- Opowiadanie: Mitsuyo22 - Dar pustyni cz. I

Dar pustyni cz. I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dar pustyni cz. I

Moja długa historia rozpoczęła się w roku Bladego Płomienia, gdy Szanowna Matka poczęła mnie w wielkich bólach. Byłam jedynym dzieckiem urodzonym w Ciemnych Czasach. Ludzie zwykli mówić, że byłam cudem, dlatego dostałam imię nie pochodzące z naszego języka. Wołano mnie Natsu. Wódz klanu był już w porze przesilenia, nie mógł zapłodnić więcej kobiet. Parę obiegów księżyca po moich narodzinach odszedł do Miłościwej Eluvendell. Ponieważ moja rodzicielka była jego ostatnią nałożnicą, według tradycji należał jej się szczególny szacunek. Jako, że byłam jej córką, mnie także traktowano wyjątkowo. Nigdy nie brakowało nam pożywienia ani wody nawet w okresie suszy.

Nie było wśród nas żadnego mężczyzny, który mógłby poprowadzić klan do lepszych ziem. Narodzeni przede mną mieli jeszcze zbyt mało księżyców i nie mogli być z kobietą. Pozostawało nam czekać.

Gdy upłynęło pięć obiegów, rada wybrała nowego wodza. Został nim najwaleczniejszy z naszych, pokonując innych w boju na śmierć i życie. Zza szaty mojej Matki widziałam jego szeroki tors i zbrukane krwią ręce, unoszące dumnie ku niebu wielki topór– symbol władzy. Z jego gardła wydobywał się zew zwycięstwa, słyszalny zapewne i po drugiej stronie.

Kobiety padły na twarze, bijąc pokłony nowemu przywódcy. Wokół panowała niezmierzona cisza, przerywana tylko szumem traw i hukiem wieczornego wiatru. Stał pośrodku koła utworzonego z kobiet, dziewcząt i płonących, wbitych w drewniane stojaki pochodni. Wokół niego utworzył się dywan z ciał młodych i silnych mężczyzn, którzy nie sprostali jego niezwykłej potędze. W stronę Matki i moją przedzierała się wśród piachu strużka krwi. Wyciekała z szyi jednego z poległych niczym rzeka ze stoków górskich. Migotała w blasku pochodni, odbijając moją twarz: przerażone oczy dziewczyny, która widziała rzeź, będącą częścią wielkiego rytuału. Niepotrzebnego i okrutnego.

Nagle czarna struga zatrzymała się, napotykając na opór piaskowego kopca usypanego przez dłonie klęczącej przed nami kobiety. Jeden z tych młodych mężczyzn był jej synem. Nie dawała poznać po sobie, że jej serce pękało z żalu za utraconym dzieckiem. Zaciskała mocno pięści i drżąc konwulsyjnie, powstrzymywała potok łez. Zrobiło mi się żal tej matki. Jako jedyna poczuła stratę tak dotkliwie. Reszta była przygotowana na to, że kiedyś musi to nastąpić. Nie starały się nawet pokochać swoich synów, by potem nie rozpaczać po ich śmierci.

To zjawisko było dla mnie bardzo niezrozumiałe. Jak można nie kochać dziecka, które sama poczęła, karmiła, wychowała? Które powstało z niej i żyło w jej wnętrzu przed poczęciem? To tak, jakby nie kochać cząstki siebie, odrzucić fragment duszy.

Kolejny okrzyk przerwał moje myśli, jednocześnie wstrząsając całą ziemią. Wojownik opuścił broń i cisnął ją w piach. Powoli wodził wzrokiem po klęczących kobietach, jakby próbował podziwiać swoją wielkość. Patrzył z góry na każdą z nich, arogancko odsłaniając podbródek i szyję. Był to znak, że nie czuje strachu, bo żadna z nas nie jest w stanie zrobić mu krzywdy.

