
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Opowieść druga
– Yyy… ogień trawiący trzewia potwora… eee… no, tego… pożoga, krew, morze krwi i posoki… tego… dachy w poświacie świętych płomieni… a… co ja to… schowajcie się za drewnianymi murami?… yyy, nie?… acha… och, och, nie widzę, nie widzę.
Młody człowiek patrzył na nią wielkimi oczami.
– No… mówię, duchy odeszły, och, och.
Proskylentos, stary, brzydki i nieładnie pachnący, wychynął znienacka zza kotary zasłaniającej wejście i wyszczerzył do błagalnika trzy ostatnie wspomnienia po zębach.
– Skoro wyrocznia mówi, że natchnienie ją opuściło, zapraszam do głównej sali świątyni, zaraz ktoś za drobną opłatą objaśni ci, panie, sens jej słów.
Młodzieniec zamrugał, a potem wstał. Przychodząc tu, zamierzał paść na twarz zaraz po zobaczeniu świętej wyroczni, jednak kiedy zamiast starej, zdziwaczałej jędzy jego oczom ukazała się zupełnie naga i bardzo dobrze zbudowana, młodziutka kapłanka, okazało się, że padanie na twarz przerasta jego możliwości. Zamarł więc w wygodnym półprzykucu. Wreszcie, niezwykłym wprost wysiłkiem woli zmuszając się do oderwania wzroku od kapłanki, wyszedł. Uśmiech spełzł z twarzy Proskylentosa, pozostawiając po sobie uczepiony licznych zmarszczek osad fałszu.
– Co ci odbiło?! – ryknął w kierunku wyroczni, która skromnie wdziewała na siebie sukienkę. – Facet pyta o swoje pożycie małżeńskie, a ty wyjeżdżasz z pożogą, morzem krwi i drewnianymi murami!
– Ktoś mi prochy podpierdolił! – odparła słodko wyrocznia, po czym dodała, trzepocząc rzęsami: – Zajebię drania jak go dorwę.
Proskylentos umilkł, a w myślach zanotował, żeby usunąć ze swojej izby na zapleczu świątyni resztki wieczornej imprezy obficie zakrapianej, chociaż raczej: przypudrowanej białym proszkiem. Dobrze wiedział, że ta kobieta, na co dzień święta wyrocznia, a czasami, kiedy akurat nie wzywał obowiązek, po prostu Eurysteja, dziewiętnastoletnia córka jakiegoś umiarkowanie znanego Dajagarskiego filozofa, jest zdolna do wszystkiego. Absolutnie wszystkiego. A już na pewno do krwawej zemsty.
– A, tak, tak, dobrze. – rzekł szybko, starając się ukryć zmieszanie. – Ale mogłaś się jednak bardziej postarać.
– Jakeś taki mądry, to ściągaj gacie i sam odstawiaj tu idiotę przed petentami. – odcięła się, rozczesując włosy. Wszystko wskazywało na to, że nie zamierza już dziś nikogo przyjmować, co zresztą całkiem cieszyło Proskylenosa. Jeszcze przyjdzie ktoś naprawdę ważny, a ta jędza przepowie Wielką Awarię Wszystkiego, albo i co gorszego. Odkąd na Dajagarze pojawiło się kilka sekt, przepowiednie cieszyły się coraz większa popularnością. Tam, gdzie logika i trzeźwe myślenie zawodziły, zostawało miejsce tylko na ciemnotę i zabobon, skutecznie odrywające ludzi od szarej dajagarskiej rzeczywistości. Ale szara, dajagarska rzeczywistość nie dawała o sobie łatwo zapomnieć.
Z drugiego końca świątyni dobiegł ich ogłuszający huk. Jedna ze ścian zbudowanych z podrabianego ziemskiego kamienia przechyliła się, zewsząd posypał się tynk i kurz. Proskylenos i Eurysteja, skupieni dotąd na dość bezsensownej kłótni, zerwali się i w panice pobiegli zobaczyć, co się stało. Ich oczom ukazały się migające światła policyjnego wozu, zaparkowanego tuż przed świątynią. Chociaż „zaparkowanego" to nie było chyba dobre słowo. Część karoserii tkwiła głęboko w ścianie, reszta, ta z otwartymi na oścież drzwiami, pełna była jadowitych przekleństw. W końcu wielki policjant wygrzebał się z wnętrza samochodu i stanął przed nimi jak mrucząca zaklęcia wieża.
