- Opowiadanie: Solon - Dziesięć Kryształów - Początek część 4 ostatnia.

Dziesięć Kryształów - Początek część 4 ostatnia.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dziesięć Kryształów - Początek część 4 ostatnia.

Pierw słów kilka na wstęp.

Widzę, że źle trafiłem przychodząc do tak "niezwykle utalentowanych pisarzy" jak wy. Nie mam z waszej strony nic co mogłoby pomuc mi w pisaniu. Żadnych komentarzy, ani spostrzeżeń, ani nawet krytyki. Spotkałem się z pewną odmianą…..hmmm jak to ująć…..a tak chamstwa. Zamieściłem już 4 teksty z czego wyłącznie 1 został zauważony? Co z wami? Naprawdę nie chcecie przeczytać i powiedzieć co wam nie pasuje lub pasuje? Każdy inny tekst publikowany na łamach tejże strony jest natychmiast pełen opinni ale nigdy moje. CZEMU TAK JEST HMMMM?

Bez dalszych wywodów daję wam ostatnią część mego prologu.

 

 

 

 

Tytanus, mierzący dwanaście kilometrów okręt, zdolny równać z ziemią całe miasta i roznosić na atomy najpotężniejsze krążowniki Wielkiej Szóstki. Górował siłą ognia i wytrzymałością nad wszystkim co mogli wysłać przeciw niemu Xarlończycy. Tuż za nim, w odstępie paru chwil od pojawiania się, ukazała się Flotylla Orła. Licząca setki, jeśli nie tysiące okrętów, wszelakich klas i rozmiarów, stanowiła największą potęgę w galaktyce, dowodzoną przez mego ojca. Każdy nasz wróg się jej obawiał. Cała przestrzeń za nieprzyjacielską armadą zaroiła się od naszych sprzymierzeńców, rozpoczynających manewr oskrzydlający. Widok ten bardzo mnie uradował i podekscytował a zarazem zdziwił. Jack przecież wyraźnie powiedział, że przybędą za godzinę, a nie w ciągu paru minut.

Jak niby tego dokonał, zastanawiałem się. Wtedy przypomniałem sobie o Sądzie. Wypatrzyłem oba okręty, i z ulgą spostrzegłem jak jeden z nich rozpada się na kawałki pod zmasowanym atakiem bombowców. W wielkiej kuli ognia przemienił się w kupę powyginanego metalu. Pozostał drugi i na nasze nieszczęście był w pełni gotów do odpalenia. Wyglądało jednak na to, że nie mógł odpowiednio się ustawić by jakiś z jego sprzymierzeńców nie znalazł się na drodze promienia. Dawało to nam dodatkowe dwie minuty. Musieliśmy je dobrze wykorzystać.

Stojąc w gronie Szerszeni zdałem sobie sprawę, że jestem świadkiem swej pierwszej, prawdziwie epickiej batalii, gdzie tysiące okrętów ścierało się w nieustannym boju. Xarlończycy, choć już na straconej pozycji, zewsząd osaczeni, walczyli dalej nie zamierzając się poddawać. Pytanie brzmiało dlaczego to robią, co ich podkusiło do ataku na Ziemię. Jak szalony by ten plan nie był, wkrótce miał spalić na panewce.

-To przecież Flota Orła. – zauważyła pilotka.

-Wielki Admirał Jack Solon przybył nam z pomocą. Jesteśmy ocaleni. – rzekł sarkastycznie Tarner, próbując nadać chwili nieco dramatyzmu.

-Połącz się z nim Jim. Niech powie co robić. – zaproponował Nick.

-Sądzisz, że uda mi się przebić przez zakłócenia? – spytał lider, szykując komunikator w karwaszu.

-Xarlończycy są w rozsypce. Pewnie nie dbają już o żadne blokady transmisyjne. Tylko nie zapomnij by mówić szyfrem. Mogą bowiem podsłuchiwać. – upewnił go technik.

-No dobra. – zakończył próbując nawiązać łączność. Po kilku sekundach ujrzeliśmy, nad małym, przenośnym holoprojektorem, obraz rosłego mężczyzny, o długich brązowych włosach spiętych w koński ogon. Zmierzał gdzieś w wielkim pośpiechu.

-Królowo! Tu Szerszeń 1. Jak mnie słyszysz.

-Doskonale Szerszeniu. Gdzie jesteście?

-W gnieździe, komora 427 mamy ważną przesyłkę. Rozkazy?

-Bądźcie gotowi do odlotu. Czas mego przylotu 2 minuty.

-Królowo, po drodze roi się od nieprzyjaciół. Nie dasz rady tu dotrzeć. – zaprotestował Tarner.

-Widocznie mnie nie doceniasz swej Królowej. – odparł Jack i przerwał łączność.

-Dobra panie i panowie. Ładować się na myśliwce i grzać silniki. Mamy być gotowi na jego przybycie! – dodał Tarner na zakończenie.

-Tak jest dowódco! – odpowiedział mu, jeden głośny chór głosów całej eskadry. Piloci, prócz ich lidera, który pozostał przy mnie, ruszyli do maszyn. Hangar wypełniły dźwięki warczących silników, uruchamianych po dłuższej przerwie. Widząc jak każdy z osobna gotuje się do nadchodzącego starcia postanowiłem popodziwiać, wraz z Tarnerem tocząca się batalię.

Obserwowaliśmy z niewypowiedzianym zachwytem, jak to Tytanus, majestatycznie, wlatuje, w obstawie dziesięciokilometrowych liniowców, między szeregi nieprzyjaciół, zmierzając ku nam pod olbrzymim ostrzałem. Nic nie mogło wyrządzić im krzywdy, czy to wielkie rakiety czy też pociski plazmowe, wszystko zatrzymywało się na tarczach. Obraz zniszczenia jakiego dokonywali, miażdżąc wokół siebie każdego wroga, napełniał mnie nadzieją, że kiedyś tak samo potraktujemy samą planetę Xarlor i wreszcie zakończymy wojnę. Ku mej uciesze pierwszą ich ofiarą było drugie, gotowe do strzału, działo subprotonowe. Grad pocisków przełamał go w pół po czym resztki eksplodowały, rozjaśniając na moment czerń kosmosu. Następnym miał być okręt dowodzenia. Niestety, nim nasi zdołali uszkodzić silniki, wykonał zgrabny zwrot i uciekł w nadprzestrzeń. Pozostawił resztę sił na pastwę losu. Wówczas nie była to już bitwa a rzeź, istna rzeź baranków, wciąż starających się jakoś walczyć, choć przegrana była oczywista.

Po 2 minutach spostrzegliśmy jak pomiędzy kulami ścierającymi się z maszynami Bora Karula, przemyka jeden myśliwiec Orzeł Mk. IV. Zmierzał ku nam z ogromną szybkością.

-To on? – zapytała jedna z pilotek wyglądając z kokpitu.

-Nikt przy zdrowych zmysłach, nigdy nie mknął by tak szybko przez samo serce bitwy. – spojrzał na nią przekonującym wzrokiem lider oddziału. – Więc tak, to właśnie on. – zakończył.

-Nie zdoła wyhamować. – zauważył poddenerwowany Nick.

-Da radę. – Tarner ustawił się dokładnie przed dziobem swej ukochanej maszyny.

-Oszalałeś! – zawołał zastępca.

-Uwierz mi. Da sobie radę. – powtórzył i splótł ręce za plecami.

Nie byłem aż tak szalony jak on, więc dla bezpieczeństwa skryłem się za kontenerami.

Wszyscy z zapartym tchem obserwowaliśmy jak Jim stawia na szali swoje zdrowie, a nawet życie, chcąc coś udowodnić. Nie wiedziałem tylko czy robi to dla siebie, czy raczej założył się z mym ojcem. Stawiałem na drugą opcję. Nagle dotarł do nas przytłumiony ryk silników, to był Jack. Wszyscy skryli głowy nie chcąc patrzeć, na to co się za moment wydarzy. Dźwięk stawał się coraz głośniejszy i głośniejszy, aż nagle zamilkł.