Kobiety bały się go. Żadna z nich nie miała dość siły, aby sprzeciwić się jego woli. Gdyby chociaż jedna dopuściła się buntu, bez wahania odebrał by jej życie. Nie patrzyły mu w oczy, nie były w stanie nawet podnieść wzroku przez paraliżujący je strach. Leżały na ziemi i czekały, aż odejdzie. Ten jednak nie ruszał się z miejsca. Powoli zataczał koło, jakby rysował wokół siebie linię. Przestrzeń, której żadna z nas przekroczyć nie mogła. Nagle zatrzymał się. Zauważył jedyną osobę stojącą pewnie na nogach, która nie uniżyła się przed nim ani jego władzą. Była to piętnastoletnia, wysoka dziewczyna o smukłych kształtach. Na drobne ramiona opadały jej splecione w cieniutkie warkoczyki włosy koloru dojrzewającego orzecha. Okrągła buzia zwieńczona była wysokim czołem, na którym nie było nawet znaku po młodzieńczym trądziku. Cera jej zdawała się być bez skazy i przybrała kolor piasku oblanego słońcem. Duże, zielone oczy otworzone były szeroko w wyrazie przerażenia, a małe, lecz pełne usta przypominały dwa płatki różowego kwiatu.

Tą dziewczyną byłam ja.

Wojownik wpatrywał się we mnie ze złością i pałającą nienawiścią. Bałam się uciekać, a na bicie pokłonów i błaganie o litość było już za późno. Widziałam ten wir uczuć w jego oczach, błagałam go w myślach by mnie oszczędził. Poczułam, że moje nogi zaczęły drżeć, a ręce zrobiły się zimne. Ciało oblał zimny pot, który po zmieszaniu się z piachem drażnił skórę. Nerwowo przełykana przeze mnie ślina stawała w gardle i dusiła bezlitośnie. Ze strachu czułam nachodzącą śmierć.

Pochodnie zaczynały dogasać, a nasze cienie tańczyły po kryjomu z figlarnymi ognikami. Słońce zaszło już całkowicie, na niebie pozostały tylko dwa księżyce: większy Silva i mniejszy Yelva.

Nagle nowy Wódz spuścił wzrok i ruszył pewnie w moją stronę. Drżącym krokiem cofnęłam się nieco i nie wiedząc czy dam radę uciec, zamknęłam oczy. Poczułam mocny uścisk na lewym przedramieniu i gwałtowne szarpniecie do tyłu. Próbowałam wyrywać się, jednak bezskutecznie. Nie mogłam równać się z jego siłą. Szedł prosto, nie patrzył na mnie. Wyrwał pochodnię ze stojaka, który mijaliśmy i ruszył do swojego namiotu, wlokąc mnie za sobą. Obejrzałam się przez ramię i ogarnęło mnie przerażenie zmieszane z rozczarowaniem. Żadna z kobiet nie podniosła się, nie powiodła za mną wzrokiem. Nawet Matka…

Zostałam wepchnięta do ciemnego namiotu gdzieś po drugiej stronie wioski. Wódz wbił pochodnię w ziemię po środku i usiadł na stercie poukładanych w piramidę poduszek.

Rozejrzałam się niepewnie. Światło nie docierało do wszystkich zakamarków, lecz mogłam dostrzec stojak na broń widniejący naprzeciw mnie. Na nim zawieszone były dwa żelazne topory, których długość ostrza porównywałam do mojej ręki oraz maczuga z wbitymi kolcami, które kształtem przypominały kły tygrysa. Ponownie ogarnęło mnie przerażenie. Gdybym mu się sprzeciwiła, bez wahania zabiłby mnie.

Kolejny już raz pomyślałam o ucieczce. Wolno odwróciłam się w jego stronę by sprawdzić, czy mnie obserwuje. Siedział wygodnie na poduszkach i opierając brodę na dłoniach wpatrywał się we mnie uparcie.

– Usiądź, proszę. – rzekł miłym tonem.