– No, mógłbym powiedzieć przepraszam – uśmiechnął się szeroko. Spojrzał na swoje buty. Staromodne sznurówki ciągle pozostawały przepisowo zawiązane. Rankiem jego syn Cameron zawiązywał mu je przed pracą. Ile miał chłopak zacięcia i uporu na małej, piegowatej twarzy, aż miło. Ważne, że wykonał wszystko przepisowo i węzeł pozostał węzłem bez względu na sytuację. Zuch.
– Poproszę pana lewą rękę – gliniarz był bardzo uprzejmy w służbowej konwersacji. Proskylenos podał mu swoją dłoń.
– Ja pytałem o rękę, nie dłoń. Co, może mam ci ją wycałować? – jakaś pojedyncza iskra gniewu strzeliła mu z oczu. – Otóż to. Lepiej. Teraz nasypiemy na to pudru, o tak, rozetrzemy i zbadamy identyfikatorem genetycznym – przez chwilę skupił się na robocie. – Damian Scrotley? Znałem kogoś o tym nazwisku. A panienki godność Stacey Plymuth. Nie… nie znałem nikogo o takim nazwisku – policjant uśmiechał się, machając identyfikatorem, żeby strząsnąć ruchem pył, który jeszcze pozostał. – Co my tu mamy za burdel?
– Ja jestem kapłanem, a ona wyrocznią. Jesteś panie w świątyni Zeusa – szybko wyjaśnił mężczyzna, szerokim gestem omiatając z lekka zdemolowaną świątynię.
– A ten chłopak, który uciekł – pytał glina – Czy to był pedał? Bo to by było nielegalne.
– Nie znam jego preferencji panie.
– Panie Scrotley proszę przestać z tym… panie… bo wytnę panu z mózgu matrycę klona, której pan przecież nie ma. Zawsze mogę powiedzieć, że się pomyliłem. A nie mylę się? Jest pan Naturalnym Osadnikiem? – lekki uśmiech tylko igrał z linią jego ust.
– No pewnie – Proksylenos vel Damian Scrotley już się bał, a gliniarz dopiero się rozkręcał.
– Ktoś wierzy w to gówno?– zapytał z sarkazmem, wskazując na nieco wyszczerbiony teraz gmach.
– Paru się znalazło. Interes się kręci.
– Dlaczego nie postawiliście na nurt chrześcijański?
– Dawno wypłowiały… – Scrotley pozwolił sobie na uśmiech, który gliniarz szybko zgasił, patrząc na niego przez chwilę spod zmarszczonych brwi. Dzielące ich powietrze zamieniło się w solidne szkło. Szkło, które trzeszczy, jakby ktoś deptał po nim wielkimi buciorami. Gliniarz parsknął demonicznym rechotem.
– Racja. Tylko żartowałem. Ale zawsze znajdzie się dureń, którego można naciągnąć na cuda albo jakąś świętość, nie mówiąc już o cnocie. No, ale właśnie, przypomniałem sobie po co tu przyszedłem, a właściwie przyjechałem i dość niefortunnie zaparkowałem…
– Nic nie szkodzi… – wtrącił Scrotley, a nieszczerość wręcz ściekała z jego słów.
– Ja mówię – policjant spojrzał na niego krytycznie. Wydawał się jeszcze większy niż był. – Departament Ochrony Mienia zapłaci wam za zniszczenia. Ale teraz do rzeczy. Tutaj ukrywa się zbieg.
– Nie ukrywamy zbiega.
– Nie powiedziałem, że kogoś ukrywacie – wyjaśnił wolno. Od tego wyjaśniania robiło im się już gorąco. A może to ten przeklęty klimat Dajagary? – Gdybym odkrył, że jesteście winni, trzymałbym teraz w dłoni służbowy rewolwer i nie wiem, czy miałbym taki jajcaty humor. Podkreślam, tu, w tej pierdolonej smażalni ludzkiej głupoty, ukrywa się młoda prostytutka, którą ścigam aż z Pasa Startowego, gdzie pinda daje.
– Nie widzieliśmy nikogo.