Odsłoniłem głowę i natychmiast spostrzegłem niewielki statek, w kształcie orła z naszego imperialnego godła, unoszący się dosłownie metr przed twarzą Tarnera. Stał tak z kamienną miną, mając gdzieś, że mógł się przed momentem zmienić w krwawą miazgę. Orzeł rozlożyl lądowniki i delikatnie osiadł na stalowej pokrywie hangaru. Otwarł się kokpit i z wnętrza wyskoczył Jack Solon w swym standardowym admiralskim wdzianku. Najwyraźniej nie miał czasu na przywdzianie kombinezonu pilota. Wyszedłem zza kontenerów chcąc się z nim przywitać. Ojciec pierwsze co zrobił to uściskał dłoń Szerszenia 1 mówiąc z uśmiechem.

-Widzisz. Mówiłem, że dam radę a teraz płać.

-Dobra, dobra. Trzy stówy dokładnie. – powiedział Jim wpisując coś na klawiaturze swego komunikatora w karwaszu.

-Trzy?! Nie bądź śmieszny. Przecież założyliśmy się, że A – dotrę do ciebie przelatując przez samo serce bitwy, B – zatrzymam się nie więcej niż dwa metry przed tobą oraz C – zrobię to wszystko bez skafandra. Razem daje to nam dziewięć stów.

Kapitan lekko podłamany spojrzał tacie w oczy i zrozumiał, że nie zdoła się wykręcić.

-Dobra, wygrałeś. Dostaniesz te pieniądze. – wstukał jakąś komendę po czym dodał. – Kasa już u ciebie jest Admirale.

-Haha! Tarner znów przegrał. – ryknął jeden z pilotów, a po nim kilku kolejnych.

-Ta ta ta. Śmiejcie się do woli, ale zaczekajcie aż z wami się założy. Wówczas przegracie wszystko, i to ja będę śmiał się ostatni.

Gdy wreszcie nieco wrzawa ucichła, podszedłem do Jack'a chcąc się przywitać. Chciałem nawet go przytulić, dawno się nie widzieliśmy, lecz zrezygnowałem wiedząc, że Szerszenie nie przepuszczą okazji by trochę się pośmiać, nawet jeśli osobą tą był syn najważniejszego człowieka w całym Imperium. Musiało wystarczyć proste:

-Cześć tato.

-Thomy! Dobrze cię widzieć ale nie mamy za bardzo czasu. Musimy….

-Tak, tak ocalić Ziemię przed inwazją. – przerwałem czując, że coś takiego powie.

-Co?! – zareagował jakby nie mając bladego pojęcia o czym mówię. – Nie! Ziemia sobie poradzi. Musimy lecieć aby ocalić twoją matkę.

-Ale… skąd ty….

-Powiedział mi Benet a teraz chodź za mną. – zaprowadził mnie do wyjścia z hangaru.

-A co my mamy robić?! – spytał kapitan Szerszeni nim zniknęliśmy za grodzią.

-Macie być gotowi. Będziecie mi bowiem bardzo potrzebni – odparł ojciec i biegiem ruszyliśmy w głąb krętych korytarzy.

Dotarliśmy przez starą, zapieczętowaną grodź, której oba skrzydła blokowało sześć, grubych, cylindrycznych zacisków, stworzonych z najtwardszego metalu znanego Ziemianom. Jack ściągnął rękawiczki i przyłożył prawą dłoń do metalowej płytki na samym środku wrót. Panel zajaśniał niebieską poświatą i nagle cały system blokad zaczął się ruszać, cylindry zgrzytając chowały się pod podłogą i w suficie. Przejście stanęło otworem. Ukazało się nam pomieszczenie skryte w mroku. Wystarczyło jednak by ojciec postawił krok do środka a uruchomiły się światła. Był to mały hangar, zajmowany przez mały, podrasowany wahadłowiec szpiegowski Gargag Mk. V, szeroko stosowany jako jednostka przemytnicza oraz szpiegowska. Lekki pancerz i beznadziejne wręcz uzbrojenie służące jedynie do obrony, były rekompensowane przez doskonały, zaawansowany technologicznie system kamuflujący. Gdy był uruchomiony nic nie mogło nas namierzyć ani zobaczyć.

-Weź broń i amunicję i załaduj na pokład – powiedział Jack, opuszczając rampę wahadłowca. Wszedł na pokład by rozpocząć sekwencje przedstartowe. W szafkach na bronie znalazłem kilka karabinów, pistoletów oraz granatnik. Nie mogłem się zdecydować co będzie potrzebne więc zabrałem wszystko, donosząc kilka paczek amunicji. Wchodząc do statku z ostatnią skrzynką zobaczyłem ojca ubierającego standardowy pancerz szturmowy, odpowiednio chroniący całe ciało przed ostrzałem z małego kalibru.

-Pod siedzeniem powinieneś znaleźć jeden pasujący na ciebie. Załóż go prędko nim wystartujemy – rzucił wskazując szufladę przy ziemi. Zrobiłem jak kazał i gdy przywdziewałem już pancerne spodnie usłyszałem cichy warkot uruchamianych silników.

-A dokąd lecimy? – spytałem oczekując jakiejś sensownej odpowiedzi.

-Na biegun południowy – odpowiedział. Zamurowało mnie.

-Czemu tam? – dodałem.

-Opowiem ci później a teraz zakładaj szybko tę zbroję. – przeszedł z powrotem do kokpitu skąd zamknął śluzę i dokończył sekwencje przedstartowe. W międzyczasie gdy się przygotowywałem ojciec otworzył wylot z hangaru. Przypinając ostatnią część pancerza poczułem jak statek się unosi. Ojciec otworzył wylot z hangaru i wyleciał w kosmos, w samo centrum wielkiej wymiany ognia.

Starcie pomiędzy Tytanusem a okrętami Xarlończyków robiła się coraz bardziej zacięta. Obcy wszelkimi siłami próbowali go uszkodzić, śmiem twierdzić, że nawet planowali go zniszczyć. Nasz gigant, bombardowany ze wszystkich stron, nie odnosił żadnych poważniejszych zniszczeń. Jego niespotykanie mocne tarcze ochronne mogły powstrzymać niemalże każdy ostrzał. Słyszałem wiele opowieści o jego wytrzymałości ale nigdy nie miałem okazji stać się bezpośrednim świadkiem.

Wezwaliśmy Tarnera, który miał stanowić naszą ochronę podczas przelotu. Nim się jednak pojawili, na naszym ogonie ustawiło się parę kul przechwytujących. Zbliżały się bardzo szybko, za kilka sekund mieliśmy znaleźć się w zasięgu ich broni.

-Jak to możliwe, że nas widzą? – zapytałem wiedząc, iż powinniśmy być niewidzialni.

-Generator musi się nagrzać! – odparł przestawiając połowę przesyłu energii z silników do kamuflatora.

-A teraz łap za kontrolki wieżyczek i zdejmij ich, nim oni załatwią nas! – dodał takim tonem jakby wydawał rozkaz.

Uruchomiwszy komputer obronny przełączyłem na górne działka i, widząc wszystko przez kamerę tam zamontowaną, złapałem za kontrolery. Obróciłem wieżyczkę i natychmiast ujrzałem dziesięć wrogich maszyn ustawionych w formację pościgową, przypominającą literę T. Namierzyłem najbliższego i posłałem mu celną serię z działek. Pociski przebiły się przez jego opancerzenie i eksplodowały w środku, a myśliwiec przepadł w kuli ognia pozostawiając kilka pogiętych części. Nie marnując ani chwili nakierowałem się na następnego, tym razem spotykając się z natychmiastową reakcją mego celu. Lider formacji wykonał zgrabny unik i znalazł się dokładnie pod nami. Reszta poszła jego przykładem, by w ciągu sekund otoczyć nas ze wszystkich stron. Starałem się ich odganiać, zmuszać do wycofania się, by nie mogli oddać czystego strzału. W ten sposób zdołałem unicestwić kolejnych dwóch. Gdy miałem już namierzyć następnego, zostaliśmy trafieni z rakiety. Chybiła prawy silnik o mały włos.

-Miałeś się przecież nimi zająć! – wrzasnął tata i wprowadził wahadłowiec w niekończące się uniki.

-Twój styl latania mi tego nie ułatwi – odparłem lekko zirytowany powstałą sytuacją. Wtem w komunikatorze usłyszeliśmy radosny okrzyk.

-Woohu!! Nadciąga kawaleria Admirale. – oczywiście był to Tarner uradowany, że wreszcie może załatwić paru obcych. Nim weszli w zasięg swych działek, posłali w kierunku kul zabójcze torpedy protonowe doszczętnie niszcząc połowę formacji. Ocaleli Xarlończycy rozpierzchli się we wszystkie możliwe strony.

