- Opowiadanie: Jakub Sosiński - Ptaki grzmotu

Ptaki grzmotu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ptaki grzmotu

„Ptaki grzmotu"

 

Ranczo państwa Mayweather w stanie Texas, niedaleko miasteczka Milton

 

*

Był gorący, czerwcowy poranek roku pańskiego 1871. W Europie dopiero co wygasł konflikt prusko-francuski. Na ranczu państwa Mayweatherów słońce wstało jak zwykle nieprzysłonięte przez choćby najmniejszy obłoczek chmur. Mała Betty wraz ze swoim bratem Samem bawiła się w chowanego, podczas gdy ich matka wieszała pranie, a ojciec zaganiał bydło z zagrody na wypas.

– Ok, Betty, poddaję się, możesz już wyjść! – krzyknął głośno dziesięcioletni Sam.

Nikt mu nie odpowiedział. Przeszedł jeszcze parę kroków, gdy nagle ziemia pod nim uniosła się i w mgnieniu oka przewrócił się na ziemię, wzbijając przy okazji w powietrze pokaźną ilość piasku.

Odwrócił się przez ramię i zobaczył uniesioną klapę piwniczki, czasami używanej jako schron przeciw tornadom. Ze środka wyszła Betty.

– Nie myślałam, że jesteś tak naiwny. Przeszukać cały dom i okolice, i nie pomyśleć o otwarciu zapadki?

– Tiaaaa, jasne. To pewnie przez ten upał; wypala już mi mózg. Mógłby w końcu spaść deszcz.

– Wiesz Sammy, że to nie okres pory deszczowej? Przydałaby się jakaś burza…

– No to będziecie musieli wytrzymać jeszcze trochę dłużej. Dziś nie zanosi się na żadną – wtrąciła wieszająca w pobliżu pranie pani Mayweather.

– Naprawdę mamo? – spytał z wyraźnym rozczarowaniem mały Sam.

– Niestety tak, kochanie. Życie nie składa się z samych przyjemności.

– A to na horyzoncie to co mamo?…

Gdy wyraźnie skoncentrowała wzrok na punkcie wskazanym przez dzieci, zobaczyła w oddali cienki obłok dymu, rozszerzający się ku niebu niczym stożek.

– Dzieci! Szybko do środka! Bobby wracaj z tymi cholernymi krowami!

Matka z dziećmi wpadły do mieszkania. Po kilku minutach dołączył do nich ojciec.

– Martho, co się stało? – spytał z trudem, wyraźnie zdyszany po szybkim powrocie do domu.

– Na północy widzieliśmy dym, to chyba Indianie.

– Niemożliwe, ich najbliższe obozy są o jakieś 100 mil stąd, za górami, a przynajmniej były…

W mgnieniu oka słońce skryło się za chmurami, a kilka chwil później niebo zakrył mrok. Ciszę przerwał grom tak głośny jak gdyby okoliczne góry eksplodowały. Mała Betty wyglądała za okno stojąc na palcach stóp, sięgają z trudem do krawędzi okna. Na szybie pojawiały się coraz to gęstsze kropelki deszczu. Kolejne uderzenia piorunów były coraz głośniejsze. Jej rodzice coś krzyczeli, ale grzmot zagłuszał ich kompletnie. Za oknem Betty ujrzała kilka piorunów wbijających się w szczyt łańcucha górskiego na północy. Nagle za oknem przemknął jakiś cień. Przerażona Betty odskoczyła od okna.

– Co się stało kochanie? – zapytał ją ojciec.

– Widziałam coś za oknem, było ogromne.

– Do jasnej cholery, Martho! Mogłabyś przestać im opowiadać te koszmarne indiańskie historie na dobranoc! Martho?

– Chodź tu Martin. Coś dzieje się z bydłem.

– Co do jasnej cholery… – spytał sam siebie, wyraźnie zdziwiony widokiem, który zobaczył za oknem.

Krowy ryczały jakby były zarzynane, większość z nich próbowała sforsować ogrodzenie – inne wpadały na siebie, raniąc się porożem, lub tratując najmłodsze sztuki na śmierć. Ogrodzenie tak trzeszczało jakby miało ustąpić w każdej chwili.

– Zostań z dziećmi – wyszeptał – muszę wyjść i opanować te bestie zanim stracimy cały nasz majątek.

– Martin, poczekaj… Wiem, że bydło w czasie burzy jest niespokojne, ale to nie jest normalne. Na zewnątrz może być niebezpiecznie: może jakaś wataha wściekłych kojotów albo puma.

– Ha! Kobieto, na takim stepie nie żyje żaden drapieżnik większy od grzechotnika. Zawsze, w razie czego będę miał przy sobie swoją ślicznotkę – na potwierdzenie swych słów przeładował swojego Colta.

– Ok, tylko uważaj na siebie kochanie.

– Lepiej niech te krowy uważają na mnie.