Jego głos sprawił, że uspokoiłam się nieco i postanowiłam znaleźć sobie jakieś siedzisko. Rozejrzałam się wokoło, lecz nie znalazłam niczego, na czym mogłabym spocząć. Zakłopotana usadowiłam się na ziemi w miejscu, gdzie stałam. Usłyszałam jego stłumiony śmiech, który przyniósł mi na myśl pomrukiwanie atakującego tygrysa.

– Miałem nadzieję, że usiądziesz obok mnie moja droga Mitsuyo. Cóż, nie umiem opowiadać bajek, więc od razu przejdę do rzeczy. – to powiedziawszy wyjął zza pasa mały sztylet i rozsiadł się wygodniej na posłaniu.

– Mam do spełnienia pewna misję, której nieodłącznym elementem jesteś Ty. Pewnie już zauważyłaś, że jesteś jedyną osobą w swoim wieku. Nie masz rówieśników, a na matkę jesteś jeszcze za młoda. Rada twierdzi, że to nie przypadek. Postanowiono więc wysłać Cię do sąsiedniej wioski, gdzie znajduje się Wyrocznia Miłościwej. Ona zdecyduje. Teraz możesz odejść. Jutro wyruszasz razem ze świtem, więc zaczerpnij odrobiny snu.

Długo nie mogłam dojść do siebie po tym co usłyszałam. Byłam zła na cały świat za to, co mnie spotkało. Ludzie w wiosce nie ufali mi, stad ta cała decyzja rady i pomysł z wyrocznią. Wiele bym dała za to, by nie być jedyną, mieć przyjaciółki od serca i cieszyć się dzieciństwem. Często chciałam dołączyć do tych małych dziewczynek, bawiących się na placu w wiosce, jednak nie wypadało mi zachowywać się tak dziecinnie. Dzieliła nas przepaść przeszło trzech obrotów Yelvy.

Chwiejnym krokiem wyszłam z namiotu i starannie zasłoniłam za sobą zasłonę. Przerażenie, które mną niedawno zawładnęło powoli opuszczało moje ciało. Przeszłam parę kroków naprzód, lecz poczułam niechęć do wszystkich mieszkających w wiosce. Chcieli się mnie pozbyć, nawet Matka…

Stałam tak przez chwilę, tępo wpatrując się w ziemię pod nogami. Księżyc Silva świecił tej nocy wyjątkowo mocno. Uniosłam twarz ku niemu, chcąc dobrze zapamiętać ten dzień.

Jego średnica była prawie równa szerokości wioski na horyzoncie, dlatego poczułam się przy nim bardzo mała. Świecił jasnym światłem niczym słońce, więc nieświadomie chronił nas przed drapieżnikami polującymi nocą. Był tak wysoko na niebie, a jednak pomagał nam. Jego wielkość była nie do ogarnięcia dla mieszkańców wioski, traktowali go niemal jak bóstwo. Dla mnie był tylko księżycem, który biega po niebie wraz ze swym młodszym bratem, Yelva. Właśnie wśród tych rozmyślań zrodziła się pewna prawda, która wtedy dotarła do mnie. Mimo tego, że należę do klanu i mam Matkę, to jednak jestem samotna. Bardzo samotna.

Brakowało mi zrozumienia, miłości i przyjaźni, których tak rozpaczliwie poszukiwałam w ramionach rodzicielki. Gdy już byłam pewna, że mam to wszystko, zostałam z niczym. Postanowili pozbyć się mnie, jak wyszczerbionego noża. A Matka… znienawidziłam ją na zawsze.

Opadłam bezsilnie na piasek i patrzyłam na gwiazdy oczami pozbawionymi wyrazu. Kosmyki ciemnych włosów zaczęły wyplątywać się z warkoczy, mieszając się z ziarnkami piasku i ziemi. Miałam wrażenie, że chciały znaleźć chłód i ukojenie, którego potrzebowała moja dusza.

Zamknęłam oczy i nasłuchiwałam ciszy. Dziwiłam się, że nikt mnie nie szuka, nie nawołuje. Wzięłam głęboki wdech i powoli wypuszczałam rześkie, wieczorne powietrze. Czułam, jak chłód powoli rozchodzi się w moich płucach, przynosząc ukojenie. Uspokoiłam się nieco, więc postanowiłam wrócić do namiotu.