-Tarner zostaw ich, mamy ważniejsze rzeczy na głowie niż uganianie się za tchórzami. – Jack ugasił bojowe zapędy kapitana, który natychmiast ustawił swoich ludzi na tyłach naszego statku.

-Mamy was osłaniać sir? – spytał ostatni raz dowódca Szerszeni.

-Zgadza się i nie możemy przy tym zwracać na siebie zbytniej uwagi. – wtem spojrzał na mnie. – Thomy uruchom pole maskujące. – gdy tylko to zrobiłem wokół Gargaga wytworzona została strefa, czyniąca wszystko weń niewidzialnym. Wystarczająco rozległa by zakryć sobą także Szerszenie. Musieli jednak utrzymać minimalny dystans. Bezpieczni, z dala od toczącej się walki, ruszyliśmy ku Ziemi, cel biegun południowy.

Po kilkunastu minutach bezpiecznego wchodzenia w atmosferę, ujrzałem przed nami kontynent skąpany w bieli. Pierwszy raz w życiu widziałem coś tak niesamowitego. Wszytko spowijał lśniący śnieg, będący na reszcie planety bardzo rzadkim ewenementem. Tam było go w nadmiarze.

Nim dotarliśmy na wyznaczone koordynaty zapytałem.

-Jakim sposobem dotarłeś tak szybko na Ziemię tato?

-Co masz na myśli? – odparł.

-Gdy rozmawiałeś z Klarkiem wspomniałeś, że dotarcie do nas zajmie ci godzinę a zjawiłeś się po kilku minutach.

-Skorzystałem z mało znanego szlaku nadprzestrzennego, o którym wspomniał mi mój stary przyjaciel Turrun.

-Turrun? – wtrąciłem niepewnie – Turrun Jednooki. Najgroźniejszy pirat na zewnętrznych rubieżach.

-Właśnie on.

-Niby skąd go znasz?

-Ehh… to dawne dzieje Thomy. Jakoś nie chce mi się o nich teraz opowiadać. Powiem jedynie, że uratował mi kiedyś życie.

Jack posadził wahadłowiec w niewielkim dole śnieżnym, gdzie był dobrze ukryty przed radarami. Szerszenie ulokowały się kilka metrów dalej, otaczając Gargaga ze wszystkich stron. Tarner wysiadł ze swej cudnej maszyny i wszedł na nasz pokład trzęsąc się z zimna.

-Nigdy nie myślałem, że może być aż tak zimno – stwierdził po przejściu zaledwie kilku kroków.

-Chyba nigdy nie czułeś na sobie zimna próżni. – odparł ojciec i natychmiast przedstawił mu plan dalszego działania, ja zaś zastanawiałem się czemu akurat tutaj mieliby przetrzymywać mamę. Co było w tym miejscu tak niezwykłego, aby przywozić tu tak ważną osobę. Nie lepiej, od razu wysłać ją na inną planetę, gdzie mogłaby być przesłuchana i w najgorszym razie zabita.

-Mam nadzieję Admirale, że zdołacie stamtąd uciec na czas, bo inaczej możemy zabić przez przypadek i was – zauważył kapitan po wysłuchaniu planu.

-Na pewno damy radę. A teraz idź i powiedz wszystkim co mają robić – dodał tata i Szerszeń opuścił statek. Ojciec podał mi karabin z dwoma dodatkowymi magazynkami. Tak niewielka ilość amunicji zmuszała mnie do nieprzyjemnej techniki jeden strzał jeden trup. Dodatkowo dostałem dwa granaty. Małe i zabójcze, zawsze je lubiłem. Wystarczyło odpowiednio rzucić i podziwiać, jak okopani obcy padają od siły wybuchu, i tnących ciało szrapneli. Na wszelki wypadek zabrałem także pistolet, otrzymany niedawno od matki. Na koniec, jakby tego było mało, Jack zamontował mi niewielki plecak rozgrzewający płyty pancerza do optymalnej temperatury, bym nie zamarzł na takim chłodzie. Bardzo obciążony wyszedłem na lodowate, czyste powietrze. Po chwili tata stanął przy mnie niosąc ciężki karabin bojowy oraz granatnik, z paroma zapasowymi pociskami wsadzonymi za pas amunicyjny, luźno wiszącym mu na torsie. Zamknął trap i skierował się ku śnieżnemu wzniesieniu na wprost od Gargaga. Stawiając kroki w grubą pokrywę śnieżną, ledwo co nadążając za ojcem, zapytałem.

-To powiesz mi wreszcie, czemu biegun południowy?

-Tutaj znajduje się baza korporacji ClonTech, zajmującej się klonowaniem. Wiele lat temu… – zaczęliśmy wdrapywać się po zboczu wzniesienia – …przeprowadzali setki klonowań. Nieraz służyli pomocą wielkim firmom lub obcym monarchom. Zarabiali krocie, znaleźli się nawet na pierwszym miejscu najbardziej wpływowych firm w galaktyce. Jednakże dyrektor ClonTech popełnił jeden błąd.

-Jaki?

-Dowiedziałem się, że znikają ludzie z różnych planet. Posłałem więc kilku agentów, by zdobyli jakiekolwiek informacje. Okazało się, że zawsze dzień po zniknięciu, ClonTech przysyłało swych ludzi, pod pretekstem prowadzenia własnego dochodzenia, mającego odkryć sprawcę. Tylko po jaką cholerę organizacja zajmująca się klonowaniem miałaby dociekać kto dokonał porwań. Było to bardzo dziwne i przeczuwałem spisek. Zacząłem więc grzebać przy ich aktach by po kilku miesiącach odkryć, iż ClonTech starał się w przeszłości, o projekt super człowieka, na prośbę jakiegoś nieznanego kupca. Nie udostępniono im ich, nawet za sowitą zapłatą. Wtedy właśnie mnie olśniło. Porywali ludzi by na własną rękę odtworzyć cały proces tworzenia. Nie mogłem pozwolić by tego dokonali. Jeśli bowiem ich kupcem była Wielka Szóstka lub inny szaleniec, i otrzymaliby takich żołnierzy, to losy wojny byłyby przesądzone. Xarlończycy pokonaliby nas bez problemów. Musiałem działać i to szybko.

Dotarłszy na szczyt pagórka ujrzałem coś, co przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Na wielkiej, jak okiem sięgnąć, śnieżnej równinie, rozciągał się kompleks wielu budowli, niewidocznych z nieba, otoczonych ze wszystkich stron wysoką siatką pod napięciem. Nigdzie jednak nie widziałem żadnych strażników ani systemów obronnych. Najwyraźniej nie spodziewali się ataku. Powolnym krokiem ruszyliśmy ku siatce ochronnej.

-Po uzyskaniu dowodu, w postaci materiału video, otrzymanie odpowiedniego pozwolenia od Kanclerza było jedynie kwestią czasu – kontynuował ojciec. – Pozamykałem wszystkie ich placówki, bez wyjątku. Reakcja była natychmiastowa. Wszczęli setki strajków, za każdym razem tłumionych siłą. Wielu ludzi zginęło owego czasu, ludzi często niewinnych wykonujących jedynie swą pracę. Ale co mogłem poradzić. Wreszcie zeszli do podziemia i w swych kryjówkach planują zemstę na mnie.

-Na przykład porywając mamę?

-Tak. Ale to tylko ułamek tego co chcieli, bądź zdołali mi uczynić. Przerwaliśmy rozmowę stanąwszy pod ogrodzeniem. Jack rzucił okiem w poszukiwaniu słabego punktu, gdy to ja wypatrywałem kamer. Nigdzie jednak żadnej nie było. Możliwe że to za sprawą tak niskich temperatur, sprzęt wystawiony na lodowe zimno szybko ulega zniszczeniu. Z kamerami byłoby zapewne podobnie. Spojrzałem ponownie na ojca. Po jego minie wywnioskowałem, iż miał jakiś plan, który mógł mi się bardzo nie spodobać.

-Dobra, nasze zadanie jest proste. Wchodzimy, odnajdujemy mamę i zmiatamy stamtąd. I mamy na to zaledwie pięć minut.

Zaczął kopać w śniegu tuż pod ogrodzeniem mając gdzieś to co chcę powiedzieć.

-Pięć minut?! Oszalałeś? Przecież ta baza może ciągnąc się kilometrami pod ziemią. Jak mamy ja znaleźć w tak krótkim przedziale czasu?

