- Opowiadanie: pelamarine - Marionetka cz.1

Marionetka cz.1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Marionetka cz.1

Prolog

Był czas, że bogowie chodzili pomiędzy ludźmi. Sześciu ich było– Senex był patronem skrybów i ludzi uczonych, Iustus sędziów i egzekutorów; nad lekarzami, medykami i balwierzami pieczę sprawował Medicus, a wojownicy modlili się w zależności od swojej specjalizacji do Minitusa (obrońcy miast, ochroniarze karawan czy sklepów) lub do Belluma, jeśli byli najemnikami lub żołnierzami przypuszczającymi atak albo dowódcami kierującymi ofensywą. Każdy z tych pięciu bogów po jakimś czasie założył swój Zakon. Wszystkie Zakony współpracowały a ich poczynania nadzorował i usprawniał Wielki Mistrz Zakonów, będący jednocześnie jedynym kapłanem Patera, szóstego z bogów uważanego za współtwórcę całego życia i mediatora oraz zwierzchnika pozostałych boskich postaci. Współpraca pomiędzy nimi układała się doskonale, aż któregoś dnia wyruszyli wspólnie na Wielką Wojnę, o której jednak mało kto słyszał, a już zupełnie nikt nie wiedział, przeciwko komu była ona toczona. Podobnie jak żaden człowiek nie miał pojęcia o sporach, jakie powstały po niej pomiędzy bogami. Faktem zaś było, że wycofali się oni spomiędzy ludzi na własne, niedostępne dla śmiertelnych tereny.

 

I

Dzień jak co dzień. Biały siedział w kącie alkierza obserwując znad kubka otaczających go ludzi. Wszyscy ubrani w brudne i cuchnące potem, porwane ubrania, jakich zwykli używać na polu. Wszyscy śmiali się, śpiewali… a przynajmniej próbowali. I w końcu– wszyscy pili na umór. Gość zastanawiał się skąd u ludzi takie zamiłowanie do trunków. Sam nie miał nic przeciwko kilku kubkom znakomitego elfickiego wina, którego tajemnica dojrzewała wraz z poprzednimi pokoleniami przodków Białego… a przynajmniej jednej z linii jego przodków. W takiej chwili patrząc na otaczających go ludzi żałował, że istota tej rasy była jego matką. Pociągnął kolejny łyk pierwotnie złocistego napoju i zaczął się zastanawiać, który z tych niedorozwiniętych pacholąt śmiał nazwać płyn w koloze słomy piwem. Odpowiedź szybko pojawiła się w polu widzenia: góra sadła na krótkich nóżkach próbowała naciągnąć jednego z klientów na kolejny kufelek. Karczmarz powinien ostrzegać gości, że pity przez nich napój to piwo rozcieńczone z wodą w stosunku jeden do dwóch… choć z drugiej strony który z tych prostych ludzi zrozumiałby znaczenie tych słów? Może któryś z tych bardziej bystrych miałby niejasne wrażenie, że jest oszukiwany. Ale na samej świadomości by się skończyło. No i może jeszcze na obiciu komuś twarzy. A bez tej wiedzy wszyscy mężczyźni z pobliskiej wioski przychodzili tu co wieczór i przepijając niemal wszystkie pieniądze, które udało im się zarobić w ciągu całego dnia.

Półelf przerwał swoje rozważania i wrócił myślami do chwili obecnej i miejsca, w którym się znajdował. Rozglądając się wokół dostrzegł jakiegoś wysokiego blondyna siedzącego w przeciwległym kącie alkierza. Mężczyzna wprost roztaczał wokół siebie aurę spokoju i opanowania. Na jego twarzy wymalowane były lata trudu. Lata toczonych bitew i widzianych śmierci. Sprawiał wrażenie kogoś kto potrafi bez najkrótszej chwili wahania zabić zachowując przy tym zimną krew. I to właśnie niepokoiło Białego. Widywał już takich którym zabijanie ludzi przychodziło równie łatwo jak zabijanie much, jednak zawsze były to osoby, których charakterom bliżej było do zwierzęcych niż ludzkich.

