- Opowiadanie: yazonite - de Nevere cz.1

de Nevere cz.1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

de Nevere cz.1

Zamieszczam pierwszą część opowiadania, które osiągnęło rozmiary czegoś większego, może nawet skończy się na powieści. Tytuł jest roboczy, ulegnie jeszcze zmianie.

 

Czekam na krytykę i pozdrawiam serdecznie.

 

****

Prolog

 

Kiedy pan Dusery wszedł do wskazanego mu przez zaufanego członka straży szynku, musiał powstrzymać nagłą falę mdłości. Co prawda nie był to jego pierwszy pobyt w dolnej części miasta, jednak ani jego nos ani żołądek nie były na to przygotowane. A trzeba przyznać, że szynk starego Anzelma był szczególnie popularny, co oznaczało nagromadzenie spoconych, niemytych miesiącami ciał. Dodatkowego zapachu dostarczały trociny rozsypane zamiast podłogi, które stanowiły ratunek dla każdej moczymordy, której nie chciało się wychodzić na dwór.

 

Kolejny atak mdłości sprawił, że pan Dusery pożałował wszystkich dzisiejszych posiłków. Kiedy szukał jedynego człowieka, który mógł mu pomóc, podeszła do niego najstarsza ladacznica, jaką kiedykolwiek widział.

– Szukasz towarzystwa kochanieńki? – Zapytała ukazując kilka pożółkłych zębów, jakie jej pozostały. Pan Dusery odepchnął ją z obrzydzeniem i starając się nie myśleć, o jakości jej usług, ruszył w stronę jednej osoby, która odróżniała się od całego towarzystwa.

W kącie sali siedział, odziany w czarny płaszcz z kapturem człowiek. Pan Dusery musiał pokonać długą drogę pośród spoconych, śmierdzących bywalców szynku. Niemalże czuł na sobie odór szczyn, którym przesiąkał z każdą spędzoną tu chwilą. Jakiś pijak właśnie rzygał przy jednym ze stołów, nieopodal zaraz miało dojść do bójki. W bardzo dziwnym miejscu pan Dusery miał znaleźć pomoc.

– Pan Patrick de Nevere? – Zapytał z trudem przysiadając się do jego stolika. Zanim usłyszał odpowiedź, minęła krótka chwila w której pan Dusery mógł mu się przyjrzeć. Ten człowiek różnił się od reszty bywalców szynku jedną, bardzo ważną cechą. Wyglądał jakby był czysty. Jego jasne, niebieskie oczy wyraźnie kontrastowały z ciemnym, ponurym ubiorem jak i wnętrzem szynku. Oczy arystokraty, jak mawiali niektórzy. Gdy się odezwał, pan Dusery zauważył rząd równych, lekko żółtawych zębów.

– Mogę w czymś pomóc?

– W rzeczy samej. Chcę żeby pan znalazł …

– Dlaczego akurat ja?

– Powiedziano mi, żebym zgłosił się właśnie do pana. Byłem już wszędzie, nawet czarne koszule mi nie pomogły. – Na wieść o czarnych koszulach, de Nevere spojrzał badawczo na swojego rozmówcę. Wniosek był w zasadzie oczywisty, człowiek przed nim siedzący był bardzo zdesperowany. De Nevere poczuł, jak jego sakiewka brzęczy od nadmiaru dukatów a może i nawet srebrnych dublonów.

– Nie pracuję za darmo panie…

– Dusery. Oczywiście, pieniądze nie grają tutaj roli. – Na tą wieść de Nevere zsunął z głowy kaptur, pokazując swoją twarz klientowi. Niech wie jak wygląda osoba, którą będzie utrzymywał przez najbliższe tygodnie. Oczom pana Dusery ukazała się twarz, którą nie raz widział na listach gończych w górnym mieście. Podobno straż próbowała rozwieszać je także w niższych partiach metropolii, jednak papier nawet zapisany, był zbyt cenny.

– Dobrze, więc o co chodzi panie Dusery?

– Pan jest poszukiwany listem gończym. Jest pan złodziejem!

– I mordercą, kiedy jest to konieczne. – Rzekł posępnie de Nevere. – Ale ważne jest teraz to, czy panu to przeszkadza, panie Dusery.

– Nie. – Odparł stanowczo. – Chcę żeby pan znalazł moją ośmioletnią córkę. Została porwana ponad miesiąc temu. Leżała chora w łóżku, gdy wróciłem do domu jej pokój był pusty. – Głos zaczął mu się łamać. Gdyby byli w innym miejscu, być może de Nevere zacząłby mu współczuć. Jednak teraz uśmiechał się w duszy coraz bardziej. Szykowała się duża kwota do zdobycia i co ciekawe, w zupełnie inny niż dotąd sposób. Choć nie było to jego pierwsze uczciwe zlecenie, to żadne poprzednie nie wyglądało tak obiecująco. Małej pewnie i tak nie znajdzie, choć będzie bardzo się starał. Niestety, ale porwania dzieci były tutaj plagą na tak szeroką skalę, że praktycznie stały się codziennością. Dzieciaki mogły trafić praktycznie wszędzie. Od podrzędnych tawern czy szynków, przez kopalnie aż do sekt składających krwawe ofiary.

