
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Szli górską ścieżką dwaj oberwańcy. Rosły wokół świerki, a spoza świerków dobywały się szczęki, hałasy i skowyty liczne. Dobrzy ludzie wędrowców uprzedzili, że na swej drodze zbójców napotkają, częścią jak żywych, a częścią na modłę duchów straszących. A nie jedyne miały to być przeszkody na szlaku. Ścieżka opadała na dół stromo i pełno było na niej kamieni. Niżej co czas jakiś skraj równiny widać było, jakby polany, do której strumień dopływał wartki, burzliwy i pienisty. Słyszało się szum wodospadu gdzieś wyżej, z boku.
Jeden z idących, co był odziany w habit mnisi, połatany, widać strzygł pilnie uszami, bo ozwał się naraz:
– Aleć wyją ci zbójcy!
– Wyją – przytwierdził drugi, wielki bardzo i kosmaty, z pałą wielką w garści i znów chwilę milczeli.
Kroczyli ciężko w dół, raz to odchylając się w tył, raz opuszczając się bokiem i widać było, że dużo dziś drogi uszli. Na otwartej przestrzeni słońce przypiekało, gdzieniegdzie powietrze drgało nawet nad głazami, jeśli nie w cieniu były. A przysiąc by można, że strumień na polanie chłodny jest i rześki aż do bólu kości. Jednocześnie od południa ciągnęła chmura, a poprzedzała ją duchota; chmura miała kolor ponury.
– Gorąc, ale niezadługo nas ochłodzi – przepowiedział kosmaty, zadzierając łeb jasnobrudno obrosły i spotniały.
– Zbójcy na burzę wyją – wyrzekł na to mnich zgodnie, chrypiąc z powodu suchości w gardle – a przecie jęczeć powinni, bo duch zwyczajny jęczy, jak to mu obyczajność duchów nakazuje. Ale to proste zbóje, nie znające, co się godzi, a czego nie wypada. A że przy tym insekta zgryzoty im czynią, stąd wyją – dodał kąśliwie. – Nie lubię duchów – podjął zaraz, wznosząc palec chudy – choć niby natura ludzka przyzwyczajeniu skłonna. Szczególnie bowiem upodobały sobie duchy nawiedzanie sług bożych i kuszenie, przez co rzeczą dla mnie mara zwykłą. Rzadko jednak zbóje się jawią, prędzej niewiasty co młodsze, a i gibkie przy tym i biodrzaste, udziaste, piersiaste, mało odziane lub zgoła gołe… Tak to ci jest. Choć znałem przeora, którego nawiedzał chłop rosły, raz ci to mi nawet w zęby dał za drzwi odemknięcie niespodziewane, takaż to ci była mara krzepka! I co ty na to, Obijmordo, bracie?
– Pospieszyć trzeba – odmruknął kosmaty, zęby szczerząc – lać pewnie będzie, schronić by się zdało. A tobie, braciszku Michale, anieli i święci, patron nawet fatygi pożałuje i od mokrości łba twego cudem żadnym nie osłoni, bo łeb owy zdrożnemi myśli jest wypełnion jakoby nogawice smrodem! Nie dziwota, że cię braciszkowie z klasztoru na pokutę wygnali, byś nowicjuszy niewinnych nie psował, a piwnicy nie pustoszył.
– A toś dopiero potwarz niesprawiedliwą z ust wypuścił i kto wie, czy nie bluźnierstwo! Ale wybaczam ci z serca chętnie, bracie Obijmordo, bom dobry chrześcijanin, a tyś jest jawnie przez złość bliźnich nieżyczliwych omamiony – odparł brat Michał pokornie, wzdychając. – I w tym cię teraz objaśnię, że nie mnie pokutę naznaczono, lecz samem ją na siebie nałożył, reguły łamiąc, a wiesz ty, czemu, człecze? Bom do mego rychłego wniebowstąpienia nie chciał dopuścić i jeszcze na tym pięknym świecie pobyć postanowiłem, by się na cudo stworzenia do woli napatrzeć. Przeto co czas jakiś tę czy ową słabostkę objawię, albo też niewinne zgorszonko uczynię, ażeby ogrom cnót moich i uczynków pięknych szali nie przeważył i do przedwczesnej nagrody w niebie mnie nie doprowadził. A bacz na to raz jeszcze, że dla kwiatków kolorowo woniejących, ziół miłych i żyjątek powabnych tak czynię, nie zaś z pustoty czy chuci nieczystej, broń Boże! I z umiłowania pokuty, jako że wiem ci ja dobrze, że grzeszek wszelki jeśli już nie na duszy, to choć na zadzie się rychło odciska, o czym sam łacno się wkrótce przekonasz, ze mną peregrynując! Wyciągnęli nogi bardziej, bo na równe już wyszli, gdzie ścieżka do traktu dołączyła. Polana, którą z góry dostrzegli, wnet znów w gąszcze przeszła. Nie świerki tu już królowały, jeno raczej buki i insze drzewa liściem obrosłe. Wtem wiatr nagle poruszył powietrzem i zaszumiał lasem. Zaraz też pacnęły o ziemię strugi kropel, deszcz lunął sikawicą. Błyskało się przy tym i dudniło srodze. Mnich i Obijmorda ruszyli pędem, szczęściem ni z tego, ni z owego dojrzeli chatkę dość porządną, choć małą, pod drzewem stuloną i od wiatru drżącą, migiem przeto dopadli do niej, w drzwi bębniąc.
– Czego tam? – głos się ozwał opryskliwy.
– To my! – krzyknął mnich bywały – otwierajcież prędko!
– Jacy „my"?
– Swoje! – huknął basem najczarniejszym Obijmorda, pojął bowiem, że to wiedźmy chata, co ze zbójami znajomość mieć musiała.
Zaskrzypiały odrzwia i zakonnik, zaraz sprawnie sandał w nie wraziwszy, ramieniem naparł. Pomógł mu cielskiem swym towarzysz i z rumorem wielkim wpadli do wnętrza, przewracając sprzęta. Wiedźma wydała okrzyk szpetny i uciekła w kąt najdalszy.
– Ki anioł! – wrzasnęła.
Nieuczesana była i przykurzona, bosa nadto. Chuda także, choć nie wyschła i nie całkiem nadpróchniała. Okrywał ją łachman szarobury tu i ówdzie dziurawy, co dość bezwstydny dawało widok, jednakowoż niewybrednym jeno miławy. Pokornie wszakże na doczesność patrzący braciszek oczył ku niej z niejaką chucią; rozważał w duchu przy tym, czy aby zbliżenie z gospodynią nie jest bliskie wyrzeczeniu się pysznie grzesznej ambicyji. Wzrok mnisi nie uszedł uwagi wiedźmy, co ją przychylniej nieco nastawiło.
– Kimżeście? – spytała chrypliwie. Przyszło jej też akuratnie na myśl, że skuszenie mnicha chętnie w piekle poczytują za zasługę. Aby do łaskawego chleba – pomyślała sobie.