Przeszłam zaledwie parę metrów, gdy w moje nozdrza uderzył smród rozkładających się zwłok. Odruchowo zakryłam twarz ręką, lecz to nie wystarczyło, by się przed nim uchronić. Zrobiło mi się niedobrze i dostałam lekkich zawrotów głowy. Puściłam się biegiem naprzód, mijając pole bitwy. Kobiety nie skończyły jeszcze sprzątać ciał poległych, które zgodnie z tradycją miały zostać spalone na wielkim stosie. Miałam nadzieję, że nastąpi to jak najszybciej, w przeciwnym razie byłabym zmuszona podpalić je sama.

Miejsce, w którym mieszkałam było na tyle oddalone, by ten okropny zapach nie dotarł do wnętrza mojego skromnego domostwa. Po omacku trafiłam do posłania i rzuciłam się na nie bez zastanowienia. Jedyne o czym marzyłam, to pozwolić, aby mój umysł i duszę spowiła błoga pajęczyna snu. Chciałam zapomnieć o całym dzisiejszym dniu, w końcu odpocząć.

Nie musiałam długo czekać. Chwilkę później zatonęłam w mrocznej, aksamitnej czerni.

Koniec

Komentarze

Na sam początek - zerknięcie na imię bohaterki, zerknięcie na nick autorki. Nie polecam takich zabiegów. Trudno później nabrać dystans do tekstu i postaci.
A teraz do rzeczy. Zacznę od szczegółów.
(...) rada wybrała nowego wodza. Został nim najwaleczniejszy z naszych, pokonując innych w boju na śmierć i życie - no to w końcu wybrali, czy zabił innych pretendentów?
Stał po środku koła - pośrodku. Nie, żadna dys(funkcja) tego nie tłumaczy. Tak samo jak konstrukcji z "by".
przedzierała się wśród piachu stróżka krwi  - raczej "po piachu". W dodatku piach ma taką śmieszną właściwość, że jest niesamowicie porowaty (jak wszystkie skały luźne), więc można w uproszczeniu powiedzieć, że płyny w niego wsiąkają. Nie wędrują.
odbijając moją twarz  - tu w kontekście strużki krwi. To by musiał być niemal potoczek, żeby się twarz w tym odbijała.
Nie dawała poznać po sobie, że jej serce pękało z żalu za utraconym dzieckiem. Zaciskała mocno pięści i drżąc konwulsyjnie, powstrzymywała potok łez - no to w końcu nie dawała, czy powstrzymywała potok łez, drżąc konwulsyjnie?
żyło w jej wnętrzu przed poczęciem - mówienie o życiu przed poczęciem jest ekstrawaganckie nawet wśród prawicowych ekstremistów.
Ze strachu czułam nachodzącą śmierć - no nie wiem, po prostu mi to nie pasuje. Nie mogła po prostu czuć nadchodzącej śmierci?
Świecił jasnym światłem niczym słońce, więc nieświadomie chronił nas przed drapieżnikami polującymi nocą - fakt ewolucyjny: jeśli w nocy jest jasno, nie wykształcają się nocni drapieżnicy. Bo po co? Żeby zdechnąć z głodu?
W dodatku piętnastoletnia dziewczyna w kulturach prymitywnych jest idealnym materiałem na matkę. Najczęściej dziewczę w tym wieku ma już przynajmniej jedno dziecko. 
Z jednej strony starasz się zrobić z bohaterki dorastającego dzieciaka, a z drugiej wkładasz jej do głowy całkiem dorosłe myśli, co się mocno kłóci. Z niektórych jej przemyśleń jasno wynika, że ma w pełni rozwinięty światopogląd i jest jednostką niezależną. Wolnomyślicielem. Zdecyduj się - albo dziecko, albo dorosły.
Podoba mi się sposób, w jaki stylizujesz. Pachnie mi to kulturami indiańskimi (nie znam się na tym, ale tak mi to wygląda).
Zapis dialogów jest zły. Nie ma ich wiele, więc szczególnie mocno to nie razi, ale na przyszlość - jak zapisywać dialogi.