Martin zatrzasnął drzwi za sobą z hukiem, oznajmującym jego wyraźny stan umysłu. Pani Mayweather podbiegła do okna, gdzie dzieci już obserwowały ojca zmierzającego do zagrody z bydłem. Ojciec wszedł między krowy z biczem gotowym do zaprowadzenia porządku, jego rodzina ledwo widziała poprzez ścianę deszczu jego sylwetkę. Zaczął smagać biczem krowy, lecz bez wyraźnych rezultatów. Chwilę potem duży kształt przemknął ponad jego głową.

– Mamo, każ tacie wracać! Widziałam to razem z nim jeszcze, gdy był w domu.

– Dobrze złotko, też to widziałam.

Pani Mayweather otworzyła drzwi i wyszła z dziećmi na werandę, skąd mieli doskonały widok na zagrodę.

– Martin, wracaj do jasnej cholery! Coś tam jest!

– Gdzie? Nic nie widziałem?

– W powietrzu! Coś ogromnego.

– Niem… – nie dokończył zdania, gdy z góry spadły na niego dwa cienie rozrywając ciało na pół niczym gilotyna. Zniknęły równie szybko, jak się pojawiły.

W okolicy słychać było jedynie kobiecy wrzask i dziecięce piski.

 

*

 

Milton w stanie Texas

Populacja: 200 osób

Trzy tygodnie później

 

– Jeszcza jedna kolejka Mitch? – zapytał wyraźnie rozbawiony towarzystwem swego klienta, barman.

Siedzący przed nim mężczyzna był w średnim wieku. Wysoki, dobrze zbudowany brunet z przystojną twarzą, zarośniętą kilkudniowym zarostem sprawiał wrażenie lokalnego zawadiaki, które dopełniały: długi, czarny płaszcz i stary, wymięty kapelusz w tym samym kolorze.

– Nie, dzięki Bobby. Jutro muszę wcześnie wstać, nowa robota…

– Coś się szykuje?

– W tej dziurze chodzą słuchy, że na ranczu niejakich państwa Milton zginął senior rodu…Właściwie to został chyba porwany przez kogoś, lub przez coś…

– Na pewno szeryf wie coś więcej w tej sprawie

– Szeryf? Mówisz o tej kupie gówna, która leży pod schodami? Już z nim gadałem; wszystko co wiedział wydusił z siebie po kilku kolejka twojego bełta, oczywiście na mój rachunek.

– Mówiąc to wskazał butelką na leżącego bezwładnie na brzuchu.

– Więcej już pewnie od niego nie wyciągniesz.

– Zapewne – Mitch pociągnął kolejny łyk z butelki.

– Więc jak planujesz zacząć te nową robotę, skoro szeryf jest w takim stanie, a gdy się obudzi może skojarzy, że masz wyroki w sześciu stanach.

– Proste. Jutro na farmę, na której zginął ten ranczer wybiera się pastor i lekarz. Chcą pomóc wdowie i dzieciakom przejść trudny okres po śmierci ojca. Chyba zabiorę się na doczepkę.

Gdy obydwaj dżentelmeni raczyli się męską konwersacją, ze schodów prowadzących na piętro schodziła właśnie skąpo ubrana dama lekkich obyczajów. Nie była to zwykła córa Koryntu. Jej wdzięki doceniono by pewnie w najlepszych domach uciech Paryża. Była smukłą blondynką o ciele, za które można było zabić. Lekki makijaż podkreślał jej złowieszcze, a zarazem seksowne spojrzenie i uśmieszek.

– Tylko uważaj Mitch. Ten Mayweather był niezłym sukinsynem. Służyłem z nim pod Gettysburgiem. Kosił jankesów swoją szablą jak łany zboża. Do dziś nie wiem ilu zabił. Oficjalnie około dwunastu, ale gdy przychodził tu, to po każdym piwie liczba wzrastała. Ostatnim razem bełkotał coś o stu trupach.

– Tiaaa. Każda butelka wzbogaca lokalny mit.

– Nie był bym tego taki pewien. Pamiętam jak przed wojną pacyfikowaliśmy obóz Komanczów. Byliśmy młodzi i głupi. Jednak wtedy Martin rzeczywiście pokazał swoje prawdziwe oblicze. Gdy jego kumpel, Tom zginął od kuli wystrzelonej przez matkę broniącą swoich dzieci, wpadł w szał. Gwałcił i mordował wszystkich: dzieci, matki, starców. Wtedy pewnie liczba stu ofiar nie była przesadzona.

– Być może Bobby, aczkolwiek niekoniecznie

– Skąd te wątpliwości Mitch?

– Skoro taki kawał skurwysyna i wojaka nagle znika, to coś mi tu śmierdzi. Rzekłbym pewnie, że to sam diabeł go porwał, skoro w okolicy nie ma żadnych siedlisk Komanczów ani zorganizowanych grup złych chłopców.

– Znając Martina to pewnie dowodziłby tymi degeneratami z armii.

