
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
2.
Mary obudziła się, gdy tylko pierwsze promienie porannego słońca wpadły do jej pokoju, rozgrzewając powieki i atakując następnie śliczne brązowe oczy. Przeciągnęła się leniwie, ziewnęła szeroko, po czym powoli i niechętnie wstała z łóżka.
Spała już w nowym domu, położonym nadal w księżycowej dzielnicy, ale blisko granicy ze słoneczną. Stary Żyd nalegał na szybką przeprowadzkę, także krótko po oględzinach nowego domu byli gotowi się przenieść. Von Bonnelman zapewnił im także pomoc czarnych koszul, co było dość niebywałe. Mary doszła do wniosku, że pan Riley mógł utargować nawet więcej. Kiedy wczoraj podzieliła się z nim tą myślą, odparł że chciwy traci podwójnie. Może i jest w tym jakaś prawda, choć w dzisiejszych czasach prawdą jest wypchany mieszek.
Teraz ich dom składał się z sypialni dla chorej pani, pokoju w którym stało biurko pana Riley, w którym także spał na podłodze, by nie przeszkadzać małżonce. Była także kuchnia, z małym pokoikiem dla służby oraz oddzielny pokój na żeliwną wannę. Mary musiała przyznać, że nowy dom bardzo się jej podobał.
Postanowiła przygotować panu Riley obfite śniadanie, i przy okazji samą siebie doprowadzić do porządku. W tamtym domu pozwoliła sobie na zbyt duże zaniedbania. Poza tym istniała szansa, że w tym miesiącu wypłaci jej całość pensji. Kiedy wyszła ze swojego pokoiku, usłyszała szmery dochodzące z sypialni pani. Nowe mieszkanie i od razu złodziej, pomyślała zakradając się niepostrzeżenie. Zobaczyła jak bankier pochyla się nad swoją małżonką i składa pocałunek na jej bladym czole.
– Teraz staniemy na nogi, moja droga. Kiedy zarobię więcej złotych, sprowadzę ci lekarzy zza morza. Słyszałem, że Szwedzi potrafią leczyć takie choroby. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze, jeszcze… – Głos zaczął mu się łamać a po chwili zapłakał cicho. Serce Mary prawie pękło, na widok takiej miłości i takiego cierpienia. Chciała podejść do niego, przytulić, pocieszyć, lecz wiedziała że nie wypada. Przecież jest tylko służką, co ona może. Powstrzymując nabiegające do oczu łzy poszła do kuchni.
Gdy po dłuższej chwili pan Riley wyszedł od żony, dzierżąc w dłoni mieszek z majątkiem i wszedł do kuchni, śniadanie już czekało. Szynka, ser, świeży chleb, placki mączne, a nawet wino zachęcały do posiłku. Zachęcały tak bardzo, iż bankier trudem powstrzymał chęć rzucenia się do stołu. Spokojnie odmówił modlitwę i zwrócił się do Mary.
– Zjesz razem ze mną?
– Ale, to nie wypada żeby służba razem z panem… – Wydukała zaskoczona.
– Tak dawno z nikim nie jadłem, proszę. – Uśmiechnął się nieśmiało.
Mary zarumieniła się lekko, po czym wzięła dodatkowy talerz i usiadła naprzeciw pana Riley. Aby przygotować to śniadanie wykorzystała ich ostatnie zapasy. Dlatego teraz obawiała się gniewu bankiera. Lecz ten z każdym kęsem jakby rósł w siłę, był coraz bardziej wyprostowany, a w jego oczach pojawiał się dawno zapomniany błysk. Nie na darmo mówią, że śniadanie najważniejszym posiłkiem dnia, pomyślała Mary i uśmiechnęła się delikatnie.
– Pójdę dziś do pałacu. – Oznajmił Riley.
– A po cóż to będzie się pan tam pchał?
– Interesy moja droga. – Uśmiechnął się do niej i dorzucił. – Pieniądze nie lubią leżeć, trzeba je inwestować.
– A co je będzie pan inwestował?
– W długi. – Odparł popijając ser winem.
– Jakże to, mało ma pan swoich?