Jeśli się z czymś nie zgadzasz - uznaj, że nie mam racji. Bo pewnie nie mam. 
Oceniać nie będę, bo nie chcę autorki zniechęcać. Wraz z kolejnymi tekstami powinno być lepiej, wszak ćwiczenie czyni mistrza.

Pozdrawiam

(...) stróżka krwi.
Po raz chyba setny. Brak mi słów, tych łagodniejszych, na oddanie treści myśli o takich, które / którzy za cholerę nie potrafią rozróżnić stróża od strugi, więc na napisanym poprzestanę.
Treść i temat. Klany, czy inne plemiona --- może być. Ale już na tym etapie ludzie przestali być takimi durniami, żeby rywalizacja o przywództwo kończyła się wymordowaniem wszystkich pretendentów poza zwycięzcą. Pytanie: ilu było przeciwników, czy jeden człowiek mógł kondycyjnie wytrzymać tyle walk na śmierć i życie, toczonych bez przerwy? Co jeszcze? Nie wiem, bo sam wstęp o niczym ostatecznie nie decyduje.

"Pytanie: ilu było przeciwników, czy jeden człowiek mógł kondycyjnie wytrzymać tyle walk na śmierć i życie, toczonych bez przerwy? Co jeszcze?"

Co to za różnica jaką kondycję ma bohater?  To jest podręcznik do biologii, czy tekst literacki?

Mi się podoba, autor trochę się spieszył pisząc go, takie mam wrażenie. Jako wstęp - jest dobrze, moim zdaniem;). 

JW

Idąc tropem przedmówcy, co za różnica, że bohater wybrał w bebechy trzy kule z kałasza i jeszcze granat na pysk, a dalej biega.
Znaczenie ma wiarygodność tekstu -- czyli to, że autor nie wciska czytelnikowi kitu. Tu czasem przyda się podręcznik biologii. A w związku z tym, w odniesieniu do opisanej ceremonii, warto by wspomnieć o pojęciu chowu wsobnego.
Poza tym, zdaje się, że bohaterka przesiedziała w namiocie raptem kilka minut. W tym czasie zwłoki nie zaczęłyby cuchnąc rozkładem. W powietrzu unosiłby się przede wszystkim zapach nieprzetrawionego pożywienia -- jakby to zobrazować, wybitnie cuchnącej biegunki. I rzygowin, bo przecież kwas solny się rozlał.
Nie mówię, że koniecznie trzeba o tym tak pisać, ale warto mieć w świadomości, że śmierć od nieporęcznej broni białej jest wybitnie nieestetyczna i nieliryczna.
pozdrawiam serdecznie

I po co to było?

Dziękuje za słowa krytyki ;)

Niestety to mój pierwszy tekst tego typu, dużo w nim niedociągnięć. Jako człowiek młody niewiele mam doświadczenia i ten realizm (nieszczęsny!) ciągle mi ucieka. Następnym razem postaram się przywiązywać do niego więcej uwagi. Zastanawiam się, czy pisać dalszy ciąg. Może lepiej zająć się czymś innym?

Nie pytaj o to, po prostu pisz to, co chcesz.

JW

Nie pytaj o to, po prostu pisz to, co chcesz.

JW

Koledzy powyżej zaznaczyli szereg błędów. Wpierw je popraw, a potem napisz do końca tekst i wtedy całość opublikuj. Odrobina doświadczenia podpowiada, że zacząć opko jest fajnie i łatwo, ale dopisać słowo koniec  już gorzej. Stąd też warte uwagi spostrzeżenie, żeby autor nikomu nie pokazywał tekstu nieskończonego.
miłej pracy,
pozdrawiam

I po co to było?

Nowa Fantastyka