Wykopał pod ogrodzeniem niewielki dołek i spojrzał mi przekonująco w oczy.

-Mam urządzenie wychwytujące sygnał jej lokalizatora wszczepionego w kręgosłup. Żadne inne urządzenie nie będzie w stanie go wychwycić, więc nie mogą go usunąć. Tym samym mamy szansę do niej dotrzeć w mgnieniu oka. Problem w tym, że nie wiem czego oczekiwać w środku.

-Skoro nie wiesz, to czemu tylko pięć minut? Czemu nie dziesięć?

-Nie mogę pozwolić na ewakuację tego kompleksu. Jeśli zaczekamy zbyt długo wyniosą bardzo ważne pliki które muszą przestać istnieć.

-Przestać istnieć? Brzmi to jakbyś chciał wszystko to zrównać z ziemią, jeśli mogę to tak ująć.

-Bo to właśnie zamierzam. – zaskoczył mnie. Nigdy dotąd, chyba, nie robił czegoś tak niebezpiecznego. To trochę jakby ociekać z walącego się wieżowca.

-Jesteś gotów? – zapytał wyjmując granat plazmowy. W innym przypadku powiedziałbym kategoryczne nie, lecz wtedy nie miałem wyboru. Życie mej matki wisiało na włosku, każda sekunda się liczyła.

-Ruszajmy. – odparłem po czym Jack przekręcił główkę granatu o 360 stopni i umieścił go na dnie dziury. Jak najszybciej uciekliśmy poza zasięg rażenia eksplozji, kryjąc się za niewielkim śnieżnym nasypem. Nastąpił głuchy wybuch, uwalniający kulę gorącej plazmy. Jej rozerwanie stopiło bądź zniszczyło wszystko dookoła, otwierając drogę do wnętrza. Jack uniósł rękę ku niebu wystrzeliwując z wyrzutni w karwaszu, czerwona flarę dając znak Tarnerowi, że wchodzimy i krzyknął.

-Jazda!

Zaczęliśmy biec najszybciej jak tylko potrafiliśmy, kierując się ku najbliższemu wejściu. Dotarłszy pod drzwi, tata wstukał jakiś kod na konsoli. Skąd go znał, pojęcia nie mam, ważne że zadziałał i otwarły się wrota bazy. Ostrożnie weszliśmy do wnętrza trzymając broń w gotowości. W korytarzach panował półmrok rozświetlany żółtymi, migającymi co chwilę, światełkami alarmowym. W dodatku nikogo nie napotkaliśmy na drodze, jakby cały personel nagle uciekł.

-Czemu tu jest tak cicho? – szepnąłem do ojca.

-Nie mam pojęcia. Coś musiało się wydarzyć.

-Pytanie co? – przeszliśmy kilka kroków, gdy to usłyszeliśmy zatrzaskującą się grodź.

-Odcięli nam drogę ucieczki. – odezwał się tata i nagle na końcu korytarzu usłyszeliśmy kroki nadbiegających strażników. Bez chwili zwłoki przyklęknęliśmy przy najbliższych metalowych skrzyniach i, jak tylko się pokazali w słabym żółtym świetle, otworzyliśmy ogień zabijając na miejscu trzech, z około dziesięciu. Reszta skryła się za ścianami lub masą innych rupieci, obecnych w przejściu, unikając gradu kul. Wyłaniając się pojedynczo, posyłali krótkie serię myśląc iż zdołają nas trafić. Nasze kryjówki jednak trzymały się dzielnie i nie zamierzały przepościć ani jednego naboju. Z sekundy na sekundę starcie stawało się coraz zacieklejsze i by nie dać się zranić i przeżyć, musiałem wykorzystać wszystko czego nauczono mnie w szkole wojskowej. Natychmiast wróciło stare wspomnienie o mym trenerze. Za każdym razem gdy dochodziło to szkolenia z ostrą amunicją krzyczał „Głowa nisko i pełne skupienie!" Jego charakterystyczny krzykliwy głos zapisał się w mej pamięci chyba już na zawsze.

Rzuciłem okiem na ojca kończącego przeładowywanie ciężkiego karabinu. Jak tylko skończył kiwnął do mnie głową dając dłonią znak do przyszpilenia strażników. Wraz z ojcem jednocześnie wychyliliśmy się zasypując ich przygważdżającym ostrzałem zmuszając do ukrycia się w ciasnym, niedających żadnych możliwości taktycznych, przejściu. Wtem, jak ojciec klękał za osłoną, zauważyłem pocisk granatnika wypadający z jego pasa amunicyjnego. Przeturlał się w ku mnie, zatrzymując idealnie między nami. Jack ponownie się wychylił oddając zabójczą salwę a ja sięgnąłem po nabój, kryjąc go w jednej z kieszeni.

-Thomy! Musisz ich obejść. Przejdź przez otwarte drzwi za tobą… – rzekł wskazując metalową grodź ze znakiem klepsydry nad którą jarzyła się zielona lampka – …znajdź inne przejście – krzyknął.

Przytaknąłem nie zamierzając dyskutować, jak to bardzo ten pomysł może okazać się niebezpieczny. Byłem wówczas jedynie kolejnym żołnierzem, pod jego komendą i musiałem wykonywać każdy rozkaz. Bez najmniejszego słowa sprzeciwu.

Ruszyłem wykonać zadanie, nie ociągając się ani chwili. By uniknąć możliwego ostrzału skryłem się w płytkiej wnęce, zaraz przy drzwiach, skąd dosięgłem przycisku otwierającego przejście. Z bronią gotową do strzału wszedłem do pomieszczenia, gdzie panowała ciemność absolutna. Pogaszone światła nie mogły wieścić nic dobrego. Zamknąłem za sobą grodź i sięgnąłem do latarki, zamontowanej pod lufą karabinu. Przekręciłem delikatnie jej główkę o kilka stopni. Ostre światło odsłoniło przede mną tajemnicę, skrywaną w mroku, na widok, której przeszedł mnie lodowaty dreszcz przerażenia. Ujrzałem bowiem pełno, różnorakiego sprzętu medycznego oraz laboratoryjnego, a wszystko zbroczone ludzką, wciąż świeżą, ciepłą w dotyku krwią. Gdzie bym nie zwrócił karabinu wszędzie było jej pełno. Wyglądało jakby rozegrała się tam rzeź z udziałem piły mechanicznej. Jeszcze ten ohydny zapach, przyprawiający o niestrawność.

Z widokiem czyjejś śmierci byłem oswojony, mogłem bez żadnego problemu strzelić komuś w głowę i podziwiać, jak rozlatuje się na kawałki. Lecz do obrazów takich jak ten, miejsc gdzie aż strach wchodzić, nigdy nie moglem się przyzwyczaić. Traciłem wówczas zimną krew obawiając się, że sprawca nagle wyskoczy z mrocznego kąta i zrobi ze mną to samo co z poprzednikami. Wtem przypomniałem sobie o ojcu. Musiałem się ruszyć byśmy mogli zdążyć wyjść z tego grobowca żywi. Ruszyłem przed siebie, próbując się rozglądać jak najrzadziej. Po paru sekundach dotarło do mnie, iż brakuje ciał zabitych. Ktoś mógł je oczywiście wywlec, tylko dokąd i jak, nie pozostawiając żadnych widocznych śladów na podłodze. Przedarłszy się na drugą stronę pokoju strachu, odnalazłem kolejne drzwi. Tuż zza nich dobiegały odgłosy wymiany ognia. Wziąłem głęboki oddech, ciesząc się, że wreszcie ten koszmar jest za mną, i otwarłem drzwi.

Lekko wyjrzałem zza rogu, dostrzegając pięciu pozostałych przy życiu nieprzyjaciół. Kryli się po kątach, przeciągając walkę najdłużej jak tylko mogli. Nie mogąc sobie pozwolić na dalszą stratę czasu, sięgnąłem po granat oszałamiający przy pasie, odczepiłem zawleczkę i rzuciłem ku strażnikom. Wybuch wytworzył przeraźliwie głośny huk z towarzyszącym mu oślepiającym błyskiem. Całkowicie zdezorientowani, nie mieli pojęcia co się dzieje. Dało mi to okazję by wejść do akcji, eliminując zagrożenie bez żadnego problemu. Nie widzieli nawet skąd nadszedł koniec. Stanąwszy nad ich dogorywającymi ciałami, upewniając się, że nie żyją, usłyszałem głośny głos Jack'a.