– Nie, ale skupując długi innych, mogę wiele zyskać. – Gdy zobaczył kompletny brak zrozumienia, postanowił wyjaśnić jej to na przykładzie. – Załóżmy, że sam baron ma u kogoś dług na sto złotych i ten ktoś potrzebuje pilnie pieniędzy. Jednak weksel mówi, że baron zapłaci mu dopiero za miesiąc. Wtedy ja zaproponuję mu te pieniądze w zamian za przepisanie weksla na mnie, i możliwe że zapłacę mu nie sto a sześćdziesiąt złotych. Kiedy minie miesiąc, idę do barona z tymże wekslem i inkasuję od niego sto złotych. Mam czterdzieści złotych intraty.
– A co jeśli baron nie zechce zapłacić?
– Nawet on nie może odmówić zapłaty weksla. Inaczej już nikt nie udzieliłby mu pożyczki. A wszyscy wiedzą, że pieniądze ceni on sobie najbardziej.
****
U starego Anzelma było spokojnie nawet jak na tak wczesną porę. Zwykle teraz budzili się pijacy, którzy pospali się w nocy, i którzy koniecznie potrzebowali szklanki branderbeńskiej czarnej gorzałki. Byli też tacy, co właśnie o tej porze zaczynali gościnę u starego Anzelma, z braku zajęcia czy pracy. Był też jeden gość, który przyszedł jeszcze przed świtem i zamówił gąsior z winem. Był nim złodziej, a czasem morderca, który po powrocie z nocnej wyprawy do infirmerii zastanawiał się nad losem małej, chorej dziewczynki.
Stara Lucilla nie była jedynym źródłem informacji w tym mieście, ale zazwyczaj się nie myliła. Jednak, okazało się że de Nevere będzie potrzebował czegoś jeszcze. Dlatego też czekał na jednego ze starych bywalców szynku, zwanego przez złodziejski półświatek Pryszczem, z powodów dość oczywistych. Z tych samych powodów Anzelm nie pozwalał mu przebywać w szynku wieczorami, kiedy miał najwięcej klientów. Za młodym nikt się nie chciał wstawić, wobec czego Pryszcz przychodził tu z samego rana. Złodziej natomiast powoli popijając wino, które o dziwo było całkiem dobre, zastanawiał się, czy aby na pewno dokładnie przeszukał infirmerię.
Do lecznicy pod wezwaniem św. Kamila zakradł się przy świetle księżyca. W ciemnych zakamarkach, spowitych mrokiem nocy uliczek drugiej dzielnicy, Patrick de Nevere czuł się jak u siebie w domu. Bez problemu omijał nocne patrole straży, praktycznie prześlizgiwał się w cieniu, niewidoczny, niezauważalny. Cień był jego przyjacielem, dawał mu bezpieczne schronienie, pozwalał uniknąć kłopotów, praktycznie pozwalał rozpłynąć mu się w powietrzu. De Nevere umiał podporządkować sobie cień, zmuszał go do współpracy tak, aby zawsze ułatwiał mu drogę. Złodziej i szelma potrafił przywołać cień, którego nie mogły rozproszyć pochodnie straży, a potem podkradał się do nich i bezczelnie okradał.
Jeden ze strażników podszedł do zaułka, który de Nevere okrył cieniem i w którym się ukrywał przed ich wzrokiem. Po chwili podeszło dwóch następnych, gdyż najczęściej chodzili trójkami. Przynajmniej w bezpieczniejszych dzielnicach. I tak trzy pochodnie zostały wystawione przeciwko cieniom złodzieja. De Nevere stał oparty o ścianę jednej z kamienic, która tworzyła zaułek. Lecz strażnicy go nie widzieli. Tylko bardzo uważne oczy mogłyby zobaczyć, choćby zarys sylwetki złodzieja i jego bardzo jasne oczy. Oczy, które nie pasowały złodziejowi i mordercy, jak mawiali niektórzy. Jednak chmury zasłoniły księżyc, a cień stał się gęsty, mięsisty, opatulił szczelnie cały zaułek, jakby czarną, grubą i lepką pajęczyną. Był wręcz namacalny, żywy, niebezpieczny. Któż to wie, co się może kryć w cieniu? Strażnicy nie wiedzieli a ich pochodnie nie mogły nic wskórać, gdyż cień, zwykle strachliwy i płochliwy miał teraz potężnego pomocnika, sprzymierzeńca, pana. Gdy strażnikom znudziło się obserwowanie zaułka, złodziej sięgnął poprzez cień po ich mieszki ze strażniczym żołdem. Dziś nie będzie wypłaty, pomyślał de Nevere a cień zaśmiał się złowieszczo. Gdy odeszli, złodziej leniwie wyszedł na środek uliczki, zabierając cień ze sobą, tam gdzie było jego miejsce, okrył serce złodzieja, a czasem mordercy.