– Coś tu się dzieje Bobby i mam dziwne wrażenie, że nie jest to zwykłe porwanie. No, w każdym razie jutro się tam wybiera nasz trio wspaniałych. Przesłuchamy panią Mayweather i sprawdzimy okolice. Cokolwiek tam się stało wyjaśnimy to. W końcu pięć tysięcy zielonych nagrody nie na co dzień wpada w kieszeń.

– Proszę, proszę. Kto to mówi? A to stary, dobry Mitch Connor – Kobieta w stroju kurtyzany przysiadła się do baru obok Mitcha. – Ostatnim razem mówiłeś, że jesteś milionerem i szastałeś forsą na małolaty takie jak ja.

– Betsy? To ty? Nie mogę uwierzyć, że z tej delikatnej nastoletniej łani wyrosła jeszcze ładniejsza kobieta…

Potężne uderze z liścia pozbawiło Mitcha przytomności umysłu na parę sekund. Musiał się otrząsnąć, aby dojść do siebie. Betsy była piękna, ale potrafiła też przywalić jak mężczyzna.

– Dlaczego opuściłeś mnie ty sukinsynu?! Obiecałeś mi ostatniej nocy, zanim uciekłeś, że wykupisz mnie od Bobby'ego i ruszymy razem na podbój wielkiego świata. Zamiast tego musiałam żyć w tej norze zabawiając obleśnych grubasów – co gorsza, niektórzy z nich nie płacili… Oczywiście nie uchodzili wtedy cało ze swoimi klejnotami. Tu muszę ci posłodzić Mitch – zrobiłeś ze mnie niezłą sukę, podczas tych wszystkich polowań i nauki strzelania na które mnie zabierałeś.

– Niestety muszę ci przyznać rację złotko – Mitch wywrócił oczami, nadal rozmasowując policzek.

– Spokojnie Betsy. Co było, już dawno minęło – próbował uspokoić ją Bobby.

Kolejny klaps prawie zrzucił Mitcha z krzesła.

– Już mi minęło – zakomunikowała bezceremonialnie. – Nawet nie wiesz jak czuje się osiemnastoletnia dziewczyna, której jakiś pseudomilioner, w dodatku jeszcze niestety bardzo przystojny, proponuje zmianę trybu życia. Pytam jeszcze raz Mitch: – Czemu mnie zostawiłeś?

– Betsy… Ja… Rzeczywiście szastałem wtedy forsą na lewo i prawo, ale uwierz, zawsze byłaś dla mnie kimś specjalnym. Wtedy – w ostatnich dniach pobytu w Milton kończyły mi się pieniądze, a na biurze szeryfa było kilka intratnych ofert dla takich politowania godnych łowców nagród jak ja. Robota nie była bezpieczna, dlatego nie chciałem cię narażać na takie życie.

– O tak! Miłosierny Mitch Connor?! HAHAHA! Litości… Za to dawanie dupy w jakiejś dziurze, bez obrazy Bob – ten skinął porozumiewawczo, że nie odebrał urazu – jest według ciebie lepszym sposobem na życie?!

– Ale przynajmniej żyjesz dzieciaku. Uwierz mi, widziałem i robiłem rzeczy, które przestraszyłyby trupa – takie zlecenia to dla mnie codzienność.

Betsy nadal świdrowała go spojrzeniem, pełnym nienawiści, lecz w jej oczach można było odnaleźć iskierkę współczucia i zrozumienia.

– Słuchaj Betsy… Nadal jest szansa dla nas, nawet po tych dziesięciu latach… Mam w okolicy robotę. Jeżeli chcesz tak bardzo zobaczyć jak wyglądałaby codzienność ze mną to pokażę ci ją jutro. Razem z pastorem i miejscowym konowałem wybieramy się na miejsce zbrodni poszukać jakiś śladów; tego co stało się z panem Mayweatherem.

– Z tym psycholem Mayweatherem? Był chyba najgorszym z moich klientów. Powiedzmy, że lubił robić to… niestandardowo i bardzo lubił ból, bardzo.

– Więc pewnie nie uronisz po nim łzy.

– Nie na tym świecie.

– Dobrze więc. Ruszamy skoro świt. Bobby nie będziesz miał problemów jak pożyczę jedną z twoich dziewczyn na kilka godzin.

– Nie ma problemu Mitch. I tak byłem ci winien przysługę za uratowanie mojej rodziny.

– Ok, dzięki. Tylko Betsy… hmm… włóż coś mniej kuszącego oko. W końcu będzie towarzyszył nam sługa boży.

– Dla ciebie wszystko skarbie – powiedziała z wyraźną nutką sarkazmu.

 

*

 

– A więc pani Mayweather, pani mąż zniknął od tak? Bez żadnego śladu? – spytał chłodno Connor.

– Tak jak już mówiłam. Widzieliśmy tylko te… cienie… Były ogromne. Rozerwały ciało mojego męża na strzępy. Wszystko trwało równie szybko jak mrugnięcie okiem. Nadal z dziećmi nie wierzymy, że Martina nie ma już wśród nas. Był takim dobrym człowiekiem – z wyrazem przygnębienia uroniła parę łez. Patrzącej na nią Betsy zaczęło zbierać się na wymioty.