– Jak córka wyglądała? – Pan Dusery nie chciał albo nie mógł nic powiedzieć. Sięgnął tylko do kieszeni i podał zagięty kawałek papieru. De Nevere aż westchnął i szybko go zabrał. Nie przynosi się papieru do dolnego miasta. Za mniejsze kawałki tutejsze szelmy ćwiartowały ludzi. Na szczęście w ogólnym zamieszaniu, przy wtórze kolejnej bójki, nikt chyba nie zauważył tego cennego materiału.

– Kiedy mała znikła z domu?

– Jakiś miesiąc temu. – To dość długo, pomyślał złodziej. Gdyby to było porwanie dla okupu, już ktoś by się skontaktował z ojcem.

– Będę potrzebował zaliczki.

– Oczywiście. – Znowu zanurzył dłoń w połach marynarki, skąd wydobył słusznie wypełniony mieszek. Zanim pan Dusery pokazał go innym bywalcom szynku, zręczne palce de Nevere`a szybko schowały go za własną koszulę.

– Odwiedzę pana za tydzień w nocy, oczekuję takiego samego mieszka. – Wstał, gdy klient skinął głową. Już miał wychodzić, gdy zapytał.

– Tak z ciekawości, panie Dusery, ile wynosi nagroda za moją głowę?

– Siedemset i pięćdziesiąt dukatów. – De Nevere aż gwizdnął z wrażenia.

– Za takie pieniądze może sam powinienem się wydać straży. – Rzekł bardziej sam do siebie, uśmiechając się pod nosem. Był w końcu coraz cenniejszy. Po drodze do wyjścia zatrzymał się koło łysego rzezimieszka, który cały czas obserwował ich rozmowę. Nie pił nic, nikogo nie pobił. De Nevere podszedł do niego, opierając ostrze noża na kroczu niechcianego świadka.

– Tylko spokojnie. – Tamten wcale się nie ruszył. Musiał mieć stalowe nerwy. – Myślałeś, że cię nie widziałem? Od teraz pracujesz dla mnie, chronisz tego człowieka. Masz tu parę groszy na zachętę. – Rzekł wsuwając mu kilka monet za koszulę. – Jak ci na imię?

– Nie twoja sprawa.

– Jeżeli coś mu się stanie, wypruję ci flaki. Nie bądź głupi, ochraniaj go, a za tydzień dostaniesz drugie tyle. – De Nevere zabrał swój nóż, po czym szybko ulotnił się z szynku. Osiłek pozostał bez ruchu wśród smrodu piwa, szczyn oraz potu.

 

****

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

1.

 

Stary bankier Riley był już zmęczony. A jeżeli nawet jego znajomi, ci którzy zostali, twierdzili, że jest jeszcze młody, sam Riley czuł się jak stulatek. Od czterech bardzo długich lat, jego żona leżała pogrążona w głębokim śnie. Nie był to jeszcze wieczny sen gdyż, co jakiś czas otwierała oczy i majaczyła. Wypowiadała wtedy kilka niezwiązanych ze sobą słów i zasypiała ponownie. Od pewnego czasu Riley zaczął zapisywać te słowa na ostatnich skrawkach papieru, jakie udało się znaleźć w domu. Nie było tego wiele i niestety nadal nie miało żadnego sensu.

Do chorej małżonki przyjeżdżało wielu lekarzy, z najdalszych zakątków Europy. Przyjechało kilku najlepszych lekarzy z Brytanii, zostali na parę dni w domu państwa Riley i wypili praktycznie cały zapas herbaty. Podczas pobytu, zamienili jeden z pokoi w prowizoryczne laboratorium, przedstawiając listę narzędzi, probówek, palników i Bóg raczy wiedzieć, czego jeszcze. Albert Riley posłusznie wszystko kupował, choć trzeba przyznać, że szkło było dość drogim towarem. Gdy eleganccy do przesady lekarze mieli już wszystko, zaczęli badać szacowną małżonkę. Podejrzewali kilkanaście różnych chorób, lecz gdy podawane jedno po drugim lekarstwa nie skutkowały, poddali się. Uznali, że nie wiedzą, co jej dolega, więc odjechali. Zabrali przy tym ze sobą sowitą zapłatę.

Następni byli ogorzali mieszkańcy słonecznej Italii. Nigdy w tym domu nie było tak głośno, jak za ich pobytu. Kłócili się, często krzyczeli i kilka razy doszło między nimi do bójki. Pomimo wielkiej sławy, jaką cieszyli się w swoim kraju, nie mogli pomóc chorej. Zapłatę natomiast wzięli tylko na pokrycie kosztów podróży, co bardzo zaskoczyło starego bankiera.

Wielu lekarzy przewinęło się przez ten dom, byli goście z Francji, których nikt w zasadzie nie rozumiał. Dlatego Riley musiał opłacić tłumacza. Byli też goście ze wschodu, między innymi znachor z Polski. Jego bankier zapamiętał dokładnie, gdyż po podanych ziołach żona odzyskała przytomność na kilka godzin. Były to najpiękniejsze chwile w życiu pana Riley. Mógł znowu popatrzeć na jej brązowe oczy, raz nawet się uśmiechnęła. A trzeba przyznać, że pięknie się uśmiechała. Jednak znachorowi nie udało się więcej uzyskać takiego efektu. Próbował jednak dość długo, kilka razy znikał na tydzień lub dwa, gdyż szukał wtedy ziół i innych roślin leczniczych. Jednak żadna mieszanka nie obudziła chorej. W końcu i znachor Antoni się poddał i odjechał.