Budynek infirmerii świętego Kamila był drugim, co do wielkości budynkiem w mieście, zaraz po ośmiopiętrowym pałacu barona. Infirmeria miała tylko cztery piętra oraz piwnice, gdzie od razu swoje kroki skierował de Nevere. W piwnicy było wiele nic nieznaczących pomieszczeń ze sprzętem, lecz była jedna sala, którą de Nevere wyczuł od razu po wejściu do budynku. Idąc korytarzem, coraz bardziej czuł siłę tej sali. Złą siłę, wypełnioną strachem, bólem, nienawiścią oraz płaczem. Gdy otworzył drzwi, praktycznie opadł na kolana. Tutaj nawet jego cień nie mógł mu pomóc. Zło w tej sali było o wiele potężniejsze. Gdy złodziejowi w końcu udało się wejść do środka chwiejnym krokiem, wszystko zrozumiał. Dzieci. Tutaj porywacze je przynosili i tutaj zapadał wyrok nad ich losem. Te, które miały szczęście, trafiały do kopalń, stoczni, fabryk lub nawet do rodzin jako dzieci do bicia, służący, kelnerzy. Jednak nie to było najgorsze, gdyż de Nevere wyczuł także ślad po próbach przyzywania demonów i diabłów. Nie mógł ocenić, na ile się to udało, jednak czuł że dzieci, które nie miały szczęścia były tu mordowane bez litości, a czasem gwałcone w demonicznych rytuałach. Przedsionek piekła. Pierwsze skojarzenie, jakie przyszło złodziejowi do głowy. Dusze zmarłych dzieci krzyczały, domagały się zemsty, pomszczenia bólu cierpienia, a niektóre już tylko chciały w spokoju odejść.
Umiejętności, które pozostały ze starego życia wyjątkowo mocno wyczulały złodzieja na tego typu miejsca. Niestety nie miał przy sobie niczego, co mogłoby mu teraz pomóc. Musiał poradzić sobie inaczej. De Nevere był bardzo już zmęczony, ostrożnie doszedł do środka sali i uklęknąłi. Postanowił wejść do świata wymordowanych dzieci, przesunąć swoją duszę tak, by mógł z nimi porozmawiać. Wiele lat upłynęło od ostatniego razu, gdy to robił a i metody, z jakich korzystał były wtedy zupełnie inne. Jednak nie miał wyjścia. Jakaś malutka nutka sumienia i sprawiedliwości, pozostałość z dawnych lat odezwała się w złodzieju. Usiadł więc, zamknął oczy i przywołał swój cień, aby chronił jego duszę, żeby mogła bezpiecznie wejść a potem wyjść ze świata niespokojnych umarłych.
Kiedy już otworzył oczy, zobaczył samego siebie, spowitego czarną, pulsującą mgłą. Siedział na środku sali i jednocześnie stał w jej kącie. Wszystkie kamienie w ścianach, drewniane, lakierowane drzwi, lampy ustawione w kątach wraz z buchającymi płomieniami, wszystkie sprzęty, szafy, metalowe stoły, wszystko to wyglądało jakby zrobione było z szarej i czarnej mgły. Najmniejszy podmuch wiatru mógł rozwiać cały świat. Lecz tu nie było wiatru, nie było nawet powietrza, ani słońca. Były natomiast dzieci, małe, bezbronne, zastraszone. Niektóre były tu tak długo, aż oszalały. Ich dusze były słabe, nikłe i czarne. Nie zostało wiele czasu, nim rozpłyną się i staną częścią tych mrocznych ścian, bez prawa do wiecznego odpoczynku. Jednak de Nevere nie przejmował się teraz ich losem. Szukał małej Emily, lub kogoś, kto był tu od niedawna. W przeciwległym kącie sali, siedział skulony, wystraszony chłopiec. Złodziej z wielkim trudem ruszył w jego stronę.