– To do roboty. Szukajcie, a jak nie, to zarządzę nalot bombowy na ten sektor spowodowany podejrzeniem o wyklucie sięDajagarskiego Pasożyta. Słyszeliście o tym?
Skinęli głową. Kto nie słyszał. Mnóstwo nóg, wielkie czułki, szczęki jak u smoka. Albo raczej – dużo małych stworzonek, każde jak wesz, wysysające krew ze wszystkiego, co żyje. Albo… W sumie nikt nie widział Dajagarskiego Pasożyta, a właściwie: nikt z tych, co go widzieli, nie przeżył, żeby podzielić się wrażeniami. O Dajagarskim Pasożycie słyszeli natomiast wszyscy i wiedzieli o nim tyle, że był niewyobrażalnie niebezpieczny.
Nagle w małej kuchni na zapleczu świątyni, gdzie zazwyczaj kapłani pili kawę i prowadzili umiarkowanie teologiczne dysputy, rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Zerwali się równocześnie i pobiegli tam wszyscy troje. Choć kapłan i wyrocznia bardzo się starali, gliniarz był pierwszy. W ostatniej chwili szarpnięciem ściągnął z okiennego parapetu dziewczynę, która uparcie trzymała się krwawiącymi dłońmi okiennic, i zawlókł z powrotem do pomieszczenia. Panował tu nieład, idealnie komponujący się z rozmazanym makijażem młodej prostytutki.
– Zostawcie nas samych – mruknął policjant, wypychając za drzwi kapłana i wyrocznię, którzy nie wyglądali na zachwyconych zaistniałą sytuacją.
Policjant stał przez chwilę cicho.
– No i po co uciekałaś? Mówiłem, że cię dopadnę mała suko – uniósł jej twarz na wysokość swojego wzroku. – Ile ty masz lat?
– Szesnaście – szybko odpowiedziała, próbując zakryć rękami swój brzuch.
– Nie ma cię w kartotece genetycznej Dajagary. Jesteś tu nowa, zgaduję – przykucnął , żeby przyjrzeć się bliżej tej miłej buźce. Ciągle był dumny z supła na sznurówkach, jaki zrobił mu Cameron na dzień dobry. Zuch chłopak. Sznurówki nie puściły nawet, jak kopał w drzwi. A miał dobrego kopa.
– Przyleciałam na statku z maszynami rolniczymi.
– I żaden dupek z załogi nie poinformował cię, co tu jest grane?
– Co ma pan na myśli?
– Nie pyskuj, tylko odpowiadaj. Nikt nic ci nie mówił o faunie Dajagary, tylko wszyscy cię za przelot obracali?
– Mówili… przelot za przelot.
Gliniarz uśmiechnął się smutno.
– To masz pecha, dziecko – stwierdził bezbarwnym głosem. Wyciągnął rewolwer i przełączył na tłumik.Niebieskie światełko przy lufiezajarzyło się i zaczęło tykać. – Zrobiłbym to samo własnemu synowi. Nawet to, że wiąże dobrze sznurówki nie stanęłoby na przeszkodzie. Wiem, co tam chowasz na brzuchu, mała.
– Mam na imię Ronaya…
– Mylisz się. Masz na imię Zapóźno. – powiedział dość dobitnie, a dziewczyna się rozpłakała. – To, co ukrywasz na brzuchu, nie jest kociakiem. Chociaż pewnie ci się wydawało, że jest. Zwykle to świństwo czepia się małych dzieci. Takie śliczne, futrzaste gówno, wolno zlepia się ze skórą, łączy się z układem krwionośnym organizmu i niby nic nie robi, a naprawdęfiltruje krew, pobierając wszystkie, ale to wszystkie składniki odżywcze. Wydala do twojego organizmu toksyny, obezwładnia układ immunologiczny, zatruwa wirusami i kolonowharfami, a na samym końcu składa jaja wprost w twoim brzuszku, żeby miały co zeżreć po urodzeniu. Piękny kotek?
– Nie wiedziałam… – trzęsła się, słowa ledwo wydobywały się z jej ust. Nadal zakrywała brzuch rękami, ale spomiędzy jej palców ewidentnie wystawały rude kłaki.