– Czy na pewno nie zauważyła pani, lub pani dzieci czegoś dziwnego, zanim zniknął pani mąż.

– Niewiele widzieliśmy, poza… ostatnimi jego chwilami; wszystko przesłaniał gęsty deszcz. Nie jest to normalne o tej porze roku. Chmury zebrały się nadzwyczajnie szybko.

– Proszę powiedzieć, czy przed tym, jak zebrały się chmury nie działo się nic nadzwyczajnego? – kontynuował Mitch.

– Tuż przed burzą, dzieci widziały na horyzoncie wąski słup dymu. Myśleliśmy, że to Komancze wyrwali się z rezerwatu i wypowiedzieli nam wojnę. Jednak na tych terenach nie widziałam ich od dwudziestu lat…

– Skąd wydobywał się ten dym? – spytał dociekliwie Mitch.

– Zza wzgórz na północy. Jeżeli chcecie się tam wyprawić to wiedzie tam stary, rzadko uczęszczany szlak; mogę pokazać wam gdzie.

– Bylibyśmy bardzo wdzięczni pani Mayweather.

 

Z rana wyruszyli szlakiem wskazanym im przez wdowę po ranczerze. Po dwugodzinnej przejażdżce stępem dotarli do przełęczy rozpościerającej się między górami. Connor zaczął wyglądać na wyraźnie zaniepokojonego…

– Co się stało synu? – spytał spokojnie pastor Jim Caradine?

Mitch nie odpowiedział, tylko wysforował się na swoim wierzchowcu kilkaset metrów naprzód. Pozostali wkrótce go dogonili. Widok, który zastali sprawił, że spocili pośladki z wrażenia.

Przed nimi leżały porozrzucane w promieniu stu metrów kości: ludzi, koni oraz puste, wyschnięte wraki dyliżansów.

– Indianie? – spytała z wyraźnym zaciekawieniem Betsy.

– Na początku też tak myślałem, ale kości są zbyt rozproszone, poza tym znalazłem jakieś dziwne nacięcia na drewnie. Doktorze Johnson może spojrzy pan na to. Mitch podprowadził doktora do jednego z wraków i pokazał kilkanaście długich bruzd.

– Co to może być doktorze? Nie wygląda to na żadną broń, jakiej używają ludzie.

Doktor dokładnie wymierzył szerokość i długość nacięć.

– Żadne ze znanych mi tutejszych zwierząt nie mogłoby zostawić takich śladów. Nawet gdyby żyły tu jakieś niedźwiedzie, to i tak ślady nie pasują – nie układają się na wzór łapy, i przede wszystkim są zbyt wielkie…

– Co pan sugeruje?

– Mogło to być jakieś zwierze, może jakieś jeszcze nieznane nauce. Naprawdę nie wiem.

– Cóż, będziemy musieli się przekonać na własnej skórze. Rozbijemy tu obóz, te ataki mają jakiś związek z burzami. Nie pozostaje nam nic jak poczekać na jedną.

– Synu chyba oszalałeś? Mamy być przynętą dla demonów nawiedzających to miejsce?! – spytał dociekliwie, wyraźnie przerażony pastor.

– Demony nie pozostawiają śladów pazurów na drewnie. Sprawdziłem też niektóre z kości. Zostały przecięte w pół, jak nożem. Proszę powiedzieć ile demonów widział pan, które mogłyby zostawić takie ślady.

– Cóż… W prawdzie żadnego, lecz niezbadane są wyroki boskie.

– Ooo z pewnością są to stworzenia Pana, lecz na pewno nie szanują one siedmiu przykazań. Zgadza się doktorze?

– Pan Mitchell ma rację, powinniśmy tu zostać parę nocy. Burze powtarzają się dwa-trzy razy w tygodniu. Na pewno coś się dla nas znajdzie.

– Wy wszyscy chyba ocipieliście. Mamy tu czekać jak przynęty na niewiadomo co? – wykrzyczała wyraźnie zdenerwowana Betsy.

– Zgadza się kotku – odpowiedział spokojnym tonem Connor.

– Tylko nie mów do mnie kotku. Dobra; zostaję z wami… Tylko Mitch…

– Tak?

– Spróbuj dobrać się do mojego namiotu to skończysz gorzej niż pan Mayweather, czy ci podróżni.

Mitch skwitował te słowa jedynie zawadiackim spojrzeniem. Noc powoli zmuszała ich zmęczone ciała do snu.

 

Minęło kilka sielskich dni, spędzonych głównie na spożywaniu pysznego suszonego mięsa od pani Mayweather oraz piciu rumu – zapasu którego było, aż nadmiar za sprawą nałogu Mitcha. W końcu, gdy wszyscy jeszcze spali, po poszyciu ich namiotów zaczęły spływać strużki deszczu. Huk rozdzierającego niebo pioruna był tak głośny, iż wyrwał wszystkich z błogiego alkoholowego letargu. Mitch poderwał się najszybciej, gdyż zawsze sypiał z jednym okiem otwartym. Oprócz szumu padającego deszczu, oraz grzmotu błyskawic słyszał jeszcze coś – odgłosy hrobotania na otaczających ognisko kamieniach. Szybko zaczął ładować naboje do swojego ulubionego Colta kalibru 44.