-Dobra robota synu! – powiedział uradowany biegnąc do mnie.

-Co dalej? – spytałem ładując ostatni magazynek do karabinu.

-Rozdzielamy się. Ja w lewo ty prawo. Wypatruj jakichkolwiek otwartych drzwi.

-Mówiłeś, że wiesz dokładnie gdzie jest. To po co mamy się teraz rozdzielać?

-Bo mam dwa odczyty OK? Nie mam pojęcia, który z nich jest prawdziwy i dlatego musimy pójść w dwie różne strony.

-Nie mogłeś tak od razu? – zakończyłem i ruszyłem w swoją stronę bez kolejnych pytań.

Po przebiegnięciu kilkunastu metrów przez chłodne korytarze bazy, uzmysłowiłem sobie, że cały ten kompleks może być opustoszały. Wszędzie bez wyjątku panowała przerażająca pustka. Czyżby strażnicy, których spotkaliśmy na wejściu byli ostatni? Przechodząc od jednych zamkniętych drzwi do kolejnych dotarłem do rozwidlenia dróg. Bez namysłu wybrałem lewą stronę i, po przejściu parunastu kroków, dotarłem do jedynej otwartej sali. Strzeżona przez dwóch ochroniarzy, najwyraźniej musiała kryć coś ważnego. Nim zdołali mnie dostrzec, wymierzyłem karabin i dokładnie dwoma pociskami uśmierciłem obu dziurawiąc głowy na wylot.

Zbliżyłem się by wcisnąć przycisk otwarcia drzwi i słysząc jak grodź się rozsuwa, spojrzałem na obu zabitych. Zamknięci w swych ciężkich pancerzach mogli czuć się bezpiecznie, nawet w sercu najgorętszej wymiany ognia. Problem w tym, że znałem dokładnie każdą ich słabość. Nie licząc ich, to zbroja prezentowała się wyjątkowo dobrze, jakby wczoraj wyszła z fabryki. Byłem tak nań skupiony, że w pierwszej sekundzie nie zauważyłem stojącego w pomieszczeniu dwumetrowego robota wartownika. Gdy wreszcie dotarło do mnie, że maszyna się uruchamia, rzuciłem się za jeden z sześciu blatów operacyjnych obecnych w sali. Wyjrzałem chcąc rozeznać się w sytuacji.

Robot uzbrojony w karabin wmontowany w prawe przedramię, stał naprzeciw wielkiej szklanej kuli, wypełnionej jasnobłękitnym płynem. Wewnątrz coś się unosiło. Nie mogłem jednak zdefiniować co to takiego.

Wtem wartownik zwrócił swe czerwone oko wprost na mnie. W sekundę wróciłem za stół czując na sobie to przenikliwe pozbawione życia spojrzenie. Musiałem wykombinować jak go zmylić a następnie załatwić. Nie moglem bowiem od tak wyjść, podążyłby za mną, a zresztą musiałem sprawdzić co jest w tej szklanej kapsule. Słysząc jego ciężkie, metalowe kroki nieuchronnie, acz powolnie się zbliżające, musiałem działać i to szybko. Bezpośrednie natarcie skończyłoby się moją szybką śmiercią. Pozostał jedynie podstęp. Pozostawiłem karabin na skraju podstawy stołu a sam, ostrożnie by nie dać się zauważyć, przeszedłem dalej chcąc znaleźć się na jego tyłach. Maszyna stanęła nad bronią i jak tylko opuściła oko, ruszyłem do ataku. Wyjąłem z kabury pistolet a z kieszeni upuszczony przez ojca pocisk granatnika.

Mą jedyną szansą było umieszczenie granatu w spojeniach łączących głowę z korpusem. Pozostawało jedynie oddać celny strzał z pistoletu. Cały plan niemalże spalił na panewce gdy to maszyna, zapewne słysząc jak nadchodzę, spojrzała na mnie, wymierzając natychmiast karabin. Oddała jeden strzał, trafiając dokładnie w prawy bark. W jednej, krótkiej chwili przeszył mnie ból tak potwornie silny i porażający, iż niemalże straciłem władzę w ciele. Czułem dokładnie jak nabój rozdziera mi mięśnie by ostatecznie nie przebić się na wylot. Cholerstwo musiało zatrzymać się w połowie. Nie zamierzałem jednak ustąpić, parłem naprzód przezwyciężając ból i błagając aby durny robot nie odpalił ponownie. Ostatkami sił zakleszczyłem palce prawej dłoni, nie mogącej wykonać żadnego innego ruchu, wokół rękojeści pistoletu, nie chcąc go wypuścić.

Zachowaniem zdezorientowałem wartownika, lecz nie oddał kolejnego strzału obezwładniającego. Zamiast tego ruszył z lewą dłonią przemienioną w paralizator. Ominąwszy cios, błyskawicznie umieściłem pocisk w zwojach szyjnych, a maszyna odepchnęła mnie prawą ręką z ogromną siłą, posyłając w kierunku kuli. Runąłem na plecy, czując jak przeszywający ból ramienia jeszcze bardziej się nasila. Leżąc na lodowatej podłodze, splamionej mą własną krwią, zebrałem ostatnie siły, wziąłem pistolet do zdrowej dłoni i najechałem celownikiem laserowym na granat. Wszytko sprowadziło się do tej jednej chwili a me życie wisiało na włosku.

-Żegnaj śmieciu – szepnąłem ciągnąc za spust. Pistolet wypalił posyłając mały nabój prosto w wyznaczony cel. Niewielki wybuch rozerwał mechaniczną głowę na kawałeczki pozostawiając jedynie dymiącą dziurę. Iskrzący wrak ciężko upadł na ziemię cichnąc na zawsze. Oparłem się o najbliższy stół próbując wstać. Gdy wreszcie pewnie stanąłem na nogach, podszedłem do truchła chcąc upewnić się, że jest nieaktywne. Zdarza się bowiem, że maszyny mają zamontowany cały system operacyjny, nie we łbie a w torsie, w pobliży serca. Mogą więc działać doznawszy ciężkich uszkodzeń ciała. Szturchnąłem go lekko nogą i nie widząc żadnej reakcji mogłem odetchnąć z ulgą. Byłem bezpieczny.

Wtem ból w ramieniu nasilił się do stopnia, że ledwo co utrzymałem równowagę. By nie wylądować na podłodze, usiadłem prędko na najbliższym stole. Obawiałem się, że radioaktywny rdzeń pocisku zaczął działać. Komputer kombinezonu proponował wstrzyknięcie środku, mającego na celu powstrzymanie rozprzestrzeniania się Zarazy Skorpiona, lecz odmówiłem. Odebrałoby mi resztkę sił, a potrzebowałem ich na ucieczkę z tego lodowego grobowca na czas. Zamiast tego wstrzyknąłem sobie marfę, udoskonaloną wersje morfiny. Działała natychmiastowo, dodatkowo przyspieszając gojenie ran. Kombinezon podał mała dawkę i po kilku sekundach ból zelżał do stopnia, w którym mogłem się poruszać bez żadnych przeszkód. Pozostawało zatamować krwotok, lecz i tym zajął się pancerz zaciskając materiał wokół dziury w barku. Zszedłem z blatu by, powolnymi krokami, dotrzeć do tajemniczej szklanej sfery. Musiałem zobaczyć co jest w jej środku. Przetarłem lekko zaparowaną powierzchnię i dostrzegłem, iż w płynie unosi się mała dziewczynka o śniadej cerze i długich, czarnych, bardzo pięknych włosach, zwinięta w płodową pozycję. Mogła mieć co najwyżej dwanaście lat. Co ona tam robiła? W oczy rzuciło mi się znamię na szyi, identyczne jak to obecne na szyi matki.

-To klon? – szepnąłem z lekkim niedowierzaniem. Przecież do stworzenia tak rozwiniętego osobnika potrzeba kilku miesięcy, a nie godzin, które minęły od porwania Karen. Do tego klony nigdy nie posiadają uszkodzeń cielesnych swych pierwowzorów. A co jeśli porwali ją dla wspomnień? To miało nieco więcej sensu.

Nagle usłyszałem za sobą czyjeś kroki i myśląc, że jest to kolejny strażnik, uniosłem pistolet.

-Thomy jesteś tam!? – usłyszałem ojca, który po chwili ukazał się w przejściu trzymając mamę na rękach przykrytą białym prześcieradłem. – Musimy uciekać nim… – przerwała mu potężna eksplozja, która wstrząsnęła całą bazą.