– Widziałem setki ludzi z tym świństwem. Szpitale uginają się od chorych na kolonowharfię. Jest nieuleczalna. Smutno mi. To nie jest świat dla ciebie, moje dziecko.
Znów otworzył drzwi kopnięciem, tak że już zupełnie wyleciały z zawiasów. Ale supeł. Zuch chłopak – myślał.
– Hej tam – zawołał. – Ruszajcie się. Otwórzcie mi bagażnik. Widzicie, że niosę chorą.
Kapłan i wyrocznia szybko podbiegli do samochodu. Klapa zgrzytała, nie lubiła otwierania. Kochała za to smar.
– Na co ona jest chora? – Damian pytał, patrząc na krople krwi rozmazane na podłodze.
– Na śmierć – gliniarz zarechotał z uciechy. Kawał wydał mu się prześmieszny. Fakt, że tylko jemu, nie krępował go nijak.
Silnik ryknął, policjant wycofał samochód na słoneczną ulicę. Wóz trzasnął zderzakiem o krawężnik, wreszcie zaryczał, pisnął oponami i pognał pustą ulicą przed siebie.
Na skraju miasta była stacja paliw. Policjant zaparkował przy okienku, gdzie wydawano hamburgery na wynos. Okienko było zamknięte. Roofer jeszcze spał. Można było posmarować mu jego Harleya dżemem i zwiać, nawet by się nie zorientował kto maczał w tym palce.
Znikąd pojawił się chudy Szczaw. Patrzył na wujka – policjanta z niepokojem.
– Aaa… Szczaw. Mam dla ciebie laskę w bagażniku. – powiedział gliniarz z uśmiechem.
– Znowu ?
– Nuuu – wuj poklepał go po ramieniu, aż ten stęknął. Szczaw nie umiał wiązać butów. W ogóle mało umiał. – Jedziecie jutro z Grubą, to znaczy miałem na myśli z Niteczką.– Zamieszał się, Szczaw nie cierpiał, żeby jego przy tuszy jakąś dziewczynę nazywać grubą. Poza tym miał obrzyna pod siedzeniem i lubił tak dla jaj przyrżnąć komuś śrutem w tyłek. Nawet policyjny, nawet wujowski. Dla Szczawia nie miało znaczenia, czyj był tyłek, w który celował. Jak ktoś na co dzień jest kierowcą trzypiętrowej, długiej na sto metrów ciężarówki, na wiele rzeczy patrzy inaczej. Jakby to rzec – z góry. – Macie kurs przez bagna?
– Owszem.
Wuj mrugnął do niego.
– Wyrzucisz to gdzie trzeba?
– Wyrzucę – uśmiechnął się. – Chcesz posłuchać?
Wyciągnął małe pudełko śniadaniowe, takie na jedną kromkę. Przyłożył do wielkiego wujowskiego ucha.
– Ziemskie komary – wyjaśnił szeptem – Prawda, że pięknie brzęczą?
Po raz kolejny wasz sukces. Chyle czoła przed Autorami tekstu. Tekst jest napisany z dużą dozą humoru - co tu dużo mówić - infantylnego. Ale co tam. Pointy są po prostu genialne.
Mam jedno zastrzeżenie:
Zamarł więc w umiarkowanie wygodnym w półprzykucu - w umiarkowanie wygodnym [w] półprzykucu?
Po za tym tekst zasługuje przynajmniej na piątkę.
Z niecierpliwością oczekuję kolejnej opowieści :)
Humor nieśmieszny, wstawki o sznurówkach niesamowicie denerwujące. Tekst jest praktycznie o niczym. Co prawda nie przeszkadza to w czytaniu (a przeczytać można bez wielkiego zmuszania się), ale sprawia, że opowiadanie z pewnością nie zapadnie w pamięć.
Jedna, dość kompromitująca przy Waszym stażu, sprawa techniczna - dość często zdarzają się źle zapisane dialogi.
Pozdrawiam
exturio - yyy... co to znaczy: "często zdarzają się źle zapisane dialogi"? a jak powinny być? Pytam, żeby poprawić na przyszłość. Bo w tym momencie zgłupiałam całkiem.
it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA
Aaa... Szczaw. Mam dla ciebie laskę w bagażniku. - powiedział gliniarz z uśmiechem. - tu na przykład bez kropki (bo zaczyna się małą literą)
- No pewnie - Proksylenos vel Damian Scrotley już się - a tu z kropką, bo wielką
- Nuuu - wuj poklepał go po ramieniu, - a tu "Wuj" wielką, bo nie ma "powiedział" itp.