Nim skończył. spojrzał jeszcze kątem oka na poszycie namiotu. Coś było na zewnątrz. Kolejna błyskawica rozjaśniła cały obóz, tak, że Connor mógł bez problemu rozjaśnić swoje wątpliwości. Na płótnie namiotu zobaczył sylwetkę olbrzymiego ptaka, z lekko rozpoztartymi skrzydłami. Sama sylwetka była tak wyraźna, że nie mogła być złudzeniem optycznym, wywołanym przez rzucany cień. Cokolwiek to było, było większe niż jakikolwiek ptak jakiego w życiu widział Mitch. W brzuchu poczuł świdrowanie i poczuł dreszcz emocji przechodzący wzdłuż jego kręgosłupa. Nagły świst przeciął powietrze i płótno przykrywające namiot. Do środka wdarła się olbrzymia ptasia głowa osadzona na długiej szyi. Dziób był tak wielki, że z pewnością pasował do bruzd zostawionych na dyliżansach, a już na pewno mógł z łatwością przecinać ludzkie kości, niczym rozgrzny nóż masło.

Ptaszysko poczęło wykonywać głębokie zamachy swoją szyją w kierunku Mitcha. Ten odskoczył w tył, tak mocno, że aż przewrócił całą konstrukcję namiotu na olbrzymiego drapieżnika. Szybko wygramolił się spod zawalonej konstrukcji, pod którą szamotał się teraz przerośnięty kondor. Szybko rozejrzał się po sąsiedztwie swojego namiotu. Co najmniej pięć z tych bestii rozszarpywało sąsiednie namioty.

– Betsy! – Mitch rozdarł się niczym jedno z huknięć, które rozlegały się co kilka sekund.

Nie usłyszał odpowiedzi. Oddał kilka strzałów w kierunku zaplątanego w jego namiot ptaszyska. Zwierzę padło. Nie wiedział co się stało zresztą. Dał nura do namiotu Betsy, atakowanego przez dwie sztuki. Ku jego zaskoczeniu, jego dawna oblubienica spała spokojnie, mocno chrapiąc w oparach rumu.

– A niech cię Betsy. – Wyciągnął jej nieprzytomne ciało na zewnątrz tego, co pozostało po namiocie, w międzyczasie oddając kilka rachitycznych strzałów w stronę ptaszysk. Jedna z takich zbłąkanych kul wybiła dziurę wielkości grejpfruta w skrzydle jednej z bestii. – Doktorze Johnson, Pastorze Caradine! Żyjecie?…

W odpowiedzi usłyszał jedynie chrupot łamanych kości oraz chlupotanie wyłuskiwanych na zewnątrz ludzkich wnętrzności. Padający deszcz był tak gęsty, iż ograniczał widoczność jedynie do kilku metrów. Jack wytężył wzrok i zobaczył dwie olbrzymie sylwetki ptaków skaczących i odrywających gwałtownymi wyrzutami dziobów, kolejne partie mięsa. Connor na chwilę stał zszokowany tym makabrycznym widokiem. Wołanie o pomoc wyrwało go z odrętwienia.

– Mitch! Do jasnej cholery! Gdzie jesteś?!

– Doktorze Johnson musimy uciekać!

Nie wiedział co stało się z Johsonem. Gdy dociągnął swoje ciało z prostytutką w ramionach do miejsca skąd dobiegało wołanie, zobaczył przerażonego doktora, który leżał teraz przygnieciony czymś co wyglądało na zwłoki ptaka.

– To cholerstwo musi ważyć ze 100 kilogramów. Nie wiem jak coś takiego może się w ogóle poderwać do lotu. Byłbym bardzo wdzięczny gdybyś z panną…

– Nieważne, Betsy damy radę, prawda?

– Mhmmm… – odpowiedział mu bełkot półprzytomnej dziewczyny.

Wspólnym wysiłkiem uwolnili ciało doktora spod gargantuicznego cielska potwora. Mitch ciągle miał na oku pozostałe trzy sztuki, które jeszcze ucztowały na ciele pastora. Gdy już doktor był wolny, mogli zrobić tylko jedno. Uciekać. Nie chcieli strzelać do ptaków, gdyż mogłoby to tylko zwrócić na nich uwagę. Zniknęli za pobliskimi skałami szybciej niż koliber zdążyłby zatrzepotać pięć razy skrzydłami.

– Za mną – Mitch jako doświadczony traper poprowadził dwójkę towarzyszy wąskim górskim szlakiem, aż doprowadził ich do ukrytej kilkaset metrów wyżej jaskini. Gdy odpoczęli chwilę, Mitch nie tracąc czasu wyszeptał do doktora nurtujące go pytanie:

– Jak udało się panu, panie doktorze położyć tę bestię. Kula z mojego wielkokalibrowego Colta zdała się go ledwo drasnąć.