– Wędrowcy – odparł zakonnik, podczas gdy Obijmorda wysmarkiwał się na podłogę ze skupieniem.
– Czegoście chcieli?
– Ogrzać byłoby się dobrze.
– Znam ci ja miejsce, gdzie na wieki całe ciepełko wam dogadzać będzie. Ino cyrograf trza przypieczętować, choćby i paluch brudny odcisnąwszy. Bierzcie, póki się nie rozmyślę.
– Dzięki za dobroć waszą, gospodyni, ale i u was ogrzać się można – wyrzekł Obijmorda, który już rozparłszy się przy palenisku, suszył się, ziewając. Naburmuszony zakonnik nachylał się zza jego pleców ku żarowi.
– Też mokry jestem – oznajmił z wyrzutem i kichnął. Właścicielka domostwa wyszczerzyła na to zęby i nieprzystojnie łachman zadarła. Jakoż i z zakonnika parować poczęło i wkrótce suchym już był.
– A żreć co macie? – spytał Obijmorda rzeczowo, spozierając na ławę garnkami zastawioną.
– Nie dla was to wikt – mruknęła wiedźma, patrząc koso – polewka to pajęcza nieco ino gąsienicą okraszona i trochę sadłem kocim na wisielcach podtuczonym.
– A picie jest? – Sok z muchomora z juchą dziewiczą, niewinną.
– A nadto?
– Nic nadto! – warknęła wiedźma.
Obijmorda skrzywił się zafrasowany i w ogień plunął, nos potarł i znów plunął.
– A niech tam – westchnął na koniec rubasznie i dobył łyżki lipowej zgrabnie wystruganej, kędyś w gatkach ukrytej. – Czym chata rada! – I podał drugą łyżkę zakonnikowi, czemu ów nie opierał się wcale.
– Nie pierwszy to raz się umartwię – wyrzekł z powagą wielką, a zakosztowawszy jadła i napitku pociągnąwszy, tak dalej ciągnął z gębą pełną: – Kontentujmy się w pokorze tym, czym nas wola boska za grzechy nasze uraczyła, a dla pokrzepienia ducha naszego niegodnego pomnijmy chwałę pustelników, albo i mężów świętych na słupie siedzących i ich umartwienie podziwu godne, kiedy to deszczówką się poili, albo też robaczki pełzające do gęby kładli, gdy tubylcy leniwi na czas spyży im nie donieśli. Mówią księgi, że smakując one podłe żarcie, pozór mieli w nagrodę, jakoby królewskie półmiski zlizywali. Chyba i ja ku chwale takowej zmierzam, choć żem na to nijak nie zasłużył, bo łykając, jakobym rosół bażanci czuł z kluskami i sok jeżynowy z miętą.
Kiedy skończyło się wreszcie siorbanie z mlaskaniem, a Obijmorda donośnym beknięciem zaszczyt gościnnemu domostwu uczynił, przypomniał sobie brat Michał w sytym rozleniwieniu, że mu inne jeszcze odgłosy jadło urozmaicały. A były to nie tylko pojękiwania niechętne i skryte, od wiedźmy płynące, lecz także burczenie żywota czyjegoś dobiegające z najciemniejszego kąta sadyby. Zapuścił więc w ony kąt spojrzenie swoje i dostrzegł niewyraźnie stwora jakowegoś szczeciniastego, czarnego, najeżonego i czerwonoślepego.
– A co to za inwentarz? – zapytał, trącając kompana i palcem pokazując. Miast odpowiedzi Obijmorda zzuł łapeć i w kąt cisnął, powodując poruszenie i warkot stłumiony.
– Leżeć! – zawołała wiedźma stwora w bok kopiąc, a Obijmorda drugim łapciem cisnął. Rozległ się skowyt żałosny.
– Nażarliście się? – spytała wiedźma dla odmiany tematu, bynajmniej do jadła nie chęcąc. – Nie wam zwyczajna ta strawa, w kałdunie utknąć może, albo się i cofnąć.
– A czy to człek do wszystkiego nie przywyknie? – zadumał się filozoficznie Obijmorda. – Jakby co, to i tego śmierdziela z kąta obdarłbym i zjadł, albo i jaką czarownicę, może i bez soli – dodał.
Wilkołak, bo on to czaił się w kącie, zadrżał widocznie, zaś wiedźma jako żywo inaczej to pojęła, bo zęby, wykrzywiając się, pokazała raz jeszcze.
– Pająki nie powiem, choć mało – pochwalił kuchnię Obijmorda. – A jeszcze tego darmozjada też karmicie? – spytał, na wilkołaka wskazując.
Wilkołak udawał, że nie słyszy.
– Przyniósłby co, upolował!
– Czas zły – odrzekła wiedźma, pupila broniąc – jagody przejrzały, grzyby nie dojrzały, która dziewica niewinna w las teraz pójdzie? Żniwa przecie.
– Nająłby się gdzie do owiec pilnowania, albo co – mruknął Obijmorda, w kąt świdrując. – A futro ma ciepłe? – zaciekawił się z nagła.
– Już mu je gospodyni garbuje, jako widzieliśmy – wtrącił się mnich. – Słyszałem, że świątobliwy biskup skóry czarcie zbiera; ponoć na korzonki rzecz to niezastąpiona, a i muchy z chaty od smrodu uchodzą.
Wilkołak zakręcił się i zniknął pod ławą.
– A jakby go święconą wodą skropić? – zastanawiał się zakonnik. – Czy by zdechł, czy by go aby skręciło?
– Do nogi! – zacmokał Obijmorda, o udo bijąc – chodź no tu, do nogi!
Wilkołak warknął głucho.
– Spać się chce – zrezygnował Obijmorda. – Czyńcie swoje, bracie Michale. Zmówcie jaki pacierz i pokropcie chatę święconką, a tego też stwora.
Wilkołak wypełzł spod ławy, podkradł się chyłkiem pod okno i udając, że poprawia okiennicę, rozwarł ją z nagła, za czym rzucił się na zewnątrz w szum burzy. Do chaty wtargnął wicher mokry.
Obijmorda derę z wora wyciągnął.
– Ano – rzekł – zmoknie kundel, ale się wymyje, a wiadomo, że takowe odwagi nabierają przy śpiących.
Zakonnik zamknął okiennicę i pokiwał głową.
– Jak to się złe dobrego boi – powiedział – a grzeszne cnotliwego. Tu przysunął się ku czarownicy, a ta spojrzała nań krytycznie:
– Wszyscyście, chłopy, jednacy, świnie i wieprze sprośne – podsumowała ni stąd, ni zowąd koleje żywota swego. Jednocześnie zaś pocierała nogą o nogę i drapała się w okolicach różnych. A że Obijmorda zachrapał przy palenisku, więc drugie miejsce jeno w barłogu było.