Pan Riley tracił nadzieję. Jakby kłopotów zdrowotnych jego żony było mało, doszły do tego problemy finansowe. Lekarzom musiał płacić gotówką, nie chcieli przyjmować weksli. Bankier zmuszony był więc pożyczać pieniądze pod zastaw różnych elementów domu. Czasem sam się zastanawiał ile należy jeszcze do niego. Starał się prowadzić interesy, zaciągał kredyty pod inwestycje. Ryzykował coraz bardziej, chcąc uzyskać duże zyski. Ostatnia inwestycja okazała się wyjątkowo nieudana. Zaangażował praktycznie ostatnie wolne środki w transport jedwabiu z Chin. Niestety karawana została napadnięta i okradziona. Riley nie wykupił dodatkowej ochrony, gdyż nikt już nie chciał mu udzielić kolejnego kredytu. Wierzyciele robili się coraz bardziej bezczelni, po zwrot pieniędzy przychodzili razem ze strażą miejską.

 

Do biblioteki, w której siedział Riley weszła służąca. Była jedyną, która została z byłej służby, jedyna która go nie opuściła mimo iż w tych trudnych chwilach płacił jej połowę a czasem nawet ćwierć normalnej pensji.

– Powiedz Mary, czemu nie odeszłaś razem z resztą służby?

– Nie mogłam zostawić pana samego.

– Czemu?

– Może i zna się pan na pieniądzach, ale o prowadzeniu domu nie ma pan bladego pojęcia. – Riley uśmiechnął się. Mary była jedyną służącą pracującą w tym domu, która pozwalała sobie na tak odważne komentarze. Nie miał jej tego za złe, w końcu była to prawda. Od dnia, w którym zachorowała jego żona, dom powoli zaczął zarastać kurzem, pajęczyną i brudem. Riley korzystał z biblioteki jako swojego biura i sypialni. W ich byłej sypialni leżała chora, a Mary praktycznie spała w kuchni. Pozostałe pokoje były już prawie puste, gdyż przed miesiącem Riley sprzedał większość ruchomości z domu. Dzięki temu miał na spłatę kilku długów. Czekał tylko na kolejnych wierzycieli.

– Proszę pana, chciałabym coś powiedzieć. – Mary wytrąciła go z zamyślenia.

– Przecież wiesz, że możesz mówić śmiało.

– Nie mogłabym pana opuścić, po tym jak mi pan pomógł, gdy byłam chora. Opłacił pan dla mnie lekarzy, zaglądał do mnie, pytał o zdrowie. Inny pan już dawno wyrzuciłby mnie na bruk, tyle by go interesował mój stan. Chciałabym się odwdzięczyć.

Riley wstał zza biurka i podszedł do służącej. Pod lekko zniszczonym i przybrudzonym ubraniem musiała kryć się smukła talia oraz jędrne piersi. Bankier nie raz widział je oczami wyobraźni. Miała bardzo ładną cerę pokrytą delikatnymi piegami. Riley pamiętał, że zawsze starała się nienagannie wyglądać, jednak w dzisiejszych okolicznościach pewne niedociągnięcia były nie do uniknięcia. Wziął do rąk jej dłonie.

– Nic mi nie jesteś winna, nie musisz zostawać w tym domu, gdy będzie się walił.

– Niech pan nie wygaduje głupot. – Prawie krzyknęła. – Nigdzie się nie wybieram, a na pana czekają na dole jacyś ludzie. Wyglądają jak duże kłopoty. – Dodała z naciskiem, a Riley od razu zrozumiał, o co jej chodzi. Duże kłopoty według Mary to najpewniej wierzyciel w obstawie czarnych koszul.

Wstał zrezygnowany i ruszył w stronę korytarza. Patrzył pod nogi, nie chcąc oglądać jak podupadł ten kiedyś piękny dom. Dom, który dostał od jednego z dłużników, w zamian za umorzenie właśnie długów. To były piękne czasy, gdy ludzie byli winni jemu pieniądze, a nie na odwrót. Riley obawiał się, że minęły bezpowrotnie. Tuż przed wejściem na schody prowadzące w dół, do holu w którym czekali nieproszeni goście, bankier wciągnął brzuch, odetchnął głęboko, wyprostował się i pewnym krokiem ruszył im na spotkanie.

 

Na dole stał von Bonnelman, jeden z najbogatszych Żydów w mieście. Riley nie miał pojęcia skąd wziął się tutaj akurat ten człowiek. Co gorsza, w obstawie czterech czarnych koszul. Jednak wbrew pozorom, to von Bonnelman stanowił największe zagrożenie.

– Witam pana, pane Hiley, zdhowie dopisuje?

– Nie narzekam, panie von Bonnelman. -Wycedził jego nazwisko przez zęby. – Co was do mnie sprowadza? Bo mniemam, że nie jest to troska o mój stan zdrowia.

– Pane Hiley, proszę powiedziecz czy zna pan infirmeria Szwętego Kamila? – Na dźwięk tych słów bankier zbladł, serce zatrzymało się na krótką chwilę. Riley był kiedyś sponsorem i darczyńcą tego szpitala. Gdy sprawy obrały dla niego bardzo zły obrót właściciele, panowie Couyp oraz Migens, bez wahania udzielili mu nieoprocentowanej pożyczki, wymagalnej na wezwanie szpitala. Zawarli także ustną umowę, iż bankier odda pieniądze wtedy, gdy poukłada już swoje sprawy.