Obserwując kątem oka Blondyna Biały wyciągnął spod stołu najcenniejszą rzecz, jaką posiadał– lutnię nad którą pracowali najlepsi elficcy rzemieślnicy i czarodzieje. Instrument ten wpadł w jego ręce zupełnie przypadkiem, kiedy jeszcze jako młodziak wędrując beztrosko po swoim macierzystym lesie trafiło jakiegoś kurhanu w którym pochowany był bezimienny już bard wraz ze swoim narzędziem pracy. Dzięki wielu nałożonych nań zaklęciom instrument pozostawał wciąż nietknięty zębem czasu. Młody, dwudziestoletni Biały wziął instrument z grobowca, pozostawił rodzinę, rodzimy las i wyruszył w świat, aby uczyć się grać na lutni i śpiewać od mistrzów… i przy okazji wziąć udział w przygodzie czy dwóch.

Młody bard stanął na stole i rozpoczynając grę modlił się do bogów, aby ta prosta publiczność była dzisiaj hojna wystarczająco, aby mógł zasnąć z pełnym brzuchem i sakiewką.

 

 

*****

 

Artheus szukał kolejnej wsi, gdzie mógłby poszukać wskazówek i tropów, które naprowadziłyby go na ślad przywódcy nowopowstałej sekty czczącej bóstwo, które było znane jako „Zły". Obecnie jej członkowie czaili się gdzieś w lasach, jednak rzesze ludzi, które się do nich przyłączały na tyle zaniepokoiły najwyższe władze, że postanowiły wysłać najlepszych z elity wojowników aby odnaleźć i wykonać egzekucję na przywódcach tejże sekty. Wraz z dziewiątką towarzyszy mężczyzna został wysłany by wypełnić tę świętą misję. Każdy z nich pojechał w inną stronę Królestwa, co pomimo większego niebezpieczeństwa powinno się okazać o wiele skuteczniejsze– wszak nic tak nie zniechęca do stawania po stronie jakiejś sprawy jak oglądanie egzekucji jej zwolennika.

Mężczyzna pogrążony był w modlitwie. Bogowie rozpostarli nad światem całun ciemności już kilka godzin temu, jednak dopiero teraz zaczęło się gwałtownie ochładzać. Artheus obserwował przez chwilę kłęby pary przybierające fantastyczne kształty po opuszczeniu nozdrzy jego wierzchowca. Podpite krzyki i śmiechy dochodzące gdzieś zza zakrętu szybko przerwały jeźdźcowi zajęcie. Wnioskując po stopniu zrozumiałości słów znajdujące się niedaleko wesołki osuszyły już niejedną baryłkę tak popularnego w Królestwie piwa. Pospieszył konia do cwału, gdyż zmęczony całym dniem jazdy chciał jak najszybciej położyć się spać i rozpocząć śledztwo o wczesnej godzinie.

Zza zakrętu powoli wyłaniała sięi wielka karczma rozjarzona wieloma światłami. O jej zachodnią ścianę oparta stała mała stajnia, zaś przy wschodniej ścianie pochodnie i świece odbijały się złotymi refleksami na kapliczce poświęconej Bogom. Jeździec w ciągu krótkiej chwili rozjuczył i oporządził konia, po czym z kufrem w dłoniach ruszył w kierunku drzwi karczmy z nadzieją na spotkanie osoby, którą w poprzedniej wiosce chłopi opisali mu jako członka sekty.

Koniec

Komentarze

Sugerowałbym jednak podzielić to na części i wrzucić na razie parę pierwszych stron. Debiut na ponad 180 K znaków - optymista z ciebie, zwłaszcza że już na wstępie pojawia się masa zdań potworków:

"W takiej chwili patrząc na otaczających go ludzi żałował, że ktoś taki jak on był jego matką... której i tak nigdy nie poznał." - z tego zdania wynika według mnie, że bohater był jednocześnie własną matką.

"Zastanawiało go, w jaki sposób potrafi rozmyślać nad tyloma sprawami jednocześnie. Od banalnych pytań po ważkie tematy egzystencjalne... a kolejnym pytaniem, na które nie potrafił sobie odpowiedzieć to który z tych niedorozwiniętych pacholąt nazwał ten trunek pity przez gmin piwem." - w tym miejscu póki co pasuję. Pomijam już styl, ale ten fragment nie ma za grosz sensu.

Pozdrawiam.

Fakt, bardzo szybko  odechciewa się czytać. Niekoniecznie z powodu długości tekstu, ale kwiatków jak powyżej.

Nowa Fantastyka