Uciekinier, wyjąc potępieńczo i omijając zręcznie błyskawice, gnał przed się w strugach wody i jeno czasem z sierścią od strachu zjeżoną wilkołakiem w górę spozierał, gdzie pomniejsza moc niebieska okrakiem na chmurze siedziała i tłukła weń piorunami – bezskutecznie z powodu wstrząsań od wichru się biorących, co celności wadziły. Roiły się wokół ostępy od zbójów przeklętników z piekła rodem, a nory ich i barłogi drgały miarowo obawą wstrząsane zbójecką, czy aby zaklęcia przeciwburzowe i piorunochrony chałupniczo sklecone ogień niebieski zdzierżą. Pośród zbójeckich siedzib odznaczał się szałas wielki, byle jak uwity, ledwo ognisko osłaniający. A przy tym ognisku czterdziestu rozbójników brudnobrodych się tłoczyło, strasznie ponurych i zawziętych, dawno nie mytych i zbrojnych srodze w rozmaite pały hufnalami nabijane, drągi i żelazo wszelkie. Jeden spośród owych czterdziestu wyróżniał się z dala ponurością najponurszą, najbrudniejszą brodą, najdłuższą pałą i najdłuższymi, najbardziej pordzewiałymi hufnalami na niej. Był to herszt Okropiec, raubritter sławny. Ku niemu to przyskoczył wilkołak zziajany, z krzaków wychynąwszy.
– Ty tu czego? – warknął Okropiec, w żebra kopiąc wilkołaka pieszczotliwie. A że od pieszczenia wilkołakowi dech zaparło, huknął go z lekka pałą w łeb dla ocucenia.
– Auuu! – zawył wilkołak, z łap padając i wykaszlał: – Rety, gwałtu! Dwóch ich, dwóch! – Trzeba tu dopowiedzieć, że nie grzeszył on bystrością rozumu i miewał zacięcia.
– Jakich dwóch? – zapytał Okropiec. – Kto taki?
– Dwóch, dwóch!
– Co za jedni?! – ryknął Okropiec, któren był choleryk wielki.
Wilkołak ledwo uskoczył przed pałą.
– Swoi, rzeczą, ale obcy!
Herszt Okropiec jeszcze dziecięciem będąc, kiedy w szkółce przykatedralnej w kącie na grochu klęczał, marzył tam cichcem, by śledczym zostać dzielnym, przeto niejasnością zeznania nieprzyjemnie był poruszony.
– Dalejże go na ogień – rozkazał – niech do rzeczy gada!
Dwóch zbójców krzepkich ujęło wilkołaka za ogon i uszy i przytrzymało nad płomieniami. Żałosne wycie rozdarło powietrze. Zbójcy odstawili na bok ofiarę, ale w gotowości byli. Zerkali na Okropca, czy aby rozkaże.
A ów pod boki się ujął z rozrzewnienia, a łzę skrytą uronił nad dzieciństwem miłym. Ale i o obowiązkach wodzowskich nie zapomniał.
– Dalejże, wilkołaku, do rzeczy – huknął. – Kto zacz?
– Wiedźma Jaga! – zawył wilkołak, któremu rozum od gorącości zamiękł.
– Przypiec łotra! – zarządził Okropiec i z lubością pociągnął w nozdrza zapach palonej sierści.
– Ha! – wrzasnął po dobrej godzinie, kiedy to wreszcie wydobył ze świadka, że u wiedźmy stanął biskup jakowyś i hrabia z worem, w którym skarby musiały być. – Co wy na to, wieprze zapchlone, zbójcy moi?! Toć wiedźmę naszą gwałcą! nic, że starą i durną, kiedy w sam raz jurną!
– Bij, zabij! – huknęli zbójcy na to.
– Dalejże do drogi! Wyrżniem, poćwiartujem, rozedrzem! Dalejże!
– Bij, morduj! – huknęli zbójcy głosem wielkim i porwali się do drogi, jako kazał.
A wilkołak, na pół surowy jeno, skomląc z cicha, wyczołgał się w chaszcze rany lizać. Niebawem go napotkamy w zdrowiu, jako że stwory z piekłem sprzymierzone od ognia ból czują, ale im krzywda od tego bez znaku wkrótce przechodzi.
Tymczasem deszcz ustał i burza ucichła. W chacie, którą już znamy, zakonnik popadł w sen kamienny od jurności wielkiej czarownicy. Obijmorda od dawna równo chrapał. Jeno wiedźma nie spała, bez skutku mnicha tarmosząc.
Aż w końcu zbójowie krwi żądni podeszli ich blisko, ściskając maczugi swoje i żelaza.
– Otoczyć! – herszt rozkazał. – Jeno cicho, nóż drapną!
Chatka poruszyła się niespokojnie i zagdakała z cicha na słowa jego, zadreptała w miejscu. Nie obudziło to brata Michała, ale Obijmorda oczy przetarł i pałę zmacał. Za chwilę drzwi z nagła uderzone wypadły z łoskotem i do środka wskoczyła postać niemiła, nóż mając w zębach. Obijmorda dla przezorności zdzielił ją pałą, a ona zwaliła się z charkotem szpetnym. Na zewnątrz harmider się począł i wkrótce nowy zbójca podzielił los kamrata swego. Klątwy się odezwały rozbójnicze i narady.
– Podpalić! – wrzasnął Okropiec. – Ogniem ich! Usmażyć psubratów!
Wszelako nieziszczalne były pragnienia jego, jako że drew suchych brakło, a i hubki zbójcom zamokły.
– Podpalcie się sami! – wrzasnął mężnie zakonnik z chaty i czarownicę na dwór wypchnął bez szaty prosto w objęcia Obrzydlca, zbója.
– Mojaś ty! – zawył onże i mocno ją ułapił.
– Wspólna! – zaryczał zbójca Brzydal – a kolejka moja! – I tu ucapił Obrzydlca za kołnierz, a wiedźmę za co ino wystawało.
– Spokój! – zakrzyknął herszt, o dyscyplinę dbając i zdzielił Brzydala, zbója pałą w rozum, aż zaklekotał w przydużej głowinie.
– Zdrada! – huknął potężnie inny zbójnik, Rozpruwacz, który w skrytości ducha swego o zastąpieniu Okropca w posadzie zamyślał, przeto też znienacka z boku herszta drągiem okutym potraktował.
Tymczasem podkradł się zbój Padalec do Obrzydlca zbója i w bok go kozikiem dawno nieczyszczonym kolnąwszy, wiedźmę wyrwał, po czym chyłkiem na ustronie jął ciągnąć. Zawyli na to inni oprychowie kiejby psi do sperki i hurmem się nań rzucili, by zdobycz wyszarpywać ku jej wielkiej uciesze i podżeganiu chutliwym.
– Czas nam! – rzucił wtedy Obijmorda i wyśliznęli się z bratem Michałem w gąszcz pobliski, by co sił umykać.
Po trzech pacierzach zakonnik, nie słysząc pogoni, wstrzymał się, by odsapnąć i choć wielce zziajany był, nie zapomniał wyrzec sentencjonalnie:
– I widzisz, bracie Obijmordo, cóż to chuć ze człeka robi? Rzecz to zgubna, a szkodliwa przy tym na zdrowie, takoż i niebu wstrętna. Strzeż się przeto, a nauką niech ci będzie, coś widział!