Chodzi, oczywiście, o zapis techniczny, nie o samą treść dialogów. Jak już Selena powiedziała - kropki. W hyde parku jest temat Wskazówki dla piszących, tam wszystko zostało wyjaśnione.
acha, dzięki :) bo już myślałam, że namieszaliśmy coś, o czym nie wiem. Przeoczenie, mea culpa.
it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA
Dziękuję w Naszym imieniu za wszystkie komentarze.
Exturio. Muszę ci zdradzić jedną z tajemnic. Nasz pomysł polegał na użyciu jakiś starych fragmentów tekstu. Trzeba było komponować do tego resztę. Jak zbudować akcję? Wpadliśmy na pomysł posłużenia się klasycznym schematem wykorzystanym przez Kiryła Bułyczewa. Nigdy nie dościgniemy mistrza, ale oboje kochamy go za jego twórczość. Próbujemy więc stworzyć coś na kształt Czarnego Guslaru.Potrzeba jakiegoś wprowadzenia, fundamentu tego świata. Nie chcemy żeby to była Planeta Smierci Harisona. Zwykle pierwsze szlaki przedzierają awanturnicy i psychopaci. Tacy mają być nasi bohaterowie. Nie wiem czy potrafimy stworzyć rys charakterologiczny postaci. Tak, żeby grupa osób , którą poprowadzimy w końcu do akcji cechowała się jakąś różnicą charkterów, żeby czytelnik mógł liczyć na jakieś określone zachowanie, a my wiedzieć gdzie , kogo użyć...
Mamy też pomysł na zakończenie, ale reszta będzie naszą przygodą. Policjant, o którym piszesz jest w sumie nie taki zły. W chwili morderstwa odwraca swoją uwagę do rzeczy przyjemnych, czyli tych sznurowadeł zawiązanych przez syna. To znaczy , że myśl o nim jest przyjemniejsza niż zabijanie. Wiem, że to denerwujące, ale to jest myśl natrętna, ten człowiek męczy się sam ze sobą.Może źle to opisałem,ale chodziło o skrzywienie percepcji, takich ludzi się zatrdunia żeby siali teror.Spróbuję kiedys inaczej.
Selena
Pytałaś w jaki sposób zorganizowaliśmy pracę? Jest to raczej ujęte w formie. Chcemy utworzyć kilka fragmentów wprowadzających, a potem ruszyć z akcją do zakończenia. Użyliśmy kilka starych fragmentów naszych tekstów i każdy zrobił zakończenie. Potem tekst wędrował tam i z powrotem bezlitośnie cięty i malteretowany,aż uzyskał consensus. Z nas dwojga to oczywiście ja jestem pasożytem, bo uczę się od lepszego jak poprawnie pisać. Bardzo wiele mi to już dało. Przede wszystkim nauczyłem się pokory, nauczyłem się również dystansu wobec własnego tekstu., nauczyłem się temperować upór, nauczyłem się szukać logiki. Niejednokrotnie to Aubrey ma rację. Ciekawa jest też konfrontacja wizji. Jej brzoza musi szeleścić powiedzmy uspokajająco, moja niespokojnie, urywanie, ona ma ciepły blask słońca, u mnie światło ma się pojawiać jak rozbłyski flesza. Ja chcę kogoś zabić, ona na siłę kogoś uratować. Moj kot ma być biały, bo taki mnie wkurza, jej jest rudy. Tak, że za każdym razem kiedy otrzymuje od niej tekst mamy kupę fajnej zabawy. Daj Boże, żeby komuś z was efekty naszej eksperymentatorki się spodobały. Chociaż jeden Czytelnik ,Javier, już się znalazł i gorąco mu za to poświęcenie dziękuję.
Pozdrawiam;)))
A ja w ogóle nie lubię kotów:)
Dzięki za wyjaśnienia.
jahusz - OK, wszystko fajnie, ale całe wyjaśnienie nic nie zmienia. Tekst, jaki jest, każdy widzi. :)
Pozdrawiam