– To wręcz banalnie proste. Akurat udało mi się sięgnąć do podręcznej apteczki po skalpel, który przez oczodół wbiłem w neurocortex zwierzęcia.

– A mówiąc po ludzku?

– Wbiłem go do środka jego mózgu. Tak przy okazji… to chyba wiem z czym mamy do czynienia. Te bestie przypominają mi pradawne Teratorny, które kiedyś oglądałem w szkicowniku mojego ojca – paleobiologa. Jednak ostatnie z nich wymarły setki, może tysiące lat temu…Jednak te..były znacznie bardziej wyrośnięte. Ten, który mnie przycisnął, musiał ważyć kilkadziesiąt kilo. Aż dziw bierze, że taka kreatura mogła wzbić się w powietrze…Argh..

– Co się stało doktorze? – spytał Mitch.

– Zanim bestia zginęła, jej dziób spadł na moją nogę. Na szczęście nie trafiła na żadne ważne naczynie krwionośne. Jakoś przeżyję, ale lepiej abyście wrócili do miasta beze mnie i wrócili z pomocą. Będę was tylko spowalniał, a bestie wrócą, jak tylko skończą z biednym pastorem Karadinem.

– Mitch spójrz – powiedziała już dochodząca do siebie Betsy do Mitcha. – W tej jaskini coś się błyszczy.

Mitch podszedł bliżej. Sącząca się do środka jaskini woda polerowała kości, w większości ludzkie, które lśniły przy każdym uderzeniu pioruna.

– Zmiana planów. Musimy zakończyć to tu i teraz. To legowisko tych… Teratronów, czy jak im tam. Musimy zastawić na nie pułapkę i zniszczyć jaja, jeżeli jakieś znajdziemy.

– Świetny pomysł panie Connor – odpowiedział mu bez chwili namysłu doktor. – Ja zostanę, by pilnować wejścia. Mam jeszcze kilka kulek w swoim S&W.

– Ok. My z Betty nie zmarnowaliśmy prawie żadnej amunicji. Powinno wystarczyć.

– Oby – odpowiedział wyraźnie cierpiący doktor.

Betty z Connorem wyruszyli w głąb czeluści jaskini. Gdziekolwiek nie nastąpili, słychać było gruchot łamiących się starych, zmasakrowanych przez czas kości. Jedynym oświetleniem jakie dawało im poczucie kierunku, były, na szczęście, niezamoknięte zapałki Mitcha i odblaski piorunów na ścianach. Gdy przeszli około dwustu metrów w głąb jaskini, usłyszeli kilka wystrzałów i potworny jęk konającego doktora Johnsona.

– Szybko Betty, nie mamy wiele czasu! – złapał ją za rękę, po czym zaczęli biec, coraz bardziej zagłębiając się w czającą się przed nimi otchłań. Za sobą słyszeli już skrzekot ptaków, którym najwyraźniej mięso pastora jedynie rozbudziło apetyty.

Jakież było ich zdziwienie, gdy wpadli do pieczary wypełnionej ciepłym światłem ogniska. Wokół niego tańczyła kreatura, przypominająca ptaki, przed którymi uciekali. Był to Indianin, prawdopodobnie z plemienia Komanczów. Ręce miał oplecione skrzydłami ptaka, a na głowie spoczywała czaszka tego samego zwierzęcia. Był bardzo mocno pogrążony w transie, gdyż z łatwością mógłby dostrzec stojących niemal obok niego – Mitcha i Betsy. Connor szybko zorientował się co wprawiało szamana w tak okrutne sponiewieranie. Było to kilka butelek whisky, które najwidoczniej starzec wypił kilkoma haustami, by wprowadzić się na wyższe poziomy świadomości. Mitch nie mógł dłużej czekać. Wyjął z kabury swojego Colta i wymierzył w Indianina. Huk wystrzału nieomal roztrzaskał bębenki Betty.

Szaman padł z dziurą wielkości pomarańczy w głowie.

Odgłosy ptaków ucichły. Mitch i Betty ostrożnie wyszli na zewnątrz. Zamiast burzy ujrzeli jedynie budzące się do życia słońce i kilka niewielkich sylwetek odlatujących na północ wzdłuż górskiego pasma..

– Mitch skąd wiedziałeś…

– Męska intuicja. Nic nie kładzie szalonego Indianina tak dobrze jak pocisk kalibru 40 milimetrów.

– Myślisz, że one tu wrócą?

– Nie na mojej warcie, a jeśli tak, to wybiję wszystkie co do ostatniej maszkary.

Betsy zaczerwieniła się niczym nastolatka zakochana w swoim idolu.

– Mitch, może teraz, gdy udowodniłam ci, że potrafię żyć twoim awanturniczym życiem, zabierzesz mnie ze sobą.

– Jasna sprawa skarbie.

– Och Mitch, kocham cię.