-Nasze pięć minut najwyraźniej minęło – zauważyłem widząc jak sufit zaczyna pękać.

-No to na co czekamy?! – rzucił i gdy chciał już biec do wyjścia zatrzymałem go mówiąc.

-Czekaj! Muszę ci coś pokazać.

-Nie mamy czasu! – dodał słysząc jak wybuchy stają się coraz silniejsze.

-Ale w tamtej kapsule jest klon mamy!

-Klon?

-Tak. Ma identyczne znamię na szyi.

-Może i tak, lecz nie przeżyje tego com przygotował. A teraz choć już!

Zaczęliśmy biec jak szaleni ku wyjściu wiedząc, że wszystko dookoła zaraz zmieni się w stertę gruzów. Pozostawałem nieco w tyle przez ból, wzmocniony przez wysiłek, na jaki musiałem się zmusić. Na szczęście rana nie krwawiła, nie musiałem obawiać się o jakąkolwiek utratę osocza.

-Mamy bardzo mało czasu. Ogień z Nieba nastąpi za parę chwil – powiedział ojciec gdy ujrzeliśmy przed sobą grodź, którą weszliśmy. Była ona jednak zatrzaśnięta.

-No pięknie. – szepnąłem.

-Tarner otwórz nam wyjście! Mam gdzieś jak to zrobisz! – krzyknął tata przez komunikator biegnąc nieprzerwanie. Po krótkiej chwili drzwi eksplodowały rozerwane torpedą protonową, otwierając nam drogę ucieczki. Wybiegłszy na przerażające zimno ujrzałem latające na niebie bombowce oraz maszyny Szerszeni. Posyłały celne strzały w arktyczną konstrukcję zmieniając wszystko w dymiące gruzy. O dziwo systemy ochrony kompleksu, wcześniej nieaktywne, teraz w pełni sprawne, starały się z nimi walczyć. Wysuwające się spod ziemi, masywne, wieże przeciwlotnicze, wysokie na pięć metrów, nieustannie posyłały w niebo pociski, wszelakich rodzajów. Wszystko było jednak zautomatyzowane, nigdzie nie dostrzegłem żadnej żywej duszy. Automaty ze swymi przemarzniętymi systemami nie nadążały za mknącymi z zawrotną prędkością myśliwcami i szybko zostawały niszczone.

Wbiegliśmy na dziedziniec skąd ojciec wystrzelił flarę. Zza wzgórza wyleciał transporter Ważka, na drodze któremu stanęła jedna z wież. Pilot oddał salwę rakietową roznosząc wieżyczkę na strzępy, by następnie wylądować przed nami, wysadzając na pomoc kilku komandosów, osłaniających naszą ucieczkę. Wsiedliśmy czym prędzej na pokład i, zamknąwszy osłony, odlecieliśmy. Mamę ułożono na specjalnym kocu termicznym, mnie zaś opatrzył sanitariusz. Specjalnym urządzeniem wydobył pocisk nie sprawiając żadnego bólu. Niestety nie posiadał on przy sobie leku na Zarazę, a moja dawka została zniszczona wskutek uszkodzenia pancerza przez spadający gruz. Jedyne co mógł zrobić to opatrzyć ramię, tamując krwotok grubym opatrunkiem. Na specjalistyczną pomoc musiałem poczekać aż dotrzemy na Nadzieję.

Ojciec, upewniwszy się iż mama leży bezpiecznie, przeszedł do kabiny głównego pilota i rozkazał mu odlecieć na bezpieczną odległość, po czym zatrzymać maszynę. Chciał pokazać nam jak działa Ogień z Nieba. Ważkę zwrócono dziobem do celu, ustabilizowano lot i rozpoczęło się przedstawienie, którego nigdy nie zapomnę. Z nieba wystrzelił jasny snop błękitnego światła, który namierzył środek bazy polarnej. Wieścił rychłą zgubę dla wszystkiego co ostało się ziemi. Piloci wielu maszyn unoszących się w powietrzu, wiedząc co się szykuje, ruszyli ku przestworzom uciekając na bezpieczna odległość. Z każdą sekundą snop światła stawał się coraz większy i jaśniejszy, aż w końcu posłano ku celowi olbrzymi ładunek energii, który eksplodował w spektakularny sposób, obracając wszystko w niwecz. Był to pierwszy raz kiedy widziałem to na własne oczy i wiedziałem już, czemu Wielka Szóstka tak się tego boi. Zaraz po przejściu fali uderzeniowej, która lekko zatrzęsła Ważką, ojciec rozkazał zabrać nas na orbitę.

-Uwielbiam ten widok – przyznał zadowolony, poklepując pilota po plecach. – Wykonaliście kawał dobrej roboty panowie. Najpierw przedarliście się przez armadę Xarlończyków a teraz ratujecie nas. Jak wylądujemy rozkażę przyznać wam nagrodę.

-Sir. Jest jednak mały… ekhm…duży problem na orbicie – poinformował Jack'a pilot. Spojrzawszy na niego z przerażeniem w oczach, ojciec spytał cicho.

-Czym jest ten problem? – chwilę po tym przekonał się osobiście o czym mówił pilot, gdy zewnętrzne warstwy atmosfery zostały za statkiem.

Flota Xarlora w totalnej rozsypce uciekała w popłochu, ale nie to zmartwiło tatę, a dziwna anomalia tuż przed Tutanusem, przypominająca świetlisty dysk, lub „białą" czarną dziurę. To coś zaczynało pochłaniać dziób Okrętu Bazy. Jego silniki ustawione na całą wstecz ledwo co dawały radę utrzymać go z dala od anomalii, gdy to cała reszta floty mogła swobodnie oddalić się na bezpieczna odległość. Wyglądało jakby anomalia oddziaływała jedynie na Tytanusa.

-Nie, nie, nie, nie tylko nie to – powiedział półgłosem zaskoczony Jack, z ogromnym niedowierzaniem, jakby już to kiedyś widział.

-Sir? – spytał rozkojarzony kierowca transportera.

-Połącz mnie z Tytanusem i daj pełną prędkość! Musimy tam dotrzeć nim zostanie pochłonięty.

-Tak jest! – usłyszał w odpowiedzi po czym Ważka przyśpieszyła do niesamowitej prędkości.

-Co się dzieje tato? – zapytałem zaniepokojony.

-Coś co odmieni losy niejednych. A teraz siadaj i zapnij pasy bo będziemy mieli trudny przelot.

I miał rację. Całą naszą drogę do Okrętu Bazy pokonaliśmy przemykając pomiędzy wrakami setek okrętów i uciekając przed kulami. Całe szczęście leciał z nami Tarner, osłaniający tyły.

-Mamy połączenie Admirale! – poinformował ojca główny pilot.

-Mówi Admirał Jack Solon. Harper zgłoś się!

-Tu Harper czekamy na rozkazy – usłyszeliśmy mocno zniekształcony głos zastępcy mego ojca.

-Cała załoga ma natychmiast opuścić Tytanusa. Kod Alpha Zero. Wykonać natychmiast. – przez moment nie otrzymywaliśmy odpowiedzi.

-Zrozumiałem załoga rozpoczęła ewakuację. – po tym komunikacie kontakt się urwał. Po jakimś czasie przez iluminator ujrzeliśmy jak z hangarów wylatują transportery wszelakiej maści, które jak wszystko inne, nie miały problemów z oddaleniem się od dysku. Po nich odpalone zostały kapsuły ratunkowe.

-Wylądujesz w hangarze 315! – ojciec wydał pilotowi rozkaz, po czym przeszedł do luku pasażerskiego. – Żołnierze! Zabierzecie Generał Karen Ardę do wahadłowca, który czekać ma na miejscu. Przetransportujcie ją natychmiast na stację Nadzieja, gdzie przekażecie skrzydłu szpitalnemu.

-Tak jest Sir! – odparli wszyscy jednogłośnie.

-Tarner zgłoś się! – Jack starał się nawiązać łączność z dowódcą eskorty.

-Tu Szerszeń Jeden, zgłaszam się! – wreszcie usłyszeliśmy odpowiedź.

-Nie lećcie za nami tylko zawróćcie na Nadzieję. Macie ją strzec przed niedobitkami Xarlończyków, nie zważając na to co się będzie działo.