– Ano – przytaknął Obijmorda, w plecy go klepiąc – ano. – I pociągnął go, by dalej dążył.
Archanioł młodszy z chóru stróżów, Bogochwał, w okienko cudowne był pozierał, kędy brat Michał z Obijmordą jak żywi gesty czynili, a też ozory swemi obracali całkiem głośno. W okienku co ważniejsze pokazywały się ich peregrynacyji koleje, o których już nam wiadomo, aż na koniec widoki owe kresu doszły.
– Cóż mniemasz, bracie? – spytał naonczas archanioł Bogomiła, co skrzydłowym jego był od niedawna przydzielonym. Został był anioł Bogomił z niższych szeregów za zasługi podniesiony, bo w chórze paradnym śpiewał i Pana chwalił najgłośniej ze wszystkich, samego archanioła prowadzącego nie wykluczając.
– Grzeszna ta ziemska sfera, oj, grzeszna, bracie archaniele – westchnął teraz z potępieniem w głosie, wielce na takowe przypadki akuratnym.
– Aleć spuśćmy się może z obłoków niebieskich na przyziemie, gdzie nam posługę sprawować przykazano! Nie płaczmy nad padołu kondycyją lichą, a nad obowiązki radźmy, choć by i wstrętnymi niektórym one były – ozwał się archanioł z przyganą ojcowską i po krótkiej ciszy tak dalej ciągnął:
– Widzi mi się, iż owy mnich Michał w wielką z wiedźmą komitywę wstąpił, przez co sposobność nam się nadarza, by piekłu rogów przytrzeć i rzeczoną czarownicę ku dobru przyciągnąć, a na zbójców obrzydłych wpływ wywrzeć z korzyścią naszą, a piekła stratą – daj Boże, wielką.
– Nie wiem ci ja, czy to się godzi, by naszym narzędziem mnicha niepoczciwego czynić, któren sukienki duchownej poszanować nie umie – krzywił się skrzydłowy Bogomił, oczy wznosząc ku górze, jak by wcale przyganą nie był poprawiony.
– Zacne jest twoje do poczciwości przywiązanie, bracie Bogomile, jenoś przepomniał, że wszyscy ludzie grzesznymi są, a nic tako nieba nie cieszy jako grzesznika na powrót do cnoty przyciągnięcie – wyłożył archanioł skrzydłowemu literę, czoło marszcząc. – Nawet tu, w niebiesiech, przywary i narowy się objawiają, bo sam Pan jeno jest doskonały, jak wiesz to dobrze.
– Wszelako grzech się pokuty domaga, tak jak cnota nagrody – bąkał skrzydłowy z uporczywością politowania godną, wzrok dla odmiany spuszczając.
– A czy ja mówię, że bez nauczki dla brata Michała obyć się musi? – zakrzyknął archanioł Bogochwał z miłością żarliwą w głosie. – A czy mówię, iż się obejdzie bez nagrody dla ciebie, aniele mój, za akuratność pobożną twoją, co to ją tak niezłomnie i bez wytchnienia przede oczy mi przedkładasz, a słusznie przypominasz, bym o niej aby nie przepomniał? Radość ci za to sprawię, dozwalając łaskawie, byś posługę swoją na jakie lat trzysta zawiesił, w samotni cichej się zamknął i w medytacji lubej a ekstazie modlitewnej szczęśliwie pogrążył, od trosk i niepoczciwości wszelakiej się odgradzając. Od zaraz, aniele, od zaraz!
Skrzydłowy, nadmiarem łaskawości niespodzianie porażon, z błogości był zesztywniał, a też ze szczęścia zaniemówił; zresztą zaraz go czujni aniołowie służebni na złotej lektyce wynieśli, przedtem srebrnymi łańcuszki przytraczając, by się, broń Boże, czasem nie skulnął i szwanku nie poniósł.
Toteż archanioł Bogochwał, wysapawszy się i otrząsnąwszy z politowania nazbyt gorącego, jeno do wartownika Bogoluba, anioła niższego szeregu, mógł się zwrócić:
– A co, miły bracie, w rejestrach niebieskich o onym mnichu Michale piszą?
Anioł wartownik ręce do modlitwy żwawo złożył i głowę skłoniwszy w pokorze, jął szybko rejestra wertować, aż wyśpiewał pięknie:
– Zza gór z człekiem stanu prostego, Obijmordą, do krainy przyszedł, przeze burzę dopadnięty u wiedźmy się schronił, tamże ze ścieżki cnoty zstąpił, ode zbójców potem opadnięty szczęśliwie uszedł i nadal uchodzi.
– A wcześniej?
– Sam Bóg jeno wie.
Tu obaj słudzy niebiescy znak krzyża uczynili, głowy kłoniąc i kolana uginając – anioł barzej, archanioł lekciej.
Mniemanych biskupa i hrabiego w złoto zasobnych zbójcy nie ścigali zrazu, jako że sprawy bandy nazbyt ich zajęły, a czarownica bardziej jeszcze. Ta znowu, ostatnio napomkniona, jakoby w siódmym piekle była! O nią to, o nią, nie o kogo inszego zbójcy się tarmosili, broni białej często gęsto używając, przeto jak gdyby księżniczką na turnieju była.
Zbój Obrzydlec tymczasem, kozikiem kolnięty, zepsutego ducha diabłu oddał, zaś kamrat jego Brzydal, za mocno upomniany, takoż. Ponadto kilku zbójców w nieprzytomności leżało, w tejże liczbie sam herszt Okropiec, któż więc miał zbiegów gonić? Co prawda, zbójca Rozpruwacz próbował drużynę skrzyknąć, ale posłuchu nie znalazł, bo to częścią inni sami woleliby komendę dawać, częścią kamratów cucili, tych zwłaszcza, którzy ostatnimi czasy na krechę pili, największą zaś liczbą do wiedźmy jeszcze się nie docisnęli, jedynej osłody żywota trudnego.
Wtem ocknął się wreszcie herszt Okropiec, za łeb drągiem potraktowany trzymając się oburącz. Spojrzeli nań wszyscy do moresu przyuczeni, a on spojrzenie miał błędne jakoweś, w górę wzniesione, a gębę niezwyczajnie miał rozdziawioną. Bełkotać coś począł, czego zrazu pojąć nie można było, potem jął ględzić bardziej zrozumiale niby, wszakże też jakoś bez sensu.
– Odnowę nam zacząć trzeba – prawił – światopogląd z chwastów oczyścić, stosunki społeczne uzdrowić… Powagę herszta nie na sile opierać fizycznej, jeno na przewadze intelektualnej a zdolności przewidywania i trzeźwości osądu. Wybałuszyli ślepia zbójcy na to, co poniektórzy za cyrografy chwycili, przez prawe ramię plwając. Nawet zbój Oprych i czarownica, co akuratnie rozpustę czynili, bez ruchu skamienieli i pozierali w zadziwieniu wielkim.