Pocałowała go namiętnie w policzek. Connor jak zwykle nie zdradzał po sobie zbyt wielu uczuć. Wieczorem wyruszyli w stronę zachodzącego słońca.

 

 

Koniec

Komentarze

ocena txtu 6.5/10 , autor mógłby popracować nad stylem i interpunkcją bo widać, że poosiada potencjał. Ogólne wrażenie pozytywne, widać, że stara się "czuć klimat", a portal mógły zatrudnić korektora ;]

(...) portal mógły zatrudnić korektora.
Dziesięciu nie dałoby rady nadążyć...

"roku pańskiego 1871" za cholerę nie pasuje do klimatu XIX wiecznych Stanów, "John zatrzasnął drzwi za sobą z hukiem, oznajmującym jego wyraźny stan umysłu"-masakryczne zdanie tak jakoś nie po "polskiemu", "To cholerstwo musi ważyć ze 100 kilogramów" w USA nie stosuje się kg:)-ale tu już się czepiam:) ogólnie dobre wrażenie i trzymało mnie w napięciu do momentu pojawienia się ptaszków potem opowiadanie się jakoś sypie (i wyraźnie masz coś do Komanczów)

Nic nie mam do Komanczów. W pierwszej scenie zmieniłem imię ofiary na John, a powinien nazywać się Martin, o którym później mówią w barze. Brał udział w rzezi tego plemienia, więc szaman, jako prawdopodobnie ostatnie z ocalałych dzieci, wytresował bestie tak by wywarły swą srogą zemstę na osadnikach:>

wciągająca fabuła, troche błędów stylistycznych i interpunkcyjnych, ale ogólnie solidne 7/10

Do niejakiego pietii i równie niejakiego sropa. Czy wy (ty) macie nas za debili? Bardzo łatwo sprawdzić datę i godzinę waszego (twojego) zalogowania na NF. I co to jest 7/10? Nie znoszę manipulacji. Grrrr...

Mastiff

@Bohdan
Co chcesz, może szybko czytają?;)

Może:).

Mastiff

To, że 2 znajomych wchodzi, aby wrzucić mi swoje obiektywne oceny po przeczytaniu artykułu (który to można zrobić przed zalogowaniem - o tym chyba niektórzy nie wiedzą), to nie podpada pod kodeks karny; tym bardziej, że to tylko oceny poglądowe dla mnie. Bardziej zdziwiłbym się, gdyby dali po 9/10, czy 9+/10 i znak jakości.

"Mała Betty wraz ze swoim bratem Samem bawiła się w chowanego " - wydaje mi się, że przed wraz i po Samie powinien stać przecinek,

"gdy nagle ziemia pod nim uniosła się i w mgnieniu oka przewrócił się na ziemię " - ziema się uniosła, przewrócił się na ziemię, no proszę, takie dwa powtórzenia brzydkie :)

"- Wiesz Sammy, że to nie okres pory deszczowej? Przydałaby się jakaś burza... " - to nie okres pory deszczowej, ale burza już tak? Dziwne trochę,

"Ciszę przerwał grom tak głośny jak gdyby okoliczne góry eksplodowały. " - wydaje mi się, że przecinek przed "jak",

"Mała Betty wyglądała za okno stojąc na palcach stóp, sięgają z trudem do krawędzi okna. " - sięgając,

"tratując najmłodsze sztuki na śmierć.  " - jakoś mi się to zdanie nie podoba,

"Ogrodzenie tak trzeszczało jakby miało ustąpić w każdej chwili. " - przecinek przed jakby,

"- Zostań z dziećmi - wyszeptał - muszę wyjść i opanować te bestie zanim stracimy cały nasz majątek. " - kropka po wyszeptał, a muszę z wielkiej i chyba przecinek przed zanim,

"może jakaś wataha wściekłych kojotów albo puma. " - no wydaje mi się to wielce prawdopodobne podczas takiej burzy,

"- Ha! Kobieto, na takim stepie nie żyje żaden drapieżnik większy od grzechotnika. Zawsze, w razie czego będę miał przy sobie swoją ślicznotkę - na potwierdzenie swych słów przeładował swojego Colta. " - w razie czego to wtrącenie, więc z dwóch stron winien stać przecinek. Po ślicznotce powinna stać kropka, a po myślniku wielka litera, nie ma tam odgłosu paszczowego,

"- Ok, tylko uważaj na siebie kochanie. " - przecinek przed kochanie, jest to bezpośredni zwrot do kogoś,

"Martin zatrzasnął drzwi za sobą z hukiem, oznajmującym jego wyraźny stan umysłu. " - he? Nie rozumiem,

"ojca zmierzającego do zagrody z bydłem. Ojciec wszedł między krowy " - powtórzenie, potem powtarzasz też bicz,

"- Niem... - nie dokończył zdania, gdy z góry spadły na niego " - tu tak samo nie ma odgłosu paszczowego, więc duża litera po myślniku. A tak ogólnie, to ta scena ma trochę mało dramatyzmu :P