– Infirmeria jest teraz moja własnoszcz, a takzie jej długi, pane Hiley.

To niemożliwe, pomyślał Riley. Pożyczka u Świętego Kamila była jedną z największych do spłacenia. Opiewała na czterysta złotych dublonów, a prawie całą kwotę bankier stracił na chińskiej inwestycji. Za takie pieniądze mógł kupić mały dom w dzielnicy barona.

– Panie von Bonnelman, chyba nie myśli pan, że dam wiarę tylko waszym słowom.

– Panie Hiley, oczywiszczie zie nie. Ale to pzikre, że pan nie wiezi mój honor kupiecki. – Żyd skinął głową na jednego ze strażników, by podał Riley`owi stosowne papiery. Znajdował się tam odpis aktu własności oraz kopia weksla opiewającego na diabelską sumę czterystu złotych dublonów.

– Gdybyś miał pan, choć blade pojęcie o honorze, panie von Bonnelman, nie przychodziłbyś pan tutaj z małodobrymi. – Żaden ze strażników, noszących czarne koszule na kolczugi nawet się nie poruszył. Nazywano ich o wiele gorszymi epitetami, i zazwyczaj żaden z nich nie odbiegał od prawdy.

– Mam dla pana intehes, a bez nich, pan by mnie nie wysłuchacz.

– Słucham więc.

– Intehesuje mnie pana dom, panie Hiley. Obaj wiemy, isz na tak duzim i dobzie utziymanym domu da się zrobicz duzie pieniędze.

– Niech pan mówi dalej, panie von Bonnelman. – Odparł zrezygnowany Riley.

– Za ten dług, wezmę pana dom we własnoszcz, a takzie wypłacę panu sto i pięczdziesiąt złotych dublonów. – Bankier już drugi raz podczas tej rozmowy zamarł. Sto pięćdziesiąt złotych dublonów to prawdziwy majątek. Co prawda nie dałby rady spłacić wszystkich wierzycieli, ale mógłby powoli zacząć stawać na nogi. Miłosierny Bóg musiał nań spojrzeć przychylniejszym okiem.

– Gdzie tkwi haczyk, panie von Bonnelman?

-Aj waj, zieby ja padł mahtwy jeszliby chciał oszukacz. Pan nie ufa stahy Bonnelman. I dobzie, nie wolno ufacz ludziom w intehesach. Jednak phagnę pana obiecacz, że nie ma ziadnego oszustwa. Mam pzi sobie pzigotowana umowa. – Ponownie skinął na strażnika. Tym razem bankier dostał ową umowę. Przejrzał ją dość szybko, wszystko wydawało się zgodnie z prawem. Tymczasem Żyd ciągnął dalej. – Za pieczdziesiat złotych kupi pan mały domek, nawet w ta dzielnica. Mam jeden taki na własnoszcz. Tak, więc moglibyszmy umówicz iż za pana dom umozie pana dług wobec mnie, dam mieszkanie i sto złotych na hozpoczęcie nowy intehes.

Gdyby nie opanowanie nabyte przez lata prowadzenia interesów, Riley skakałby teraz z radości. Postanowił, że jednak spróbuje od Żyda wyciągnąć parę złotych więcej, skoro tak zależy mu na tym domu. Mary stała z boku i przysłuchiwała się spokojnie całej rozmowie. Znała dobrze bankiera, od razu zobaczyła, że poczuł się jak ryba w wodzie. Kiedy zaczął się targować z Żydem, spostrzegła w jego oczach błysk, jakiego nie widziała od lat. Zauważyła też spojrzenie jednego ze strażników. Młody, całkiem przystojny chłopak, widać starsi koledzy jeszcze nie pokazali mu jak się żyje na służbie i poza nią. Ciągłe popijawy, bójki czy nawet napaści potrafiły nawet z najprzystojniejszych strażników zrobić obrzydliwych, obleśnych chłopów. Małodobrych, jak nazwał ich pan Riley, co tak naprawdę uwłaczało prawdziwym małodobrym. Mary słyszała wiele historii o czarnych koszulach. Byli strażą przyboczną barona Peringtona, lecz za sowitą opłatą, można było ich wynająć.

Gdy zdecydowała się puścić młodemu oko, targi dobiegły końca. Stanęło na tym, że jeszcze dziś pan Riley obejrzy oferowany dom i jeżeli zdecyduje się go wziąć dostanie od Żyda sto pięcdziesiąt złotych. Jeżeli dom się nie spodoba dostanie dwieście. Tak czy owak, bankierowi być może znowu uda się związać koniec z końcem.

 

****

 

 

Następnego dnia, jeszcze przed świtem Patrick de Nevere wyszedł na ulice Branderbergu, jednego z największych miast tej części Europy. Złodziej, a czasem morderca, mieszkał w siódmej dzielnicy dolnego miasta. Kiedyś miały one podobno jakieś nazwy, lecz w dzisiejszych czasach je numerowano. Jedynie trzy dzielnice, stanowiące główne miasto miały własne nazwy. Dzielnica barona, nazwa wiadomego pochodzenia, gdzie przesiadywał Perington oraz najbogatsi arystokraci. Pozostałe dwie to słoneczna oraz księżycowa. Dziś już nikt nie wie, czemu tak nazwane. W dolnym mieście natomiast numer oznaczał kolejność oddalenia od górnego miasta, gdyż Branderberg zostało zbudowane na zasadzie długiego i smukłego owalu. Wymuszone to zostało przez miejsce powstania metropolii, która leżała na wzgórzu o jednym bardzo ostrym zboczu. Tuż przy tym zboczu, zasiadło górne miasto, ze swoimi trzema dzielnicami.