A herszt Okropiec dalej mamrotał:
– Więzi grupowe na solidarności ugruntować, wspólnotą nasycić… Nonkonformizmu społecznego ująć… konformizmu grupowego takoż… Jednostce możność awansu zapewnić, inicjatywę oddolną dopuścić i rozwinąć… Rozwój osobowości użyteczny rozwijać…
Tu zamilkł na chwilę, ślina z gęby mu pociekła, zacharczał przeto. Dreszcze jakoweś wstrząsać nim poczęły, głos osłabł.
– Funkcjonalnie w strukturę społeczną włączyć się nam trzeba – zarzęził i tu go czkawka opadła, zamilkł przeto.
Pojęli zbójcy, że Okropcowi na mózg padło. Żałość ich nagle niezwykła dla dusz twardych ogarnęła i zadumali się rzewnie nad dolą ciężką, zbójecką. Niejeden ukradkiem łzę w brodę spuścił i mrozem im po krzyżach wionęło, kiedy pomyśleli, że i ich przecież wróg jakowyś albo i brat zbójca potraktować może przez łeb drągiem okutym. Aż nareszcie powstał zbój Śmierdziel litością zdjęty i toporkiem majaczenia chorobliwe skrócił.
– Co też się tam, u anioła, dzieje? – zaryczał diabeł naczelnik, Kusy, kiedy był przypadki herszta Okropca i bandy obejrzał, co w zwierciadle przede nim stojącym piekielnym odbiły się sposobem. – Co ten Okropiec, herszt, majaczył w malignie?
– Anielska musi to być, ani chybi, sprawka – podpowiedział pokornie diabeł jego podkopytny, Boruta.
– Tyle wiem! – zahuczał diabeł naczelnik rozsierdzon wielce. – Wielceś mi się nie wysilił, czarcie! Ty mi wiedźmę Jagę wołaj, bo to rarytas jest i sposobność łakoma, by mnicha na naszą stronę przekabacić i aureolki aniołkom przygasić, a smrodu do ichnich pachnących chórów niebiańskich napuścić.
Diabeł podkopytny Boruta pysk szkaradnie wykrzywił i pazurem sobie brodę kozią mierzwić począł.
– Kto zaś wie, czy owy brat Michał nie jest onym anielskim narzędziem, któreś tak bystro w sprawie Okropca, herszta, wyczuł, diable naczelniku. Przeto może by ostrożnie sobie w tej sprawie poczynać? – wymamrotał z brakiem chęci.
– Ty mnie tu tchórzem nie zalatuj! – ryknął diabeł naczelnik żwawo. – Ty mnie zaraz mów, kto zacz ów Michał, zakonnik!
Boruta, diabeł, kopytami posłusznie trzasnął, za czym smrodu nieco spode się upuścił, jawnie to pokazując, że nie tchórzem, jeno siarką poczciwą zalata i rzucił się rejestra piekielne wertować. Po chwili wyjęczał potępieńczo:
– Zza gór z człekiem stanu prostego, Obijmordą, do krainy przyszedł, przeze burzę dopadnięty u wiedźmy się schronił, tamże na ścieżkę grzechu wstąpił, ode zbójców potem opadnięty trafem jakowymś uszedł i nadal uchodzi.
– A skąd się wziął? – spytał diabeł naczelnik.
– Bóg jeno wie – odparł po chwili diabeł podkopytny znad rejestrów.
Tu czartowie obaj kopytami zatrzaskali i się w sobie pokurczyli – podkopytny Boruta barzej, zaś diabeł naczelnik lekciej.
Herszta obrać należało, wstał przeto zbójca Rozpruwacz i rzekł tako:
– Mnie teraz słuchać będziecie.
– A bo co?! – ozwał się na to zbój Kudłacz, a i zbójowie Przygłup i Wągier wstali.
Spojrzeli wszyscy czworo na się bez miłości bliźniego zupełnie. A że prawa odwieczne, zbójeckie stanowiły w takowych razach wolną elekcyją, przeto rozstąpiła się banda z czarownicą akuratnie bezrobotną, aby plac rywalom dać.
Ci z początku łypali jeno bacznie ku sobie, ale żaden kroku nie postąpił ku innemu, bo przecie reszta obejść by go mogła. Przeto Kudłacz z Przygłupem jęli w pakta wchodzić i taką nad paragrafy osobnymi dyskusyją wszczęli, o pergamina nawet i inkaust wołając, że w zacietrzewieniu oną dyplomacyją ani się spostrzegli, jako Wągier jednego na halabardę zdobyczną nadział, a Rozpruwacz drugiemu drągiem swoim łeb skruszył. Dalej już prędko poszło było, bo Wągier o drąg halabardę złamawszy, tyły dał, w las się zaszywając.
Wsparł się przeto dumnie Rozpruwacz zwycięski na drągu wiernym, a zbójowie ryknęli na cześć jego, wrony tłumnie na drzewach zgromadzone zakrakały niecierpliwie, zaś wiedźma, której podniosły ów nastrój był się udzielił, wrzasnęła przenikliwie:
– Twojam ci ja!
– Zbójowie moi! – zawołał na to Rozpruwacz – teraz ja herszt! Mnie to słuchacie! Biskupa i hrabiego ścigać będziem! Dogonim, obedrzem, przypalim i obwiesim! Dalejże!
– Bij, zabij! – huknęli zbójcy.
– Wilkołaka mi szukać, niech ślady niucha!
– Bij, zabij! – huknęli zbójcy raz wtóry.
Brat Michał i Obijmorda co sił pomykali przez knieję, by się od zbójów oddalić i jakiego azylu poszukać, kędy siły nieczyste wstępu nie mają, albo też pod ludzką oddać się ochronę. Przedtem popasali sobie trochę, sądząc, iż pogoni nie ma, a potem maszerowali nieśpiesznie. Kiedy jednak, stanąwszy na szczycie jakowegoś wzniesienia, zakonnik zerknął za się, zbójcy wychynęli akurat na otwartą przestrzeń, szczęśliwym trafem uciekinierów ostrzegając. Od tej pory ci nóg nie oszczędzali i skierowali się w gęstwę, trakt porzuciwszy, bo też ten całkiem bezludny się zdawał, a zresztą jeden wędrowiec, mały poczet albo kupiec ze sługami niewielką pomocą służyć mogli. Liczyli też zbiegowie na to, że zbójcy zejścia ich z drogi nie postrzegą i dalej ich po trakcie gonić będą. Nie docenili wilkołaczego niuchania i prędko o pomyłce przekonało ich wycie w ślad za nimi postępujące.
Teraz, dopadłszy wielkiego dębu, ustali na moment z utrudzenia. Nieopodal strumyk niewielki szemrał nieśmiało, całkiem prawie paprocią i ziołem przykryty. Przy samym dębie luźno było, wszelako chaszcze okrutne z kolcy zadziornemi stały im dalej na drodze, tylko wzdłuż owego strumyka rzadziej porastały. Albo cofać się było wygodnie, albo wzdłuż wody bieżyć w tę czy przeciwną stronę. A przecież to drugie jeno pozostało, jako że z tyłu stłumione, bo dość dalekie jeszcze wołanie wilcze do wędrowców docierało, uszy niepokojąc.
– Ku źródłu dążmy – wyrzekł zakonnik – często przy takowym pustelnie albo eremy ludzie świątobliwi stawiają, a to opiekę niebieską i azyl oznacza.
– Lepiej z biegiem nurtu iść, bo przy wodzie ludzkie siedziby znaleźć można – zaoponował Obijmorda.
Zdanie osiłka przeważyło, jak zwykle zresztą, gdy nie wymownością, lecz siłą czy orężem przychodziło wędrowcom przeciwności pokonywać. Ledwie jednak ze dwa kroki uszli, gdy zza dębu anioł wychynął i niedbale mieczem ognistym przed ich oczyma zamachał, drogę grodząc.
– Gdzież to, zacni pielgrzymi? – zapytał głosem oziębłym.
– Cny aniele – ozwał się brat Michał pokornie – azaliż jakoweś przykazanie naruszyliśmy niechcący? Nie, to być nie może, bo nikt jako my z tak chętną gorliwością przykazań nie obserwuje!
– Jako żywo – przytwierdził Obijmorda – tegośmy zawsze byli pewni, że przykazania to rzecz jest święta!
– Bez przykazań szanowania – dodał bogobojnie zakonnik – zamęt jeno i upadek plemienia ludzkiego nastać musi, Sodoma i Gomora istna, grzech i zatracenie w ogniu piekielnym. Nic tak nam wstrętne nie jest jako to właśnie.
– Wielcem jest waszą poczciwością zbudowany – wyrzekł posłaniec niebieski ze spokojem anielskim w głosie – i tuszę, że przy takim waszym rzeczy pojmowaniu, gorliwie i z pokorą pokutę stosowną na się przyjmiecie i na miejscu odprawicie.
– Jakąż to? – zapytał zakonnik ostrożnie.
– Mniemam, moi mili chrześcijanie, iż trzy różańce leżenia krzyżem w sam raz dla was będzie – odparł anioł miłosiernie.
– A za cóż to? – spytał Obijmorda.
– Cztery różańce – poprawił anioł – bom w głosie twoim poddania się woli bożej za mało dosłyszał.
– Brat mój, Obijmorda, w tym zamiarze pytał, by wiedzieć, nad czym medytować, kiedy na skruchę i postanowienie poprawy kolej przyjdzie – wyrzekł szybko brat Michał – a to się woli bożej nie dość, że nie przeciwi, to zgoła w zgodzie koniecznej z nią jest!
– Pięć różańców – westchnął anioł – bo jak to orzekli niedawno najtężsi z onych jurystów, co to są w obrotach sfer niebieskich biegli, pierwej w pokorze poddać się słusznej pokucie należy, miast w jej sprawie gardłować, zaś potem dopiero myśleć, za co ona pokuta zadana i jak się na przyszłość poprawić.
– Toć my w zgodzie z tym pytamy pierwej, czy pokuta słuszna, a ona słuszność wtedy się pokaże, kiedy nas, jasny aniele, w tym oświecisz, któreśmy to przykazanie niechcący pogwałcili – wyrwał się znów Obijmorda, wcale na szturchnięcia zakonnika nie bacząc.
– Sześć różańców wam zadam – wyrzekł anioł z flegmą – a to za niedowiarstwo wasze, bo w „Katechizmie dla peregrynantów po sferach niebieskich się obracających" jasno jest objawione, iż anieli wtedy jeno pokutę nakładać mogą, kiedy ona ponad wątpliwość słuszna, a stąd każdy dalej wywieść może łatwo, że skoro pokuta przeze mnie nakazana została, to bez wątpienia słuszna była.
– Bez wątpienia, uczenie żeś swego dowiódł, cny aniele – wyrzekł brat Michał poddania się bliski. – Wszelako – ciągnął dalej z małą wiarą – tenże katechizm powiada takoż, iż grzesznik ma posłyszeć od anioła kazanie, by swe przewiny pojął i na wsze czasy potępił, a tego wszak zrobić się nie da bez wskazania, na czym grzech polega.
– A kto mówi, że kazania nie będzie – ozwał się anioł z iście nadprzyrodzoną cierpliwością – jeno mi wpierw tu krzyżem legnijcie, by poddanie pokucie pokazać. Taka oto jest kolej rzeczy właściwa.
Brat Michał miarkując słusznie, że co by się ino nie stało, niebo i tak rację swoją przeprowadzi, padł posłusznie na padół. Obijmorda za nim, choć przedtem omal nie pogrążył się w grzechu po uszy, bo opór go skusił, krótki szczęściem, gdyż anioł po ojcowsku go zmitygował, przypalając z lekka zad mieczem.
– Za co? – jęknął osiłek.
– Za grzechy moje – objaśnił go brat Michał – jak tom ci niedawno prorokował. A nie wiem, czy plag na tym koniec, bo i zbójcy zaraz nadejdą.
Legli w ciszy, by anioła paplaniem nie gorszyć, a ten kazać im począł z namaszczeniem, wskutek czego prócz nauk zbawiennych i tą otrzymali wiadomość, iż przed laty stu u źródła strumienia święta Omnilda na puszczy osiadła, co lud okoliczny i dalszy ukochawszy, cudami i pociechą ducha chętnie pielgrzymów obdarzała. Ciągnęły do niej z powodu tego istne tłumy wzdłuż potoka i takaż sama ciżba szła z powrotem tamtędy, wielki tłok czyniąc. Przeto iżby się pielgrzymi, zderzając, nie tratowali, albo modłów bijatyką nie przerywali, a pobożnych pieni grubymi słowy nie głuszyli, oddała mądra święta brzeg prawy przychodzącym, zaś lewy tym, co do dom wracali. I stąd to właśnie brata Michała i Obijmordy pokuta się wzięła, że po złej stronie strumienia kroczyć poczęli.
– Aleć to wiek temu było – jęknął nierozsądnie Obijmorda, kiedy już uświadomiony został. – Skąd wiedzieć mogliśmy? Anioł przysmażył go z miłosierdziem wielkim, więc całkiem krótko.
– Przykazaniu wszelkiemu, choćby nieznajome było, respekt się należy, przeto też niewiedza grzechu nie zmywa – pouczył pokutnika. – Ba – począł się zastanawiać – czy juryści serafińscy nie każą czasem, iż przykazania znać koniecznie należy i czy aby niewiedza w tej materii sama grzechem nie jest do ukarania? – Jął przechadzać się ze skupieniem, rzecz rozważając.
– Wszelako cherubinowie rzecz nieco inaczej przedstawiają – wyrzekł brat Michał prędko, gorącość wyimaginowaną blisko pleców wyczuwając. – Ale i inna jest, i ważna bardzo sprawa, święty aniele, którą twej wiadomości przedstawić chciałem – prawił dalej bez ustanku, by temat odmienić – otóż w opresji wielkiej się znajdujemy z tym oto Obijmordą, co jest grzesznikiem niepoprawnym, prawda, ale przecie w sercu poczciwym i jeno z przyrodzonego nierozgarnięcia występków się dopuszczającym. Oto słudzy piekielni na nas nastają i lada co ku nam przypadną w pokucie bezbronnie leżącym. Błaganie do cię wnosimy, święty aniele, byś nas przed zajadłością onych zbójców bronił!
– Nie świętym mnie tytułuj – westchnął anioł skromnie – bom w chórach niebieskich jeszcze do szeregów pierwszych nie awansował. – I tu mieczem ognistym nadużycie daremne imienia świętości napiętnował sprawiedliwie.
– Dzięki ci, cny aniele, za tę naukę! – zawył mnich z wdzięcznością żarliwą – i broń nas, biednych chrześcijan, ode wszelkiego złego, a najpierw od złości piekielnej zbójców okrutnych!
– Chętnie sprawę waszą w chórze aniołów stróżów przedstawię – zgodził się posłaniec niebieski, zerkając w stronę, z której jako żywo wołania, szelesty i łamanie gałęzi dobiegały niewyraźnie – bo mnie jeno pilnowanie obrotów w sferach niebieskich poruczono. Pierwej jednak do niebiesiech wrócić muszę. – I tu jął się sposobić do odlotu.
– Ale czy oni piekielnicy nie obedrą nas ze skóry, nim pomoc anielska przybieży? – zaniepokoił się brat Michał jękliwie. Anioł spojrzał nań bez zrozumienia.
– Nic tak za zasługę w niebie nie jest brane jako męczeństwo, jeno pamiętajcie, by z imieniem Pańskim na uściech z padołu zejść, a przedtem wiary się nie zaprzeć – poradził życzliwie. – Może się rychło w szczęśliwości wiecznej spotkamy – dodał z nadzieją radosną.
– Ale my tu jeszcze uczynków dobrych do spełnienia co niemiara mamy – zastękał zakonnik.
Anioł pokiwał głową z żalem nad niedoskonałą śmiertelników kondycyją moralną i oznajmił krótko:
– Jako rzekłem chór stróżów powiadomię, a wy z wiarą w przyszłość patrzcie. – I tu spod skrzydła kropidła dobywszy, zmoczył nim ziemię, krąg czyniąc wokół jeńców swoich. A że akurat szczekanie wiłkołacze i smród dały się z paru kroków odczuć, z obrzydzeniem skrzydła rozpostarł i w niebo wstąpił.
Raz jeszcze się okazało, iż brat Michał dobrze był prorokował, bo oto zjawili się przy dębie zbójowie węchem wiedzeni wilkołaczym. Zawyli owi zbójce, kiedy zbiegów dojrzeli i ku nim się rzucili, wszelako natknąwszy się na krąg poświęcany, odskoczyli z bólem. Nie poniechali wszakże zdobyczy, jeno wokół anielskiego kręgu własny uczynili, na mchu i paprociach zalegając, by do wieczora doczekać, kiedy to pod władzą ciemności moc anielska pierzchnie i ofiary w ich łapska wpadną.
– Kiepska to sprawa będzie – wyrzekł zakonnik do Obijmordy – jeśli anieli stróżowie na czas nie przybędą!
– Oj, nie zdążą pewnikiem – wesoło zbój Śmierdziel zawołał, któren na wyciągnięcie ręki niemal od mnicha polegiwał, źdźbło jakoweś w dziurze po zębach miętoląc – bo nim puszczyk dwa razy huknie już z was pasy drzeć będziem!
Banda zarechotała na ów dowcip wyborny.
– Obyczaj na pal zatknąć takowych zaleca – sprzeciwił się inny opryszek, Pokrak, najbardziej ze zgrai w leciech posunięty. – Tako Choleryk, raubritter sławny, z burmistrzem Henrykiem był uczynił, a potem wystawcie sobie, kamratowie, przeze dni cztery dysputę z onym burmistrzem nadzianym o skarbach wiódł, co to je ów w miejscowościach różnych w ziemi był zagrzebał.
– Gadają zbójce bywali, że herszt starodawny, Wyrwiząb, cyrulicznym sposobem z pojmanymi pertraktował – ozwał się inny jakiś obwieś głupawo, ale kompanioni lekce go sobie zważyli.
Brata Michała także owo prostactwo zbrzydziło, bo ode zbójcy Śmierdziela się odwrócił i ku Obijmordzie nachylił, na pół mu szepcąc do ucha:
– Bracie mój, Obijmordo, azali nie tęskno ci do owych krain statecznych, kędy prawo i mądrzy książęta rządzą, sprawiedliwi sędziowie porządku wespół z zacnym rycerstwem pilnują, a poczciwi katowie obrzydłych rzezimieszków rzetelnie patroszą, żeby lud bezbronny bez strachu z domów mógł wychodzić i pilną pracą sobie i wszystkim innym dóbr przysparzać? Dajże nam, Panie, wreszcie do takiej prawdziwie chrześcijańskiej krainy dotrzeć!
Gwarzyli też ze sobą rezunowie, tyle że grubo barzo i sprośnie, by próżniactwo przymusowe sobie umilić, ale nie cały czas się jeno lenili, bo dwa paliki zgrabnie naostrzone przysposobić zdołali, a i ognisko rozpaliwszy, w ogień szczypczyki i cążki ze cztery zapobiegliwie wetknęli.
– Święci anieli! – jęknął brat Michał, to zauważywszy – czas na was, boć już słoneczko czerwienieje!
A Obijmorda pałę czas cały ściskał.
Setnik Brunon z dwiema dziesiątkami jezdnych w gospodzie „Pod Turem" wczasował, bo posłów do granic był już odprowadził, książę migiem wracać mu wcale nie przykazywał, a na granicy goniec wieść przekazał, że za dni dwa albo trzy znaczna karawana kupiecka nadejdzie, która ochrony ode zbójców prosi. Umyślił sobie setnik, że księciu się troską o kupców wytłumaczy, a tymczasem wińska tęgo w gospodzie popije, a dzikiego mięsa naje do woli. Ludziom, co pod jego komendą byli, barzo się owy plan spodobał, bo sobie to wyimaginowali, że się piwska do woli nażłopią, a kaszy ze słoniną do syta pojedzą; ci, co pewni byli, że los im sprzyja, nawet o dziewek podręcznych tłamszeniu umyśliwali, albo i wieśniaczek mimo przechodzących.
Właśnie setnik buty zzuł i dzban przed nim postawiono, kiedy mu się anioł objawił i o to jął go upraszać, by z jazdą swoją dwóch wędrowców lada jakich orężem odbił od zbójów.
Bardzo po chrześcijańsku przyjął setnik posłańca niebieskiego, choć ten miecza ognistego nie dzierżąc, władzy karania i sądu mieć nie mógł.
– Chętnie bym chrześcijański uczynek spełnił – wyrzekł dwornie – ale na kupców czekać muszę, ludzi pobożnych bardzo, a też od zbójów zagrożonych. – Tu wina łyknął i spytał ciekawie: – Czemuż to aniołowie sami im w sukurs nie przyjdą? Może stąd, że owi dwaj wędrowcy nie całkiem są pomocy niebieskiej godni?
– Wiesz, dzielny setniku, że jeśli to tylko w możliwości jest, niebiosa w sprawy ziemskie nie wkraczają – wyrzekł anioł z westchnieniem, po czym dodał z przyciskiem: – I temu dzięki mężowie pobożni do cnotliwych postępków sposobność mają, by się niebu spodobać i zbawienie sobie wysłużyć.
– Prawda to jasna – zgodził się Brunon, setnik – i o niej wiem, wszelako, jako rzekłem, kupców bezbronnych chronić muszę i porzucić w biedzie nie mogę, bo bym najcięższy grzech na się ściągnął. Co zaś do wtrącania się nadprzyrodzonego, to niektórzy gadają, że z chaty wyjść ostatnio nie sposób, by się o miłego anioła albo też diabła wstrętnego nie potknąć, a cudu jakiego czy sztuczki piekielnej nie doświadczyć.
Toczyli czas jakiś w koło tę i podobną dysputę, aż tu do izby wlazła niewiasta nieproszona, zacnie odziana i dziwnie powabna, w której brat Michał ledwie by wiedźmę Jagę był rozpoznał.
– Witam was, cny aniele i ty, mężny rycerzu – odezwała się wdzięcznie.
Anioł nozdrzami zakręcił, jakby złą woń poczuł i po kropidło sięgnął, lecz wstrzymał rękę, kiedy słowa dalsze przybyłej dosłyszał:
– Pewnam jest, że tak zacne towarzystwo nad tym tu przemyśliwa, jak by w sukurs hrabiemu Henrykowi przyjść, Obijmordą zwanemu, a też biskupowi Michałowi, wielmożom w świecie znanym, a zwłaszcza jako ich mienie w złocie i klejnotach przecudnych przede brudnymi łapskami niegodnych zbójców uratować. A czas jeno do wieczora! Ledwie parę pacierzów temu nieszczęsnego hrabiego głos z matni usłyszałam dobiegający, jak sakiewkę złota człekowi stanu dowolnego obiecywał, który by go poratował.
– Tedy ruszać nam bez zwłoki! – zakrzyknął setnik Brunon dziarsko. – Dzięki ci, jasny aniele – dodał – iżeś tak wymownie mnie do uczynku zacnego nakłonił i racz upilnować, by w rejestra niebieskie zasługę moją literami pięknymi wpisano!
Kiedy słońce całkiem już nisko nad ziemią zawisło, a zbójowie niektórzy z wolna członki zastygłe rozciągali, by do roboty ciężkiej je nagotować, przedzierania w chaszczach i chrapania końskie usłyszeć się dały, a i komendy dziarskie. Rezunowie wszyscy już zerwali się na równe nogi, po czym pierzchli we strony różne, bo się jeźdźcy zbrojni pokazali, włóczniami a mieczami groźnie wymachując.
Brat Michał aże wykrzyknął z radości, a i Obijmorda lżej jakby odetchnął.
Konni dwóch jeno uciekinierów usiekli, a jednego ucapili, bo zbójce w chaszcze największe się powciskali i tam utaili, dech wstrzymując, a też wojacy niechętnie w owe chaszcze za nimi śpieszyli, gdzie najeżdżać koniem i machać bronią trudno, a o ukłucie niespodziane łatwo. Zamiast tego kręgiem brata Michała i Obijmordę otoczyli, raz to ślepia ku nim wybałuszając, raz to na setnika swego pozierając pytająco.
– Dzięki ci, Panie Boże, za ten ratunek i pokornych Twych sług wybawienie! Oto owe chrześcijańskie władztwo nas w opiekę wzięło, o którym żem ci w opresji perorował – wykrzyknął zakonnik szczęśliwy. – Otośmy cali i zdrowi, bracie Obijmordo!
– Jako żywo – przytwierdził dowódca jezdnych, szeroko się uśmiechając – caliście i zdrowi, szlachetni panowie i zaraz na zacne rumaki zasiądziecie, któreśmy ze sobą luźne przyprowadzili. Ho, ho, ho – zaśmiał się przypochlebnie – wielki to rozum i doświadczenie wojenne u waszych miłości się pokazały, kiedyście się w proste odzienie oblekli a skarby pochowali przezornie. Teraz wszelako – ciągnął z powagą – skoroście bezpieczni pod dobrym rządem i prawem księcia naszego Warczysława, oby żył długo i w pomyślności, mienie bez trwogi z ukrycia dobyć możecie, co wam z życzliwości radzę, bo prawo dobrego książęcia naszego daninę od przejezdnych przewiduje, którym życie poratowano, tudzież nagrodę wypłacić nakazuje sługom książęcym poczciwym karku przy tem ratowaniu nadstawiającym.
– Ale panie nasz miły i wojewodo! – zakrzyknął zakonnik – biedniśmy są wędrowcy i skarbów nijakich nie mamy! Błogosławieństwa z góry jeno możemy wam, panie, wypraszać w modlitwie codziennej, tak jak i księciu waszemu, oby żył do woli.
– Chwalić ostrożność waszych miłości – wyrzekł setnik, wzdychając cierpliwie – choć rzecz to niepotrzebna i próżna. O kondycyji wielmożnej waszych miłości drzewa już w puszczy gadają, a też żadna głowa, najbardziej nawet we wszystko wątpiąca, temu nie zaprzeczy, że zbójce golców przechodzących oblegać się nie fatygują. Kiedy zaś aniołowie waszej wielkiej możności nie zaprzeczają, kiedy tąże stateczne i możne niewiasty ogłaszają, jeno cudak istny wiary by w oną poskąpił.
– Przecie chyba kłamu mnie, słudze bożemu, nie zadajecie?! – obruszył się brat Michał, wszelako dodał zaraz pokornie: – choć żem robakiem niegodnym, oj, niegodnym.
– Nigdy bym się nie był ośmielił, wasza dostojność – odparł setnik poczciwie – jeno my, ludzie wojenni, dobrze to wiemy, iż ludzie okrutnie od złoczyńców potraktowani często pamięć tracą, którą aby nowe wstrząśnienie przywrócić może. Toteż nasz mądry książę w takowych przypadkach do mistrza małodobrego wieść niepamiętających zalecił, bo owy w przypominaniu wielce jest wprawiony. Jedźmy doń przeto.
Nie trawię tak wystylizowanych tekstów, dlatego nie oceniam, bo przeczytałem ledwie kawałeczek. Zostawiam tylko ślad, że zajrzałem.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.