaliśmy na ptaki i drobne gryzonie, żywiliśmy się owocami i naprawialiśmy nasz okręt. W połowie naszego pobytu, podczas polowania na czarne ptaki, o wielkich kolorowych dziobach, znalazłem szczelinę prowadząca w głąb wnętrza góry.
Następnego dnia wraz z kilkoma ludźmi zbadaliśmy tunel w jej wnętrzu. Musiała go wyżłobić jakaś potworna i niesamowita moc, bowiem krawędzie były gładko oszlifowane, niczym kamienie w strumieniu, wygładzone przez nurt. Odnaleźliśmy tam na wpół stopione ludzkie kości. Musiały tam leżeć od wieków, bowiem pokrywała je gruba warstwa wulkanicznego pyłu.
W pobliżu ściany, spoczywała, zatopiona, potężna rzecz z metalu, wysoka na dwóch rosłych mężczyzn. Kształtem przypominała kość udową konia. Na szerszym końcu posiadała płaskie zakończenie pełne wyżłobionych, dziwnych znaków i zatopionych w metalu kryształów, wielkości ludzkiej głowy. Za jeden taki klejnot można by kupić dziesięć nowych drakkarów, lub drużynę najlepszych wojowników na roczną służbę. Ale mimo naszych prób nie udało się nam żadnego wyłupać. Sprawiały wrażenie jak gdyby stanowiły jedność z tym dziwactwem. Z biegiem dni nawet najbardziej spragnieni bogactwa przestali próbować. Zaczęliśmy myśleć o powrocie. Pewnej nocy, gdy poszedłem ulżyć potrzebie, w ustronnym miejscu jaskini ujrzałem coś świecącego. Gdy podszedłem bliżej, okazało się, że światło to pochodziło od minerału podobnego do znajdujących się na urządzeniu.
Kryształ był ogromny, większy od tych ze ściany. Nie za takie skarby w moim świecie odbierano życie. Kuszony niewyobrażalnym bogactwem i perspektywą parzenia się z najdorodniejszymi kobietami z osady, wrzuciłem kryształ za pazuchę i cichym krokiem oddaliłem się, by nie budzić towarzyszy. Niestety Olof – mój zastępca zbudził się. Zobaczył, że próbuję coś przed nim ukryć.
Nie miałem wyboru, musiałem obiecać mu udział w łupie; przynajmniej na razie. W następnych dniach nadal skrupulatnie odmierzałem upływ czasu i na sześć dni przed wiosenno-letnim przesileniem wyruszyliśmy w drogę. W pobliżu ujścia rzeki, którą okoliczni dzicy zwali imieniem jakiegoś paskudnego boga, którego próby powtórzenia łamały mi język. Splunąłem za ramię by odpędzić zło mogące się czaić za tym plugastwem.
Żeglowaliśmy tym samym kursem co rok wcześniej. Staliśmy przed prostym wyborem: dopłynąć do spokojnej krainy, która nas wyżywi, lub dopłynąć do krańca świata i stoczyć walkę z monstrami tam się czającymi. Z pewnością byłaby ona godna pieśni. Póki co jednak, nasze dni sprowadzały się do handlowania z dzikusami: kupowaliśmy od nich zboże, suszone mięso i skóry do łatania żagla.
Wiedliśmy dość spokojny żywot, który z pewnością zadowoliłby niejednego rybaka lub rolnika, my jednak oczekiwaliśmy czegoś więcej: gorących kobiet i przeciwników z którymi moglibyśmy się mierzyć w równej walce. Jak przewrotne bywają wyroki bogów, okazało się dnia następnego. Gwałtowny szkwał rzucił naszą łodzią o przybrzeżne skały, łamiąc ją w pół.
Do plaży dopłynąłem uczepiony złamanego wiosła. Olof jako jedyny z mojej załogi także dotarł do brzegu, ale był ranny. Strzaskana belka drewna wbiła się w jego brzuch, tuż pod żebrami. Krwawił okrutnie. Rozłupałem mu czaszkę kilkoma uderzeniami wielkiego kamienia. Teraz skarb był tylko mój. Żyłem w nadziei, z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc, że w końcu natrafię na jakieś przyjazne plemię i wykupię odpowiednią pozycję społeczną przy pomocy mojej błyskotki. Pogoda zmieniała się praktycznie codziennie. Nie było chwili bym nie przeklinał tutejszych wiatrów i pory deszczowej. Dawały mi się szczególnie we znaki, gdyż żyłem blisko plaży w naprędce skleconym szałasie z dziwnych liści miejscowych roślin.