Granice między dzielnicami tworzyły naturalne wzniesienia. Każda dzielnica była trochę wyżej od kolejnego numeru. Oznacza to, że najwyżej i najbliżej górnego miasta była pierwsza, zaraz za nią druga, potem trzecia i tak dalej aż do ósmej. Jednak numery oznaczały także, co innego. Im większa cyfra, tym większa nędza w dzielnicy.

Wzgórze, na którym wyrosło miasto, skierowane było na północ, co oznaczało, że na północy miasta leży jego bogata część. A daleko na południu leży w zasadzie jedyne wejście do całego miasta. Na wschód i na zachód miasto także kończyło się urwiskami. Dlatego wiele lat temu powstała Słoneczna Aleja, wybrukowana droga, po obu stronach zabudowana grubym i wysokim murem. Na obu krańcach stały czarne koszule. Przy wjeździe do miasta pilnowali, czy nikt niepożądany nie próbuje wejść do alei. Natomiast przy wyjeździe w Słonecznej dzielnicy, pilnowali czy nikt nie próbuje wejść do górnego miasta.

 

De Nevere zmierzał właśnie do Długiej Drogi, łączącej wszystkie dzielnice, poprowadzonej przez większość granic. Był to w zasadzie jedyny sposób poruszania się miedzy nimi. Oczywiście zakładając, że nie znało się miejsc odpowiednich do wspinaczki. Pomimo faktu, że różnice wysokości między poziomami ulic w sąsiednich dzielnicach wynosiły zwykle od dwóch metrów w górę, doświadczeni mieszkańcy potrafili znaleźć te odpowiednie miejsca.

Jednak dziś złodziej wolał iść oficjalną drogą. Słońce jeszcze nie wzeszło, delikatny mrok spowijał błotne ulice i lepianki, jakie stały w przedostatniej dzielnicy. De Nevere często musiał zmieniać stronę, po której szedł, gdyż chwila nieuwagi dzieliła go od zatopienia się w błocie po kolana. Co gorsza, nie było to samo błoto. W domach w siódmej niewielu mogło pozwolić sobie na wychodek, więc często srali po ulicach. Dom złodzieja znajdował się tuż pod murem Słonecznej Alei, więc musiał pokonać cała szerokość dzielnicy zanim dostał się do Długiej Drogi.

Dolne miasto można było dodatkowo podzielić na dwie części. Bardziej i mniej biedną. W mniej biednej części, w dzielnicach od pierwszej do czwartej, stały murowane domy, kamienice, sklepy, szynki, zamtuzy, swoje siedziby miała straż miejska, zwana przez mieszczan czerwonymi koszulami. Mieszkali tam uczciwi mieszczanie, których marzeniem było dostać choćby mieszkanko w górnej części. Grasowali tam złodzieje, porywacze, kręcili się fałszywi prorocy wieszczący koniec świata, dziady proszalne zaczepiały pobożnych ludzi chodzących do kościoła, ladacznice oferowały swoje usługi, a cena wahała się w zależności od zasobności portfela klienta i stanu zdrowia obojga. Są tam kościoły, przy których działają sierocińce, są małe izby gdzie można opatrzyć rany przyniesione z ulicy i jest także ogromna i słynna w tej części Europy infirmeria Świętego Kamila. Słowem właśnie tam kręciło się życie, tam też można było je stracić. Właśnie, dlatego de Nevere wybrał na dom jedną ze spokojnych dzielnic, gdzie nie mają czego szukać dziady proszalne, złodzieje, ladacznice i cała reszta z bardzo prostego powodu. Nikt nie ma tam tyle pieniędzy by warto było go okraść, nikt nie da jałmużny, a zamiast płacić ladacznicy, zdzieli się ją obuchem albo nawet zabije i wtedy da upust chuci.

Dzielnica, do której kierował się Partick de Nevere znajdowała się dokładnie w środku miasta. Nie dotykała żadnej krawędzi wzgórza i miała trzeci numer. Mieszkańcy nazywali ją jednak dzielnicą uciech, gdyż tam właśnie znajdowały się najprzedniejsze zamtuzy w mieście. Nierzadko zdarzało się, że bogaci panowie z górnej części odwiedzali tutejsze dziewczyny. Złodziej tymczasem kierował się do przybytku prowadzonego przez obrotną, zacną Lucillę. Na dowód tego jak obrotna była to dama, świadczył fakt, iż jedną z pracujących tam dziewczyn była jej własna córka.

Oczywiście biorąc pod uwagę porę dnia, zamtuz był zamknięty. Jednak de Nevere zawsze płacił więcej niż zwykły klient, więc stara Lucilla robiła wyjątek i wpuszczała go o każdej porze.

– Co tu robisz? Słyszałam, że masz robotę. – A oto i kolejny powód, dla którego złodziej tutaj przyszedł. Niektórzy twierdzą, że karczmarze wiedzą wszystko, co się dzieje w mieście. De Nevere uważał, że naprawdę o wszystkim w mieście wie ta stara lafirynda.