-Przyjąłem. – Tarner brzmiał wyjątkowo ponuro, jakby wiedząc co ma się stać. -Bez odbioru – po tych słowach tata zamilkł bacznie obserwując Tytanusa. Zbliżając się do kolosa obserwowałem bez przerwy dziwaczną anomalię. Nie przypominała niczego znajomego, o czym mógłbym czytać w książkach lub oglądać na filmach. Czyżbym był świadkiem, nowego, nieodkrytego dotychczas cudu galaktyki?

Po długim locie wreszcie wylądowaliśmy w hangarze gdzie, jak mówił ojciec, czekał już transporter ewakuacyjny. Opuściwszy Ważkę ruszyłem do wahadłowca u boku matki, niesionej przez komandosów. Nie zaszedłem daleko, gdy to poczułem na zdrowym barku dłoń Jack'a.

-Ty idziesz ze mną! – powiedział.

-Co?! Jestem ranny, potrzebuję…. – przerwał mi, pokazując maleńką fiolkę pełną błękitnego płynu.

-Wypij to. To najnowszy lek na Zarazę. Nie zdoła wyleczyć wszystkich objawów ale nie umrzesz.

Lekarstwo miało wyraźny posmak mięty, choć odrobinę zwalczającej okrutnie obrzydliwy smak przyprawiający o wymioty.

-Echh… wstrętne. – szepnąłem drżąc z obrzydzenia, mając szczerą nadzieję, że podziała zanim skażenie dosięgnie jakiegoś ważnego nerwu.

-Będziesz mi potrzebny, a teraz chodź! – ponaglił mnie i moment później biegliśmy już w kierunku mostka. Dziwiłem się, że wciąż mam siły by się ruszać. Najwyraźniej ten lek musiał mi nieco pomóc.

Dotarcie na miejsce nie zajęło nam wiele czasu, gdyż Ważkę posadzono w hangarze, najbliższym centrum dowodzenia całego statku. Czekał tam na nas Kapitan Harper, mężczyzna w podeszłym wieku, który aby pozostać we flocie musiał wymienić kilka części ciała na mechaniczne zamienniki. Jego prawa ręka połyskująca metalicznym blaskiem, skrywała w swym wnętrzu wbudowany pistolet, który podobno sam zaprojektował. Wpatrywał się swymi oczyma, jednym organicznym, drugim już zaś mechanicznym, w anomalię.

-Admirale? Co pan tutaj robi? – zapytał zwróciwszy się ku nam gdy weszliśmy do pomieszczenia.

-Harper jesteś znakomitym strategiem i wiele razy ratowałeś mi życie. – zaczął ojciec bez żadnego wstępu. – Tym razem zastąpisz mnie na stanowisku Admirała Floty Orła – wyjaśnił ojciec idąc ku kapitanowi.

-CO! – krzyknął zdziwiony Harper.

-Dobrze słyszałeś a teraz wsiadaj do tej cholernej kapsuły! – rozkazał mu ojciec.

-Sir! Niby dlaczego miałbym przyjąć pańskie stanowisko? – protestował pomimo wyraźnego polecenia. Tata wymierzył w niego pistolet i dodał stanowczym tonem.

-Do kapsuły! Już! Albo sam cię tam zawlokę z przestrzelonym kolanem. – tym razem Admirał posłuchał. Bez słowa pożegnania, z miną jakby cały jego świat się zawalił, wsiadł do statku ratunkowego i po wciśnięciu guzika został wystrzelony z dala od Tytanusa.

-Tato co się z tobą dzieje? – zapytałem przerażony powstałą sytuacją.

-Nie chcę aby ktoś ucierpiał. A zresztą tutaj bardziej się przyda – nie wiedząc co powiedzieć, stanąłem jak wryty całkiem zdezorientowany i obserwowałem rozwój wydarzeń.

Jack usiadł w fotelu kapitańskim i rozkazał komputerowi przekazać jemu całą kontrolę nad okrętem. Następnie wyłączył główny generator Tytanusa pogrążając cały okręt w ciemnościach, rozświetlanych jedynie przez świetlisty dysk, pochłaniający okręt. Silniki, ratujące dotychczas statek, teraz były wyłączone i już nic nie mogło nas ocalić. Wraz z dotknięciem powierzchni anomalii, statek zatrząsł się tak mocno, że padłem na podłogę dokładnie na ranne ramię, nie mogąc wstać przez spotęgowany ból.

Wstał i powolnym krokiem zbliżył się do iluminatora by obserwować jak jego statek, który nieraz ocalił tysiące istnień, teraz przestaje istnieć. Z każdą sekundą dysk był coraz bliżej, a jego blask niemalże oślepiał. Nim nasza sekcja ostatecznie podzieliła los reszty okrętu, Jack odwrócił się, spojrzał mi prosto w oczy i wypowiedział swe ostatnie słowa.

-Niech Władcy strzegą cię od złego – jego wzrok ponownie zwrócił się ku iluminatorowi. Moment później dodał.

-Nigdy się nie poddawaj, nawet jeśli zło opanuje twe serce. Żegnaj synu – te słowa odbijały się echem w mej głowie. Wtedy nie byłem wstanie pojąc ich znaczenia, lecz czułem, że są ważne, jak wszystko czego mnie nauczył. Rozpostarł szeroko ręce i na mych oczach, najbliższa mi osoba, rozpłynęła się w powietrzu, po nim pokład gdzie stał, a na końcu ja. Wraz z dotknięciem dysku ujrzałem jak rozpadam się na miliardy atomów, nie czując przy tym żadnego bólu, a błogie ciepło. Wszelkie cierpienie przepadło, jakby nigdy nie istniało. Ogarnęła mnie niesamowita jasność, przed oczami przewijały się setki, tysiące obrazów. Dziwne, nieznane mi istoty, przerażające miejsca, wydarzenia jakby z minionych czasów. Niby wspomnienia o rzeczach i miejscach, których nigdy nie dano mi wcześniej widzieć. Wtem mój wzrok spowiły ciemności. Z serca mroku dobiegał dziwny głos, szepczący w kółko jedno zdanie w nieznanym języku. Głos stawał cichszy, aż zanikł a wraz z nim rozwiała się wszechogarniająca czerń.

Wtem otwarły się me oczy, jakbym wybudził się z potwornego koszmaru. W mgnieniu oka zorientowałem się, iż nie jestem już na pokładzie Tytanusa, poczułem bowiem pod palcami chłód mokrej trawy a dookoła rozpościerała się przytłaczająca dżungla, o ogromnych drzewach, których korony przysłaniały niebo. Jedynie przez małą wyrwę, tuż nad moją głową, wdzierały się ciepłe promienie słońca. W głowie rodziły się setki pytań a najważniejszym było jedno.

-Gdzie ja jestem?

 

Koniec

Komentarze

Naprawdę dobre. Zdecydowanie najlepsza część, w której są maksymalnie zminimalizowane wady, które wcześniej ci wytykałam. Część wciągająca, koncówka- intrygująca. Mogłbyś dopisać dalszą część.
Tylko jedno mnie zastanowiło; dlaczego w części I znalazł się wątek o zmarłej ukochanej, skoro później już go nie poruszasz? Żeby pokazać ich tragedię? Jeśli tak, to ldaczego bohater już nigdy o tym nie wspomina? Może w trakcie pisania zmieniałeś koncepcje albo utwór powstając w twojej głowie trochę się zagmatwał.
p.s. Mam nadzieję, że swoimi ocenami cię nie uraziłam, nie taka była ich rola. Jeśli sprawdziłam się w roli recenzenta, to z chęcią ocenię jeszcze inne twoje teksty. Chyba że wciąż będziesz trwał w wybitnym gronie "niezwykle utalentowanych pisarzy". Swoją drogą, sama nie ujęłabym tego równie trafnie...