– Witaj chłopcze. – Starał się, by jego głos brzmiał tak łagodnie jak to tylko możliwe.
– Kim…, kim pan jest? – Wydukał mały.
– Złodziejem i mordercą, mały. Potrzebuje twojej pomocy. – Nie było sensu kłamać duszom, one zawsze potrafiły poznać kłamstwo i srogo ukarać kłamcę.
– Mojej? – Zapytał zdziwiony i podniósł głowę, w której de Nevere zobaczył dwa puste oczodoły. Widać przed śmiercią musieli mu je wyłupić. Złodziej zapytał malca o córkę Dusery, lecz chłopiec zaprzeczył jakoby ją widział.
W pewnej chwili cała sala się zatrzęsła. Umęczone dusze zaczęły się denerwować. De Nevere spojrzał w kierunku drzwi, które ostrożnie się uchyliły. Złodziej od razu poznał tego nieproszonego gościa, Pryszcza. Zanim zdążył zrobić krok, w świecie gdzie poruszał się kilka razy wolniej, dzieci rzuciły się w jego stronę. Mówi się, że duchy nie mogą zadać ludziom ran. Nie jest to do końca prawda, zwłaszcza w takim miejscu jak to. Tutaj mogły spokojnie zabić. Tego złodziej obawiał się najbardziej.
– Stójcie!!! – Krzyknął ile sił w płucach. Część się zatrzymała, lecz najstarsze nie posłuchały. De Nevere nie miał wyjścia, rzucił swój cień w stronę chłopaka wyrzucając go z sali. Ten na szczęście miał tyle rozumu żeby od razu uciekać. Jednak złodziej pozostał bez ochrony, a dzieci chciały zemsty, krwi i nieważne już było czyjej. Jedyną szansą był powrót do własnego ciała, do którego miał trzy duże kroki. Część umęczonych dzieci ruszyła w stronę jego ciała, a część zaatakowała duszę. Ogromny ból przeszył jego klatkę piersiową, ręce, nogi, głowę i inne części ciała. Jednocześnie też zaczęły wyrywać mu kawałki duszy. Złodziej nie miał wyjścia. Zaczął się modlić…
Z każdą chwilą coraz głośniej wypowiadał kolejne łacinskie słowa. Dzieci były silne, ich złość była ogromna, lecz powoli zaczęły ustępować, a wraz z nimi mijał ból i w końcu de Nevere dotarł do swojego ciała. Jak tylko otworzył oczy i zobaczył starą zakurzoną salę, zerwał się na równe nogi, i będąc na skraju wyczerpania wybiegł z infirmerii z dwoma zadaniami. Po pierwsze musiał powiadomić biskupa Gustawa i co gorsza Święte Oficjum. Po drugie musiał znaleźć Pryszcza.
Dlatego czekał teraz u Anzelma, wypatrując chłopaka. Nie na darmo ratował jego życie ryzykując własne. Poza tym niespokojne dusze zareagowały nerwowo, bardzo gwałtownie, kojarzyły tego chłopaka. Po takiej nocy ten zapewne będzie potrzebował czarnej gorzałki.
Kiedy Pryszcz wszedł do szynku, złodziej wcisnął się bardziej w kąt, zakładając kaptur na głowę. Nie chciał żeby chłopak go rozpoznał i uciekł. Nie chciał też wywoływać cieni na darmo. De Nevere dobrze mu się przyjrzał i zauważył, że z miesiąca na miesiąc coraz lepiej pasuje do niego niechlubne przezwisko. Był roztrzęsiony, zamówił całą butelczynę gorzałki i choć de Nevere nie wątpił w jego możliwości, taka ilość mogłaby powalić tura. Dlatego ruszył powoli w jego kierunku.
– Musimy porozmawiać.
– Co? – Pryszcz aż podskoczył i przestraszony wychylił kolejny kielich. De Nevere aż za dobrze czuł jego strach.
– Byłeś wczoraj w nocy w infirmerii…
– Skąd wiecie?! – Wykrzyknął zrywając się na równe nogi. Gdy chciał uciekać, złodziej chwycił go za ramię, a że chwyt miał naprawdę mocny, Pryszcz szybko usiadł z powrotem.
– Co tam robiłeś?
– Nie… nie mogę… zabiją mnie…
– Może kilka dukatów doda ci odwagi. – De Nevere położył na ladzie kilka monet. Chłopak spojrzał na nie, przerażonym, zachłannym wzrokiem. Po chwili złodziej dołożył kolejne monety. Przed Pryszczem leżały prawie dwa srebrne, dziewiętnaście dukatów.
– Nie mogę, panie. Zrozumcie… – Wydukał błagalnym tonem.
– Nie denerwuj mnie, bo gdy z tobą skończę, własna matka nie pozna gdzie masz pusty łeb a gdzie pełną rzyć! Mówże!
– Panie, nie mogę! Boję się… zabiją mnie. – Pryszcz już prawie płakał.
– Mnie się bój psi synu! Jak zaraz mi nie powiesz wszystkiego, wrócimy z powrotem do infirmerii, i tym razem nie uratuję ci życia!
– Co? Tylko nie to! – Chłopak znowu spróbował się wyrwać.
– Mów pókim dobry! – Zawarczał złodziej. Jego oczy zrobiły się czarne, jak słoneczne niebo zachodzące ciężkimi, burzowymi chmurami. Pryszcz dałby sobie rękę uciąć, że widział bestie czające się cieniach izby. W końcu zapłakał i wykrzyczał.
– Ja nic nie wiem, panie! Przyszli do mnie, nie wiem kto, nie widziałem twarzy! Przyszli i dali prace i pieniądze! Przynosiłem im tylko listy i jedzenie. Czasem dokuczałem dzieciom. To wszystko, nie zabijajcie mnie panie! – Rozpłakał się na dobre. – Mam przy sobie jeden list, weźcie go panie! Tylko nie róbcie mi krzywdy… – Pryszcz klęczał przed nachylającym się nad nim upiorem. De Nevere zabrał list, zostawił chłopakowi dwa srebrne w dukatach i wyszedł bez słowa.
****
Górujący nad całym miastem pałac Peringtona był popisem umiejętności budowniczych, a także dowodem rozrzutności barona oraz Rady miejskiej. Osiem pięter pełnych złota, srebra, drogich kamieni, szkła oraz papieru. Całe ściany zapełnione dokumentami własności budynków, gruntów, wozów, a czasem nawet stołów. Drugie tyle dokumentów o przepisach podatkowych. Oraz mnóstwo interesantów do Rady, która urzędowała na piątym piętrze. Setki, a czasem tysiące skarg na sąsiadów, którzy wylewają nieczystości na ulice, na kupców, co sprzedają zgniłe warzywa, na klientów, co nie chcą płacić, na straż która za bardzo pobiła jakiegoś bogatszego synka, i tak dalej, i tak dalej. Rada miejska była całymi dniami zajęta była głupotami, sprawami tak mało ważnymi, jak zeszłoroczny śnieg. Nic więc dziwnego, że w natłoku wielu spraw, ktoś zapomniał o ważnych dokumentach stwierdzających własność, oraz że ktoś wydał te dokumenty w zamian za weksle gdzie stanowiły zastaw lub gwarancję. Nie było nic dziwnego także w tym, że nikt nie sprawdził ile dokumentów własnościowych wyszło z budynku Rady w kieszeniach kilku nieznajomych sobie osób. Nic w tym dziwnego, ot urzędniczy zamęt. Jednak to, co się stało potem, było kwintesencją biznesowego umysłu, ponieważ te kilka osób przepisało własności na jedną, konkretną i bardzo obrotną osobę. A był to nikt inny jak…
– Ten przeklęty Bonnelman! – Baron ze złości zrobił się cały czerwony. W każdej chwili mógł wybuchnąć jak jedna ze szwedzkich legendarnych kolubryn, atakujących swego czasu Częstochowę. Zarówno La Chifree jak i małomówny Polak wiedzieli, by nie wchodzić baronowi w drogę, zwłaszcza gdy ten najchętniej wyjaśniłby obrotnemu Żydowi z iloma psami chędożyła jego matka.