– Nie znasz takiego przysłowia? Pochędożyć, pochędożyć, by do roboty się przyłożyć?

Stara tylko prychnęła oburzona, lecz bez wahania wpuściła rozbawionego złodzieja do przybytku.

 

****

 

Pałac Wielkiego Barona miasta Branderberg, znajdował się na najdalej na północ wysuniętym fragmencie wzgórza. Baron Perington wywodził się ze starego, posiadającego bogatą, wielowiekową tradycję rodu pochodzącego z Brytanii. Jeszcze parę lat temu, fakt iż osiadł na stałe akurat w tej części Europy baron znajdował jako szczególnie irytujący. Jednak teraz, gdy powoli acz nieubłaganie zbliżał się do progu lat pięćdziesięciu, jego ciało wraz z duszą zżyły się z murami tego przeklętego miasta, które mimo wszystko uważał za własne. Czuł się panem każdego domu, murku, ściany. Każdego zaszczanego kamienia z ósmej dzielnicy. Dlatego też wysyłał swoje elitarne oddziały, jak lubił myśleć o czarnych koszulach, by zbierały należne mu podatki. Zdzierał pieniądze od każdej kamienicy, domu, szynku, każdego zamtuza i każdej, nawet najbardziej śmierdzącej lepianki. Miał jednak na tyle rozumu, by uzależnić kwoty podatków od chociażby numerów dzielnic. Zasada była bardzo prosta, kto chciał mieszkać wyżej, musiał płacić więcej. Część z tych pieniędzy przekazywał członkom Rady Miejskiej, która przymykała oczy na jego czyny. Trzeba natomiast uczciwie dodać, że część pieniędzy przeznaczał na miasto. Baron Perington czuł się w Branderburgu jak prawdziwy pan i władca.

Jak każdy pan i władca, miał swoją prawą rękę, wykształconego w rachunkach, znającego się na pieniądzach a także mistrza fechtunku szpadą, Francuza La Chifree`a. Ale jako prawdziwy władca, nie mógł obyć się także bez lewej ręki. Stał się nią były małodobry o szemranej przeszłości, pochodzący z Polski postrach nieprzyjaciół barona. Nogami barona natomiast był oddział składający się ze stu czarnych koszul, nieoficjalnie stojących ponad prawem, nosicieli woli władcy.

Pokój, w którym urzędował baron zajmował praktycznie połowę przedostatniego piętra jego pałacu. Na trzech ścianach, to jest od północy, zachodu oraz południa wstawione były szklane okna. Perington sprowadził szklanych mistrzów z Niderlandów, żeby spełnili jego kaprys. Dzięki temu, kiedy tylko miał ochotę, spoglądał na swoje miasto. Oglądał je z góry skąd choć trochę mniej widoczna była nędza, jaka je spowiła. Natomiast, kiedy znudził się jego widokiem, przesiadał się do północnego okna, skąd obserwował wielką puszczę oraz sięgające po horyzont stepy. Dokładnie przez środek przecinał je brukowany gościniec, droga prowadząca przez większą część Europy.

La Chifree zastał go właśnie pod tym oknem. Baron siedział bez ruchu, pogrążony najwidoczniej w głębokiej zadumie.

 

Kiedy doradca wymownie chrząknął, Padington odwrócił się w jego stronę.

– A, monsieur La Chifree. Z czym pan do mnie przychodzi?

– Do miasta przyszła depesza z powiadomieniem o wizycie diakona Ludwika Aqili, wysłannika papieskiego.

– A czegóż to może u nas szukać jakiś marny klecha?

– Ma sprawdzić stan owieczek kościoła na tych ziemiach, więc wybrał największe miasta. Podobno ma przygotować diecezję na wizytę arcybiskupa.

– Jeszcze brakuje nam tu Świętego Oficjum! – Mruknął niezadowolony.

– Póki, co nie otrzymaliśmy potwierdzenia ich wizyty. – Baron spojrzał ponuro na swojego doradcę, który czasem brał wszystko zbyt poważnie.

– Czy biskup już wie?

– Od nich mam tą informację.

– Opuszczacie się La Chifree… – Pogroził mu palcem i kazał odejść. Wysłannik papieski, dobre sobie. Jeżeli ma odpowiednie pieczęcie, będzie przewyższał władzą samego barona, co oznacza, że będzie się panoszył w jego mieście. Baron był człowiekiem interesu, i choć oficjalnie był także bogobojnym chrześcijaninem, to kwestią wiary nie za bardzo się przejmował. Co poradzić, gdy władza i pieniądze bardziej do niego przemawiały niż pokora oraz klepanie modłów. Jednak na czas wizyty papieskiego diakona będzie musiał stać się wzorowym chrześcijaninem.

W tym celu ruszył w kierunku wielkiej skrzyni stojącej w kącie sali. Nie było go widać z żadnego okna z zewnątrz. Kiedy otworzył wieko, wyciągnął ze środka trzy mieszki wypchane monetami. W każdym było około siedemdziesięciu dukatów. Poprawienie mojej wiary będzie mnie sporo kosztować, pomyślał. Nie często zdarzało mu się wyrzucać ponad dwadzieścia srebrnych dublonów.

Gdy wrócił za biurko wezwał do siebie Polaka. Tylko jego mógł wysłać z taką kwotą bez obstawy. A wysłał go w trzy miejsca. Do infirmerii Świętego Kamila, do klasztoru gdzie rezydował biskup Gustaw oraz do jego sierocińca. Niech wiedzą, jaki jest z niego prawdziwy chrześcijanin.