Wielkie dzięki moja droga. Co do wytkniętych błędów, nie mam ci ich za złe. Dzięki takiej ocenie poprawie najgorsze i uczynie to jeszcze lepszym. A teraz co do twych pytań.
Bezpośrednie zwroty do adresata wspomniane w 2 części. Nie usunę ich ale dodam. Lepiej to wówczas wszystko wygląda.
Pytanie z 3 częśći. Tak, pisanie pochłania mnie całkowicie. Prawdę powiedziawszy, pisząc zapominam o bożym świecie, żaden szmer ani ruch nie jest mnie w stanie wybudzić z tego transu w jaki wpadam. Tylko ja i mój świat.
Znowu uwaga z 3 części. Za mało prostych zwrótów, mówiących jedynie o bohaterze, o tym co robi w danej chwili, a to wszystko w pierwszej osobie. Możesz mieć rację, postaram się je dodać tak by nie przepełniać tekstu.
Teraz pytanie z 4 części. Napisałem dalszą część ale nie wiem czy ją zamieszczać.
Wątek Klary, ukochanej Solona. Dobrze że to wskazałaś, teraz wiem iż należy coś dodać. Sam się zastanawiałem, czy czasem nie jest tego za mało.
Teraz z 1 części. Opisy.... no cóż jeśli dam ich zbyt wiele nie posuwając akcji naprzód to czytający się zanudzi, jak w filmach, a ja pragnąłem aby każdy kto po to sięgnie, uruchomił własną wyobraźnię. Nanoszę szkic a oni powinni dodawać resztę by poczuć jakby sami tam byli. Jeśli masz jakieś propozycje co potrzebuje lepszego opisu to proszę napisz. Jedynie ktoś mi nieznany będzie wstanie wytknąć wszelkie niedopowiedzenia. 
Na zakończenie. Dzięki raz jeszcze, nie nie uraziłaś swymi ocenami, jestem za nie bardzo wdzięczny. Kolejne teksty jak zamieszczę będą czekać na twą recenzję. Nie będę bowiem już czekać na oceny szanownego jury NF. Kiedy? Nie mam pojęcia bo nie mam pojęcia co zamieścić. Mogę albo dalszą część tejże historii albo coś zupełnie innego.

Ja osobiście chciałabym przeczytać dalszą część...

Zresztą, to zależy, jakie są Twoje pozostałe teksty, jeśli takowe w ogóle istnieją.

W każdym bądź razie, poinformuj mnie, jak będziesz coś zamieszczał.

Pierw słów kilka na wstęp.
Widzę, że źle trafiłem przychodząc do tak "niezwykle utalentowanych pisarzy" jak wy. Nie mam z waszej strony nic co mogłoby pomuc mi w pisaniu. Żadnych komentarzy, ani spostrzeżeń, ani nawet krytyki. Spotkałem się z pewną odmianą.....hmmm jak to ująć.....a tak chamstwa. Zamieściłem już 4 teksty z czego wyłącznie 1 został zauważony? Co z wami? Naprawdę nie chcecie przeczytać i powiedzieć co wam nie pasuje lub pasuje? Każdy inny tekst publikowany na łamach tejże strony jest natychmiast pełen opinni ale nigdy moje. CZEMU TAK JEST HMMMM?
Bez dalszych wywodów daję wam ostatnią część mego prologu.

Nie wiem, czy zauważyłeś, że nikt z komentujących nie podpisuje się i nie przedstawia jako niezwykle utalentowany pisarz.
"Nie masz nic, co mogłoby pomóc w pisaniu" najprawdopodobniej dlatego, że nie przedstawiłeś jakiegoś krótszego, przemyślanego i dopracowanego tekstu, lecz od razu wstawiłeś bardzo długi wstęp do powieści, wstęp pisany najwyraźniej na raty, pisany niestarannie, usiany błędami. Tyloma i takimi, że można przyjąć, iż każda próbująca czytać osoba załamywała ręce i wolała nic nie pisać na ten temat... Więc to nie chamstwo, lecz odwrotnośc tej cechy: pewnego rodzaju delikatność... Ja też nie przeczytałem całości, jedynie możliwie uważnie przejrzałem, i to wystarczyło, by zniechęcić.
Pragniesz pisać, kochasz pisać? OK, godne pochwały. Ale najpierw naucz się robić to tak, żeby nikt nie kwitował Twoich dzieł wzruszeniem ramion. Przedstaw przemyślany świat, przemyślaną intrygę, bo samo epatowanie piętnastokilometrowymi pancernikami kosmicznymi już nikogo nie rusza... Na to trzeba czasu, więc go sobie daj. Przyłóż się do opanowania języka. Potem twórz dzieło życia. Niestety, taka jest kolejność: świat, osoby dramatu, intryga, język. Kolejność nie ma znaczenia --- są jednakowo ważne...
Powodzenia.

Możesz mieć rację ale gdybym zamieszczał ten prolog w mniejszych częściach to wyszłoby ich dobre 6 lub 8 częsci. A takiego tasiemca, ktoś by chciał czytać? Mówisz by przedstawić świat, dobrze przemyślany. Ale opisując np. statki obcych mam także wspominać o ich ustroju politycznym, kulturze i religii aby to wszystko było pełne? Mam naszkicowaną akcje w prologu, wiodącą do punktu kuluminacyjnego, którym jest pochłonięcie przez dysk Tytanusa. Jak będę się rozwodził nad każdym aspektem, to zanudze normalnego czytelnika. Ale nie martw się bo puźniej nie będzie już żadnych "piętnasto kilometrowych pancerników". Cały ten prolog miał być jedynie ostatnim dniem Solona w jego rodzinnym świecie, wstęp do dalszej cześci, dziejącej się w zupełnie innym miejscu. Na planecie pełnej magii, fantastycznych istot, gdzie staje się częścią intrygi, w którą jest uwikłany wbrew swej woli.
Tak więc, jeśli myśałeś, iż jest to typowe SF, to się pomyliłeś, ja bowiem zgrabnie i naturalnie połączyłem SF z Fantasy. Cała akcja i główny wątek dzieją się właśnie tam. To świat od zera stworzony, z własną orginalną historią, postaciami zapadającymi w pamięć oraz niezwykłą intrygą. Czyli z twych 4 rzeczy wymienionych ( świat, osoby, intryga, język) mam 3 pierwsze. Pozostał mi jezyk i sadzę, że rozwijam go w bardzo szybkim tępie. Niestety bez waszej pomocy niczego nie zdołam zrobić. A widząc, że DŁUGIE teksty was męczą psychicznie to postaram się je skrócić.

Pozostał mi jezyk i sadzę, że rozwijam go w bardzo szybkim tępie.
Jezyk --- powiedzmy, że zdarzająca się każdemu literówka. Pierwsza w zdaniu, dlatego nie pytam, czy miał to być język, czy jeżyk.
Sadzę --- warzywa? kwiaty? nie każdą literówkę można tlumaczyć jak powyżej. Z pozoru głupi ogonek zmienia sens słowa...
Tępie --- tępię, czy tempie? trzecia literówka w tak krótkim zdanku... W zdanku, w którym chwalisz się rozwijaniem swojej sprawności językowej!

Staranność pisania też ma wiele do powiedzenia, i też mieści się w pojęciu sprawności językowej. No cóż, jeszcze wiele, wiele pracy przed Tobą... Życzę powodzenia.

O kurna, wytknąłeś mi aż trzy błędy w POŚCIE (dla nie rozumiejących komentarzu), który napisałem szybko, w taki sposób, jakbym pisał do kolegi na GG ( dla nie kumatych Gadu-Gadu). Jak taki jesteś niesamowicie spostrzegawczy, to proszę bardzo, cały prolog aż pali się by go przeczytać, ocenić i by znaleźć takie błędy. Podejmiesz się wyzwania i pokażesz co jest nie tak, bym mógł zadbać by błędy te, się już nie powtórzyły na dalszych kartach opowieści? A no tak zapomniałem, przecież to jest za długie i wystarczy wam pierwsze 5 zdań by osądzić, iż nijak się ma całość do Waszej jakże przecudownej twórczości.

Powinienem zignorować Twoje złośliwości, ale niech tam, bo może jednak w końcu coś zrozumiesz...
Zarejestrowałeś się na stronie poświęconej literaturze. Prezentujesz wstęp do swojej powieści. OK. A teraz wytykasz mi, że wytknąłem Tobie trzy błędy w jednym zdaniu. Bo przecież tak piszesz do kolegi na GG.
Co to znaczy? Ano jedno: nie rozróżniasz między językiem literackim a potocznym, na dodatek preferujesz "język Neo" --- bo to tylko GG i kolega. Skutki? W życiu nie napiszesz niczego, co byłoby przyjęte do druku, bo na skutek wspomnianego braku rozróżnienia język byle jaki przenika Ci do myśli, a stamtąd spływa na ekran.
Zabolało? Trudno, prawda ma to do siebie, że bywa bolesna. Ale jako bardzo młody człowiek masz przed sobą czas na zrozumienie, jak i dlaczego tak się pisze. Czas i szanse. To wszystko na zakończenie tematu.

Nowa Fantastyka