W końcu nadszedł dzień w którym los się do mnie uśmiechnął. Był to chłopiec-góra dwunastoletni, o ciemnej karnacji skóry. Wyglądem przypominał wcześniej napotkanych przez nas kanibali. Zdobyłem jego zaufanie oferując mu Alsvida-małą figurkę konia wyrzeźbioną z drewna, którą podarował mi ojciec na dziesiąte urodziny. Obecnie nosiłem ją jako talizman.
Dziecko zaprowadziło mnie do wioski, znajdującej się na wysoko położonym terenie, na zboczach górskich szczytów. Byłem zdziwiony rozmiarem tutejszej społeczności. Wioska była kilkukrotnie większa od jakiejkolwiek, jakie widziałem w ojczystych stronach. Zbocza góry porastały tarasy, na których uprawiano żywność.
Odetchnąłem z ulgą, gdyż dawało to sporę nadzieje na to, iż ci ludzie nie żywili się swoim gatunkiem. Będąc mocno wygłodzonym, nie posiadałem się z radości, gdy chłopak sprowadził swoich rodziców, którzy napoili mnie i nakarmili. Nigdy wcześniej w życiu nie jadłem tak łapczywie. Następną rzeczą jaką zapamiętałem była utrata przytomności.
Obudziłem się ze strasznym bólem głowy. Strawa musiała być czymś zatruta. Leżałem w jednej z chat. Zauważyłem, że gdzieś znikł paskudny odór, roznoszący się za mną odkąd nie miałem dostępu do wystarczającej ilości słodkiej wody, by zażyć porządnej kąpieli. Mój dotychczasowy ubiór gdzieś znikł. Byłem nagi, nie licząc przepaski biodrowej podobnej do tej, jakie nosili tubylcy. Gdy wyszedłem z namiotu, zauważyłem, że wszyscy bacznie przyglądają się moim rzeczom. Wśród nich szczególnym zainteresowaniem cieszyła się skórzana torba, z której błyskało światło pochodzące z kryształu.
Gdy podszedłem bliżej, tłum rozstąpił się na mój widok. Naprzeciw mnie stał wystrojony bogato, jak na tutejsze warunki osobnik-co bez wątpliwości oznaczało, że był jakimś wysokim rangą wojownikiem lub nawet wodzem. Jego głowę zdobiło interesujące nakrycie, zrobione z pyska jednego z tutejszych wielkich kotów. Miało to chyba na celu reprezentować jego siłę i umiejętności myśliwskie, lub zasobny skarbiec. Biedacy – pomyślałem; moja wioska pękłaby ze śmiechy, gdyby zobaczyła, w czym noszą się inne ludy świata. W dzieciństwie każdy Norseman musiał złapać i skręcić kark dorosłemu bykowi renifera, by udowodnić swoje męstwo, a ci tutaj – dorośli mężowie puszyli się zabiciem przerośniętego kota. Wracając do głównego nurtu mojej opowieści – rzekomy wódz spojrzał na mnie, świdrującym wzrokiem i zakrzyknął coś w swej psiej mowie.
Zebrało mnie na odganianie złych duchów, jednak powstrzymałem ślinę w ustach sądząc, że może to być źle odebrane przez tych diabłów. Nie mogłem być zupełnie pewien czy ci tutaj też nie żywili się przedstawicielami swojego gatunku. Osobnik wskazał zawiniątko z kryształem i chyba spróbował mnie spytać czy należało do mnie. Poklepałem się ręką w klatkę piersiową, sygnalizując, że kryształ należał do mnie. Po chwili wszyscy zgromadzeni, łącznie ze swoim przywódcą położyli się kolejno na ziemi, w geście poddania, niczym łany zboża na wietrze. Mogliby chyba tak leżeć bez końca, jednak kazałem im wstać. Chyba wzięli mnie za posłańca bogów.
Z okazji mojego objawienia wyprawiono ucztę. Podczas niej wódz wydał mi za żonę swoją piętnastoletnią córkę. Była piękna-nie to co większość miejscowych kobiet. Jej wielkie oczy i mały okrągły nos połączone z pełnymi ustami tworzyły nieskazitelną twarz dziecka, która kontrastowała z pełnymi, już dojrzałymi piersiami i jędrnymi, wydatnymi pośladkami. Podczas nocy poślubnej wykazała się kunsztem większym niż nawet najbardziej doświadczone ze znanych mi kurtyzan.
Następnego dnia byłem już panem absolutnym tej ziemi. Uszyto mi nowe szaty, przypominające te w których mnie znaleźli. Zasiadłem na tronie, na szczycie dziwnego obelisku, ze stromymi schodami, prowadzącymi na szczyt. Jego rozmiar przeraził mnie. W moich stronach nie potrafiono tak budować. Gdy zobaczyłem jak żyje większość tutejszej społeczności nie mogłem uwierzyć, że tak prymitywni ludzie mogli zbudować coś tak monumentalnego. Podobnych budowli w okolicy było jeszcze kilka. Za ich konstrukcją musiała stać jakaś wyższa forma życia: co do tego nie miałem żadnych wątpliwości.
Podczas ceremonii przejmowania władzy, nałożono mi na głowę wydrążoną czaszkę byka jako symbol siły i władzy, oraz wręczono długie, przypominające topór narzędzie, które było odpowiednio oszlifowaną łopatką jelenia. Nie mogłem rozczarować swoich poddanych. Wzniosłem broń nad głowę w geście triumfu. Chwilę później zademonstrowałem nowy porządek rzeczy ścinając dotychczasowego wodza. Rozległa się głucha cisza. Nie byłem do końca pewien jak zareaguje zgromadzony wokół obelisku tłum. Po chwili tak cichej, że mogłem usłyszeć bzyczenie komara, rozległa się wrzawa.
Tłum wiwatował na moją cześć. Podniosłem ściętą głowę człowieka, który przed chwilą opuścił gardę i nie był świadom moich zamiarów. Dałem im popatrzeć na to jaki los czeka każdego, kto śmie się sprzeciwić mojej woli. Byłem w końcu bogiem pośród ludzi. Wróciłem do swojej nowej siedziby w pałacu, razem z nowo nabytym trofeum. Rzuciłem głowę pod stopy Anaconie-jego córce, a mojej żonie. Nie powiedziała nic. Brałem ją wielokrotnie tamtej nocy, jednak tylko raz udało mi się ujrzeć łzę na jej policzku.
Postanowiłem, że od tego dnia w ofierze bogom zostaną składane ofiary. Pod tym pretekstem chciałem oczyścić społeczność z elementów najsłabszych. Tak jak w moim rodzinnym domu-nakazałem ćwiartować zdeformowane niemowlęta i przerabiać je na paszę dla świń. Brzydkie dziewczęta należało wykrwawić na ołtarzu lub przebić głowy ostrym kołkiem. Nie szczędziłem również ludziom, których podejrzewałem o spiskowanie przeciwko mnie. Ich karałem szczególnie okrutnym rytuałem obdzierania ze skóry, połączonym z ćwiartowaniem.
Osobiście pokazywałem jak należy najefektywniej zabijać. Szczególnie spodobało mi się wyłupianie serca tępymi narzędziami. Dawało poczucie absolutnej władzy nad losem ofiary. Z wiosny na wiosnę moje królestwo kwitło. Wszyscy żyli dostatnie. Każdy mieszkaniec był ważną częścią tego wielkiego organizmu jakim była osada, gdzie pracował w pocie czoła na jego chwałę. Pod moimi rządami silnej ręki stworzyłem tu coś większego niż zwykłą osadę.
Stworzyłem imperium, którego granice poszerzyłem włączając sąsiednie osady, prowadząc krwawym szlakiem moją bitną armię. Jego chwała przetrwa wieki.
Piszę te słowa w siedemdziesiątym roku mojego życia. Jestem już stary, niedługo nadejdzie mój czas, jednak jestem pewien, że to co tu zdziałałem, będzie kontynuowane przez mego syna-Achitometla Pierwszego– wyszkoliłem go dobrze, będzie rządził na tych terenach twardą ręką jak jego ojciec. Sam już posiada dwóch dorosłych synów, którzy są płodni. Nasza dynastia nie może upaść.
Pisałem to ja – Wielki Bjorn Arnson, pierwszy władca ludu Azteków, zwany również Quetzalcoatlem.
Brak akapitów rozbolał mi oczy...
Tekst jest napisany w konwencji listu sprzed pierdyliona lat. Wątpie, aby stosowano wtedy akapity:)
W końcu dopadła nas sztorm - Dopadł
Ała, moje oczy:( Ale przeczytałem. Sądzę jednak, że akapity przyciągną więcej czytelników.
Cóż, oryginalna narracja. Nie podobała mi się.
Fabuła dziwna...
Jeśli mam być szczery to nie spodobało mi się. Chyba głównie przez trudność w czytniu.
Pozdrawiam.
Ja wątpię, czy przed pierdylionem lat pisano listy współczesną polszczyzną -- a propos tych akapitów.
pozdrawiam
I po co to było?
To co napisałeś, to nie jest stylizowany list sprzed pierdyliona lat, lecz forma dziennika. Zresztą doprawdy nie mam najmniejszego pojęcia, co znaczy "pierdylion" lat?
I wiedz jedno, drogi autorze, obecnie w prozie stosujemy akapity, od kiedy jakiś mądry człowiek je wymyślił (i chwała mu za to).
Co do opka - dobrnąłem mniej więcej do połowy, zanim dostałem oczopląsu od tego zbitego w jedną kupkę tekstu na zielonym tle. Masa błędów. Widać, że nie poświęciłeś ani grama wolnej chwili, by poprawić ten tekst. Może i fajny tekst, ale mnie nie zachwycił. Ale nie zniechęcaj się, pisz i próbuj dalej, bowiem widziałem gorsze teksty, niż Twój.
Pozdrawiam
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
Moja "ślicznotka" dostała sześć jedynek, a ja, mimo to, smieję sie, kiedy ją czytam.
Z akapitami sie zgodzę. Gdybyś napisał to we wczesnośredniowiecznej skandynawszczyźnie, pewnie nikt pretensji by nie miał. A skutek byłby ten sam.
Dawajcie więcej jadu, bo na razie wam to słabo wychodzi.
To raczej nie jest jad, tylko krytyka, która ma cię zmobilizować, a uwierz lepiej dostać za pierwszym razem baty, niż wysłuchiwać niczym niepopartych komplementów. Zatem posłuchaj przedpisców, może przeczytaj kilka artykułów o samym pisaniu, zamieszczonych w tym serwisie. Pamiętaj, że nikt nie chce cię zniechęcać do pisania, jedynie poprawić jego jakość. Spróbuj sobie przeczytać swój tekst i poprawić błędy, zarówno te które sam zauważysz, jak i te wytknięte w komentarzach. Pozdrawiam.
Zaraz wam wrzucę te akapity...
Dzięki za komentarz pod Mysliwymi, uśmiałem się, bo wybrałeś najgorzej ze wszystkich tekstów, które tu wrzuciłem.Poza tym nawet go nie przeczytałeś.
Zgadzam się z Gwidonem, komentarz rzeczywiście do śmiechu :)
gdy modliliśmy się do starych bogów: Odyna, Tora, Freyi. – Thora
Nigdy wcześniej w życiu nie jadłem tak łapczywie. – Albo albo. Wiadomo, że jak w życiu tego nie jadł, to raczej nie w przyszłym :P
Zauważyłem, że gdzieś znikł paskudny odór, roznoszący się za mną odkąd nie miałem dostępu do wystarczającej ilości słodkiej wody, by zażyć porządnej kąpieli. – A słona była trująca? W morzu też się ludzie kąpią.
Podczas niej wódz wydał mi za żonę swoją piętnastoletnią córkę. – Skoro nie mógł się z nimi dogadać, to skąd wiedział ile lat ma dziewczynka?
Ja kilka takich wyłapałem, choć znalazłoby się więcej. Co do formy listu... Mnie to nie raziło. Mój ulubiony pisarz, Howard, bardzo często stosował taki zabieg. Tyle, że tam współczesne formy językowe miały uzasadnienie. Opowiadania były pisane z perspektywy człowieka współczesnego, opowiadającego swoje przeżycia z poprzednich wcieleń. Tak było np. w "Dolinie grozy", ale mniejsza z tym. Gdyby ktoś napisał to faktycznie, tak jak widział sytuację wiking, prawdopodobnie niewiele byśmy z tego zrozumieli.
Jeśli chodzi o treść, to mnie się to nawet podobało. Nie było długie, więc nawet fakt braku akapitów dało się jakoś przeżyć.
Inna sprawa, to stosunek autora do komentujących. Trochę pokory autorze. Nikt cię tu zgnoić nie chce, ale wierz mi, że jak pewnych błędów nikt ci nie wytknie, to prędko sam nie dojdziesz do tego, że je robisz.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Macie akapity takie na jakie pozwala ten ograniczony edytor.
@gwidon2 A mój przeczytałeś, który też jest słaby.
Nie komentuję, jeśli nie przyczytałem.W lipcowym numerze Nowej Fantastyki, mój Margasz. Poczytaj sobie a może tez stwierdzisz, że widok z okna jest ciekawszy.
Ja do nikogo nie piję, tylko proszę o konstruktywną krytykę. Jak ktoś nie potrafi czytać tekstu bez akapitów to cóż...
Nie przepadam za tekstami pisanymi w takim stylu (listu/dziennika) ale ten nawet mi się spodobał. Fabuła jest ciekawa, a puenta zaskakuje. Nice :) 4