 

****

 

De Nevere zawsze zastanawiał się skąd ta stara lampucera tyle wie o sprawach dziejących się w mieście, i co gorsza o sprawach, które miały pozostać w ukryciu. Siedzieli teraz naprzeciwko siebie, w ciemnej izbie, w której stara Lucilla zazwyczaj rezydowała. Złodziej zaczął pierwszy.

– Wiesz coś o porwanych ostatnio dzieciach?

– Interesują cię dzieci, czy może jedno konkretne dziecko? Pokaż mi lepiej rysunek.

Nie było najmniejszego sensu udawać, że się nie wie o czym stara mówi. Złodziej bez słowa sprzeciwu wyjął zza pazuchy kawałek papieru. Oglądał już go wcześniej, był to rysunek zaginionej dziewczynki, zaskakująco dobrze oddający rzeczywistość. Na tyle dobrze, że de Nevere mógłby poznać dzieciaka na ulicy. Zaginiona miała ładną, owalną twarzyczkę, uroczy mały nosek oraz zdumiewająco duże oczy. Długie włosy opadały jej na ramionka. Córka pana Dusery o imieniu Emily miała niebieskie oczy, jasnobrązowe włosy i małe znamię na karku. Pamiątka po wypadku z dzieciństwa. Złodziej oczywiście nie zapytał o to ojca w szynku, gdyż na wstępie uznał że jej nie odnajdzie. Dowiedział się tego z odwrotu portretu, gdyż pan Dusery opisał tam swoją córkę. De Nevere, mimo iż planował wyciągnąć od niego pieniądze, zaczął czuć szacunek do pana Dusery i jego profesjonalnego posunięcia.

– Ładne dziecko. – Lucilla wyrwała złodzieja z zamyślenia. – Przypuszczam, że porwali ją jacyś bogaci mieszczanie, którzy nie mogą mieć własnego.

– Nie interesują mnie twoje przypuszczenia, tylko w czyim interesie było porwanie chorego dziecka.

– Chorego? To ciekawe. – Ha! De Nevere miał dowód, że nawet stara Lucilla nie jest wszechwiedząca. Choć w obecnej sytuacji nie uważał tego za atut.

 

Najdziwniejsze w tym przypadku było to, iż porwano chore dziecko. W dodatku ze Słonecznej dzielnicy, skąd uprowadzenie kogokolwiek było wyjątkowo trudne z powodu ilości czarnych koszul patrolujących okolicę. Poza tym każdego wejścia do górnego miasta także pilnowały koszule. Jednak, jak się okazało, nie było to niemożliwe. Po co komukolwiek chore dziecko? Takie pytanie zadawał sobie cały dzisiejszy ranek de Nevere. No, prawie cały ranek.

– Z chorym bachorem same kłopoty. – Stwierdziła Lucilla jakby czytając złodziejowi w myślach. Lecz trafiła w sedno, porywacz tylko dołożył sobie kłopotu. Tymczasem stara kontynuowała. – W Branderberu porywane dzieci mogą trafić do trzech miejsc zanim sprzedane dalej znikną bez śladu. Pierwsze to stary dom w siódemce, drugie to katakumby gdzie chowają naszych bogatszych mieszczan a trzecie to podziemia infirmerii Św. Kamila. Ale o tym zapewne wiesz, mój drogi złodzieju. – De Nevere wiedział. – Nie wiesz natomiast w którym z tych miejsc zrobiło się ostatnio cieplej. – Tego już nie wiedział, co oznaczało, że musi starej zapłacić za informacje.

– Informacja droższa od złota. – Dodała, a złodziej coraz bardziej zaczął ją podejrzewać o czytanie w myślach. Taki dar mógłby wiele wyjaśnić.

– Dam ci dwa srebrne.

– Za dwa srebrne, mogę powiedzieć ci gdzie leży infirmeria. Daj złotego. – Może i była przebiegła, sprytna i obrotna, ale także zachłanna i gdy przychodziło do pieniędzy, potrafiła stracić głowę. Złodziej tylko uśmiechnął się i wstał zostawiając na stole dwa srebrne. Lucilla siedziała cicho, nie było sensu udawać, że nie chodzi o infirmerię.

 

****

 

Ojciec Gustaw, biskup miasta Brandenberg był zarówno kapłanem głębokiej wiary jak i obdarzonym zdrowym rozsądkiem człowiekiem. Takie połączenie zdarzało się niezwykle rzadko. Biskup rozumiał potrzeby swoich wiernych, rozumiał nędzę i marazm, jakie ich trawiły. Ludzie, nieszczęśni mieszkańcy tego miasta, jak ich czasem nazywał, żyli z dnia na dzień. Dlatego, aby nie denerwować pospólstwa, swój kościół prowadził skromnie. Ludzie zaczęli nazywać go nawet klasztorem. Gustaw zrezygnował ze strojnych, pysznych szat, zdobionych złotem, zrobionych z najlepszego jedwabiu, szat które uwielbiał praktycznie każdy dostojnik kościelny. Korzystał natomiast ze skromnych wełnianych ubiorów liturgicznych.