"zapytał wyraźnie rozbawiony towarzystwem swego klienta, barman. " - wyraźnie rozbawionym towarzystem swego klienta to wtącenia, wydziel przecinkami,

"Wysoki, dobrze zbudowany brunet z przystojną twarzą, zarośniętą kilkudniowym zarostem sprawiał wrażenie lokalnego zawadiaki, które dopełniały: długi, czarny płaszcz i stary, wymięty kapelusz w tym samym kolorze. " - przecinek po zarostem, i nie wiem czy nie powinno być którego dopełniały,

"- Nie, dzięki Bobby. Jutro muszę wcześnie wstać, nowa robota... " - przecinek przed Bobby, chyba,

"- Mówiąc to wskazał butelką na leżącego bezwładnie na brzuchu. " - enter Ci się wkradł, przerzuć to do linijki wyżej, wtedy mówiąc z małej i dajesz też przecinek przed wskazał,


"- Zapewne - Mitch pociągnął kolejny łyk z butelki. " - korpka po zapewne, poczytaj sobie o konstrukcji dialogów

"Więc jak planujesz zacząć te nową robotę, skoro szeryf jest w takim stanie, a gdy się obudzi może skojarzy, że masz wyroki w sześciu stanach. " - tę, przecinek po obudzi,

"- Proste. Jutro na farmę, na której zginął ten ranczer wybiera się pastor i lekarz. Chcą pomóc wdowie i dzieciakom przejść trudny okres po śmierci ojca. Chyba zabiorę się na doczepkę. " - na której zginął ten ranczer to wtrącenie, wydziel przecinkiem. A tak ten, to szybko się wszyscy zebrali, po trzech tygodniach dopiero...

"Gdy obydwaj dżentelmeni raczyli się męską konwersacją, ze schodów prowadzących na piętro schodziła właśnie skąpo ubrana dama lekkich obyczajów. Nie była to zwykła córa Koryntu. Jej wdzięki doceniono by pewnie w najlepszych domach uciech Paryża. " - te słowa za nic nie pasują mi do małego miasteczka w Texasie,

"- Tylko uważaj Mitch. " - zwrot do kogoś,

"- Nie był bym tego taki pewien. Pamiętam jak przed wojną pacyfikowaliśmy obóz Komanczów. " - byłbym, przecinek przed jak,

"Gdy jego kumpel, Tom zginął od kuli wystrzelonej przez matkę broniącą swoich dzieci, wpadł w szał. Gwałcił i mordował wszystkich: dzieci, matki, starców. Wtedy pewnie liczba stu ofiar nie była przesadzona. " - Tom to wtrącenie. Gwałcił starców? No proszę Cię :)

"- Być może Bobby, aczkolwiek niekoniecznie " - brak kropki na końcu i przecinak przed Bobby,

"- Skąd te wątpliwości Mitch? " - zwrot do kogoś, przecinek, dalej nie będę wypisywał tego, sam znajdziesz,

"- Znając Martina to pewnie dowodziłby tymi degeneratami z armii. " - nie wiem czy nie brak przecinka po Maritina,

"wybiera nasz trio wspaniałych. " - nasze,

"Cokolwiek tam się stało wyjaśnimy to. " - przecinek po stało,

"Pytam jeszcze raz Mitch: - Czemu mnie zostawiłeś? " - po co ten dwukropek i myślnik, daj tam kropkę,

"niż koliber zdążyłby zatrzepotać pięć razy skrzydłami.  " - sprawdź sobie, ile razy kolbier udarze na minutę,

Dużo błędów pominąłem ale ten z kolibrem był zabawny. Fabuła może i jest dość ciekawa, ale stylistycznie to się prosi o gruntowną przeróbkę. Końcówka jest naciągana. Hmm ocena 5/10

Pozdrawiam.

Ktoś ocenia te teksty? Na całej stronie jest ich zaledwie kilka.

A nie widzisz komentarzy powyżej?

Widzę, ale widzę też 0 w rubrykach "ilość ocen" i "średnia ocen".

To teraz widzisz 3:)
Ogólnie tragedii nie ma, ale ani pomysł ani wykonanie nie zasługują na więcej. Oczywiście fanom podobnych klimatów tekst może się podobać. Ocenę mogę uzasadnić bardziej szczegółowo, jeżeli będziesz chciał.  

Pozdrawiam 

Dzięki za docenienie mojej pracy, pozdro...

Dzięki, tylko, że nic nie udało się poprawić bo zegar wybił koniec możliwości edycji;/

Możesz chyba zgłosić to do adma albo coś, ale ważniejsze, żebyś miał poprawioną wersję u siebie. O ile moje poprawki są słuszne,  rzecz jasna.

Na pewno w większości. Nie byłbym pewien co do tego porównania do kolibra;) Często wrzucam takie niespodzianki, aby podkreślić dramatyzm sytuacji:>

No, ale koliber na sekundę potrafi uderzyć 20 razy :P

Można jeszcze jakoś edytować tekst, jeżli minęły już te 2 dni?

Nowa Fantastyka