– Co należy do niego? – Zapytał, gdy choć odrobinę okiełznał swój gniew.
– W tej chwili posiada większość sklepów w górnych dzielnicach, jak praktycznie całość gruntów w dzielnicach od pierwszej do piątej. – To najbardziej bolało Peringtona. Grunty. Jego miasto powoli przestawało należeć do niego.
– Idzcie, panie La Chifree do tych z kurwy synów z Rady i zobaczcie, co jest jeszcze moje oraz dopilnujcie by te psubraty już niczego nie oddały. – Gdy Francuz wyszedł z jego gabinetu, baron skierował się w stronę Polaka.
– Wy panie Piotrze natomiast złóżcie wizytę temu… – Pedington powstrzymał się od kolejnych przekleństw. – … oraz zapytajcie, czy nie zechciałby sprzedać mi tych własności. Tylko zapytajcie ostrożnie, nie róbcie mu krzywdy. Na to przyjdzie jeszcze czas.
Gdy został sam, zaczął zastanawiać się jak to możliwe, że nikt nie zauważył nagłej utraty połowy miasta. Choć możliwe, że trwało to miesiące. Skąd von Bonnelman miał tyle pieniędzy by wykupić własności od ludzi, którzy realizowali weksle. I co najważniejsze, czy wszyscy byli w to zamieszani, czy to był tylko talent jednej osoby? Baron miał zbyt wiele pytań a za mało odpowiedzi. Z nową myślą, świeżo kiełkującą w głowie zszedł piętro niżej, gdzie mieściła się kwatera główna jego czarnych koszul.
****
Tymczasem trzy piętra niżej mieściła się obszerna gospoda, choć gospody na piętrach były bardzo rzadko spotykane. Niemniej tutaj wszystko było jak należy. Ogromna, dębowa lada, za którą stał karczmarz nalewający rodzimej czarnej gorzałki, polskiego miodu pitnego, włoskich win na nazwach których można połamać język oraz orientalnego specjału, czyli czerwonego piwa, dobrze przyprawionego i długo warzonego, które na początku delikatnie piekło w język i gardło, by po chwili ochłodzić i pogłaskać przełyk najprzedniejszym słodem. Były tam też mięsa, włącznie w wielkim dzikiem, pieczonym na rożnie, a także szereg suszonego lub wędzonego mięsa, jelenie, króliki, przepiórki. Dla odważnych natomiast przygotowywano potrawkę z węży bądź jaszczurek. Nigdzie w tej części świata nie jadano obficiej, smaczniej, ani drożej niż na trzecim piętrze pałacu w Branderbergu.
Jednocześnie było to także miejsce spotkań ludzi interesu, w którym w ciągu jednej chwili można było stracić bądź zyskać majątek. Kiedy po czterech latach nieobecności Pan Riley tutaj wrócił, odetchnął pełną piersią. To było miejsce, gdzie zawsze chciał być. Gdzie mógł wydawać ogromnie kwoty i gdzie mógł zarabiać jeszcze większe. Wystarczyła chwila rozmów z różnymi gośćmi tego cyrku rozrzutności i przepychu, aby za sumę stu złotych dublonów stał się właścicielem trzech weksli gwarantowanych własnością Rady na sumę stu złotych każdy. Mimo iż były to najmniejsze kwoty, jakim tutaj obracano, stary bankier cieszył się niezmiernie na widok dwustu złotych intraty.
Wśród znamienitych gości, do których pan Riley marzył dołączyć, zasiadał sędzia główny miasta Brandenberg, szanowny sir Edmund Swift. Jak głosiła wieść, przybył do miasta z tego samego kraju, co jego nieoficjalny wróg, baron Perington. Obaj nienawidzili się serdecznie, lecz umieli szanować się nawzajem. Sir Edmund był honorowym członkiem Rady miasta i, jak sam lubił to określać, stał na straży porządku i prawa w mieście. Jego usługi były drogie, lecz jeszcze nigdy nie zdarzyła mu się porażka. Zawsze stawiał na swoim i powierzając swoją sprawę w jego ręce można było spać spokojnie. Choć sędzia Swift nie podejmował się pomocy każdemu klientowi. Z zasady nie pomagał złodziejom, szelmom, mordercom i wszystkim ludziom tego rodzaju. Kiedy stary bankier skinął mu głową, ten odwzajemnił gest.
– Witajcie szanowny panie sędzio.
– A, pan Riley, jak miło pana widzieć. Jak miewa się małżonka?
– Niestety nadal śpi. – Odparł zaskoczony i usiadł gdy sędzia wskazał mu fotel. Był to chyba najdroższy fotel, jaki Riley widział w życiu. Cały pozłacany, posrebrzany, wyłożony aksamitem, jedwabiem i wykończony drogimi kamieniami. Lecz jeżeli widok fotela mógł komuś zakręcić w głowie, nie powinien w ogóle wchodzić do tej sali. Ściany obite były najdroższymi arrasami, jakie widziała ta część Europy. Kapało z nich złoto, srebro oraz brąz, które o każdej porze czyniły salę jasną jak za dnia. Przepych przygniatał, lecz bankier tak bardzo chciał tu wrócić.
– Jak tam interesy panie Riley? – Zapytał sędzia, gdy podali im miód pitny.
– Chciałbym abyście dopilnowali wypłaty tychże weksli panie Swift.
Sędzia rzucił okiem na każdy z dokumentów, po czym uśmiechnął się nieznacznie. Każdy z weksli miał gwarancję skarbową, co oznaczało że wierzyciel mógł zgłosić się bezpośrednio do barona po wypłatę, gdyby dłużnik był niewypłacalny. Co można było w zasadzie założyć z góry w dzisiejszych czasach.
– Zdobycie tych weksli musiało pana drogo kosztować.
– Nie tak drogo jak sądzicie.
Sir Edmund spojrzał na bankiera znad papierów. Od razu dostrzegł błysk w oczach, oraz kamienną twarz i zapewne trzeźwy umysł. Był pełen podziwu, iż po czterech latach wrócił i tak szybko dobił rewelacyjne interesy z dużą intratą. Zapewnienie wypłaty miało natomiast leżeć w gestii sędziego.
– Chcę dwadzieścia złotych od każdego weksla, połowa teraz i reszta po wypłacie.
– Dostaniecie czterdzieści pięć panie sędzio, przy czym piętnaście teraz i dwadzieścia pięć po wszystkim.
– To daje razem czterdzieści. Gdzie pozostałe pięć?
– Tyle będzie mi pan winien za możliwość wygrania z baronem. – Rzekł i uśmiechnął się szelmowsko bankier. Nadal się umie targować, pomyślał sędzia, któremu zawsze podobał się styl bankiera. Posiadał wiele wad, takich jak egoizm, materializm, pęd do pieniędzy, choć to ostatnie było raczej zaletą. Jednak zawsze walczył o swoje i gdy tylko mógł, pokazywał co potrafi. Sir Edmund przystał na warunki bankiera i zamówił czarnej gorzałki.
Nadal fajne :P Czekam na trzecią część, mam nadzieję, że będzie wkrotce, bo inaczej pogubię się w bohaterach, a sporo ich. Przyznam szczerze - nie czytalam szczególnie wnikliwie, więc nie będzie ani wyliczania błędów, ani luk w fabule, jeżeli jakieś są. Bo czytałam szybko i chciałam wiedzieć co będzie dalej. Scena w infirmerii udała Ci się szczególnie, poza tym opisy w odróznieniu od poprzedniej części nie przytłaczają, tylko slużą akcji. Nad ocena musze sie jeszcze głębiej zastanowic ;)
Jutro wrzucę kolejną część, mam nadzieję że również Ci się spodoba ;)
Pozdrawiam