Zrezygnował także z nadmiaru złota, które zdobiło wszystkie kościoły. Pozbył się drogich obrazów, ram i całego kruszcu, który nie był tu niezbędny. Zachował jedynie relikwiarze, kielichy oraz pateny. Zostawił także ogromny krzyż z Chrystusem, tak duży, aby maluczcy bali się nań spojrzeć. Choć strach był jednym ze sposobów utrzymania wiary wśród prostych ludzi, Gustaw starał się dotrzeć do nich na różne sposoby.

Za pieniądze zdobyte ze sprzedaży i ubożenia wystroju kościoła założył sierociniec. Wszelkie datki od mieszkańców, ich wdowie grosze przeznaczał tam. Dzisiejszego dnia zauważył wśród wiernych Polaka. Wyróżniał się wzrostem, posturą, oraz morderczym spojrzeniem. Odprawiający sumę Gustaw wątpił, aby szukał odkupienia win. Zwyczajowo ludzie ofiarowywali miedziaki, czasem dukaty a i jeszcze rzadziej trafiały się srebrne, i to tylko wtedy, gdy do kościoła zawitał ktoś z górnego miasta. Jednak dziś Gustaw zauważył słuszny mieszek. Najwyraźniej Pertington już wiedział o przyjeździe Ludwika Aqili.

Gdy wierni opuścili już ten ubogi jak całe miasto, lecz o wiele mniej ponury przybytek Boga, biskup zauważył jednego człowieka, który pozostał w ławie. Gustaw zważył mieszek w ręku, ocenił go na pięć srebrnych w dukatach i ruszył w stronę nadgorliwego wiernego.

– Dawno cię tu nie widziałem.

– Witajcie księże biskupie.

– Przecież wiesz, że nie musisz mnie tytułować. Co cię do mnie sprowadza Patricku?

– Nie słyszeliście może, wy albo ktoś z waszego sierocińca, o zaginionej arystokratce?

– Dzieci bogatych nie znikają tak po prostu.

– Wiem. Co dziwniejsze, mała była chora.

– Chora? – Biskup się zasępił. – Któż by chciał porywać chore dziecko?

– Też się nad tym zastanawiałem. Być może sama wyszła z domu w malignie i włóczyła się po mieście bez celu. Co prawda mieszkała w słonecznej i znikła ponad miesiąc temu, ale może ktoś z waszego sierocińca coś wie.

– Dobrze, zapytam. Może jakieś dziatki coś widziały. Mimo iż nie pozwalamy im wychodzić zbyt często, same się wymykają.

– Dziękuję.– Odparł de Nevere i ruszył do wyjścia.

– Chciałbym widzieć cię tu częściej. Daleko upadłeś od Boga.

– Nie od Boga księże biskupie, tylko od kościoła.

– Będę się za ciebie modlił Patricku.

– Lepiej pomódlcie się za małą, ja sobie poradzę. – Po tych słowach de Nevere wyszedł. Ojciec Gustaw został sam w swoim kościele, który stał się nagle strasznie ponury. Biskup zajrzał do mieszka, w którym pobrzękiwało siedemdziesiąt dukatów. Siedem srebrnych to dużo pieniędzy. Nie tedy droga baronie Perington, nie tędy. Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego, pomyślał biskup i ruszył do sierocińca.

Koniec

Komentarze


Prolog mało wiarygodny, szczególnie motyw z przypadkowym ochroniarzem woła o pomstę do nieba. Później już lepiej. Kolejne akapity to ciekawy opis świata, który co prawda za bardzo odwraca uwagę od głównego wątku, ale czyta się przyjemnie. No, zdarzają się wyjątki, które poważnie zgrzytają. Są to głównie powtórzenia i niefortunne sformułowania typu: „Daleko upadłeś od Boga." Natomiast akcja wlecze się ślamazarnie, właśnie kosztem opisów. Chciałbym widzieć następną część, bo jestem ciekawy czy mnogość postaci występujących w opowiadaniu ma jakieś uzasadnienie, czy to po prostu zapchajdziury potrzebne do zbudowania świata. Nie jest to mistrzostwo, ale dam na zachętę 4, bo nawet mnie wciągnęło, choć dopiero za drugim podejściem (no ale prolog nie zachęca).

A mi tam się prolog podobał. Mówi co nieco o bohaterze i nieźle wprowadza w akcję, chociaż też się zastanowiłam nad kwestią ochroniarza - a) czy Nevere miał jakiś cel chroniąc Dusery'ego, czy tak po prostu żal mu się zrobiło pierdoły, b) czy rzeczywiście to był dobry pomysł :P Fakt, opisy są potężne i czasami dałoby się je skrócić bez szkody dla fabuły, bo powtarzają te same informacje (np. wiele razy słyszymy że wzgórze jest wysunięte na północ, albo takie zdanie: "Baron Perington wywodził się ze starego, posiadającego bogatą, wielowiekową tradycję rodu pochodzącego z Brytanii."). Ale czyta się fajnie, cała historia wciąga (nie miałam wrażenia że akcja toczy się ślamazarnie) i chce się przeczytać dalszą część.

Dziękuję za oceny ;)

Wydawało mi się, że sens ochrony nieostrożnego i faktycznie pierdołowatego pracodawcy jest oczywisty - kto będzie płacił gdy Dusery zginie? ;)

Myślę, że do weekendu wrzucę kolejną część, jak tylko znajdę chwilę, by wprowadzić poprawki zgodnie z Waszymi uwagami.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka