- Opowiadanie: Sartherion - Dzieciństwo Karasia

Dzieciństwo Karasia

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dzieciństwo Karasia

Pewnie chcielibyście wiedzieć jak wyglądała jedna z najpopularniejszych polskich miejscowości wypoczynkowych tuż przed wojną nuklearną? Tak, nie dziwie się. Teraz czasy są już zupełnie inne, nawet powietrze inaczej smakuje. Ci wszyscy ludzie o których opowiem już dawno nie żyją. Część zginęła w pierwszej fazie wielkiej wojny, część w drugiej, ale większości po prostu wyłączono chipy. Hmm, co to są chipy, młodzieńcze? Cóż, to był jeden ze sposobów kontrolowania obywatela przez państwo. Każdy po narodzeniu miał wczepiany specjalny chip, wbudowany nadajnik, który pozwalał zlokalizować go w każdym miejscu na globie. W razie potrzeby, gdy delikwent sprawiał kłopoty, czy stawał się niewygodny, chip zostawał wyłączony. Skutkowało to natychmiastowym samozapłonem i bolesną śmiercią nosiciela. Jak napisano w Biblii, że: "wszyscy otrzymają znamię na prawą rękę lub na czoło i że nikt nie może kupić ni sprzedać, kto nie ma znamienia – imienia Bestii lub liczby jej imienia". Co to jest Biblia panienko? Eh, nieważne, nie przerywaj starcowi, albo jeszcze lepiej przynieś mi piwo. Ach dziękuję serdeńko, bardzo zacne… Na czym to ja? A tak, z początku niewielu decydowało się na tak radykalny krok, wiadomo dobrze wiedzieć gdzie szlaja się nieznośny dzieciak, ale przez całe życie pozostawać pod stałym nadzorem? To już brzmi gorzej. Najpierw nęcili nas ulgami podatkowymi, zniżkami w sklepach, przydziałami mieszkań. Później kiedy mieli w garści większość, wprowadzili obowiązek posiadania chipu, jako formę potwierdzenia tożsamości. I było po wszystkim. Naprawdę zacne piwo macie w tej karczmie. Podajcież jeszcze flaszę dobrzy ludzie. Ach, dziękuję. No już, już spokojnie, wracam do opowieści.

 

Pomimo przepustowości rzędu milinów turystów rocznie lotnisko w Zakopanem, podobnie jak praktycznie nieużywany już w tamtych czasach dworzec kolejowy były typowo prowincjonalne, brudne i śmierdzące. Automatyczne drzwi wpuściły nas do pomieszczenia, gdzie nasze bagaże jechały dostojnie na skórzanym pasie transmisyjnym. Tu muszę sprostować ¬¬ – bagaże moich kumpli: Małego i Karasia. Mojej srebrnej torby oczywiście nie było. Chcąc zaoszczędzić kilka Nowych Euro na bagażowe, spakowałem wszystko w jedno miejsce. Cóż oszczędność nie zawsze popłaca. Oczywiście absolutnie nikt z obsługi lotniska nie mógł mi pomóc. Wkurwiony jak kastrat w burdelu wyszedłem z chłopakami na miasto. Dobrze, że choć gitarę wziąłem jako podręczny… Wstąpiliśmy do lumpeksu, kupiłem sobie spodnie i dwie koszulki na przebranie, w kolejnym sklepie kilka par gaci. Upchnąłem wszystko w plecaku Małego i ruszyliśmy szukać kwatery. Pech chciał, że wcześniej znaleźliśmy monopolowy. Wymieniwszy sporą część funduszy na wspaniały, złocisty trunek, wpadło nam w ucho, że w pobliskim schronisku, są bardzo przystępne ceny. Niestety, niskie koszty przekładały się na niezbyt luksusowe warunki. Sześcioosobowy pokój, trzy drewniane łóżka piętrowe. Niemalowane ściany, na podłodze wytarty dywan. Dokwaterowali nas do trzech łysych dryblasów. Od początku przeczuwałem kłopoty. Z krótkiej rozmowy wynikało, że pochodzili gdzieś z okolic wschodniej granicy, z jednej z przyodwiertowych wiosek, w których praktycznie wszyscy zostali bez pracy po wyczerpaniu się pokładów gazu łupkowego. W dodatku jeden w większości składał się ze stalowych protez. Wnioskowałem, że przez wypadek w kopalni, ale wolałem nie pytać. Tu muszę zaznaczyć, że nasz wygląd również mógł być zarzewiem konfliktu. Oj dziecinko, nie zawsze tak wyglądałem, kiedyś miałem włosy, ho ho, i to jakie, długie prawie po pas do tego broda, po 3 kolczyki w każdym uchu i nieodłączne glany. Mały został nazwany tak dla żartu, który nigdy nikogo nie rozśmieszył, było to potężne, dwumetrowe bydle z irokezem i dziarami na łapach. No i Karaś, trochę kluskowaty typ, lekka nadwaga, z metr siedemdziesiąt wzrostu, włosy do ramion i mały bonus od życia w postaci zeza.

 

Nie wdając się w dłuższą dysputę z naszymi nowymi znajomymi, dumnymi posiadaczami mózgów w wersji demo, udaliśmy się do Salonu Doznań. Nie dziwię się, że nigdy o nich nie słyszeliście, od dawna są już nielegalne. Masa ludzi uzależniła się od tego, były przypadki samobójstw, setki ludzi trafiło do wariatów. Tysiące zostawiło tam wszystkie pieniądze. Salony Doznań – szczytowe osiągnięcie wiecznie szukającej wrażeń ludzkości, grafika tysiące razy piękniejsza i żywsza niż w świecie realnym, stymulowanie zmysłów do granic wyobraźni. Było to miejsce, gdzie człowiek siadał na fotelu, zakładał okulary przekaźnikowe, dostawał piwo i zastrzyk z polihektoliozy. Można było po tym odczuć wybrane przez siebie emocje, czasem nawet wspomnienia jakichś ludzi. Rodzaj doznania, a także jego intensywność były zależnie od odmiany wiązań atomowych substancji i wielu innych ciekawych rzeczy, które w jakiś sposób wpływały na receptory w korze mózgowej, a o których mechanizmie działania, jako bezrobotny magister po politologii nie mam zielonego pojęcia. Ważne było też, jak wyregulowane są okulary, one dawały obraz, zaś zastrzyk węch, smak i cała resztę. Jednak to, co zobaczyłem tamtego dnia przeszło najśmielsze oczekiwania i najgorsze koszmary. Nie wiem czy był to skutek sprowadzania gównianych okularów z importu od Chińczyków, czy może polihektolioza leżała za długo na słońcu. Doznanie, które miało być połączeniem zagubienia z rozczarowaniem okazało się być zapisem wspomnień mojego kumpla – Karasińskiego vel Karasia.

 

O tym, że jego matka zmarła gdy był niemowlęciem wiedziałem od dawna. Później przez klika lat siedział z ojcem za naszą zachodnią granicą. Kiedy zgred zmarł, przeprowadził się do ciotki, do Krakowa. Mieszkał w trzypokojowym mieszkaniu, blisko centrum i zasuwał na trzy zmiany w fabryce pasów bezpieczeństwa. Karaś będąc postacią wybitnie nieinteresującą i prowadzącą nudne, monotonne życie był ostatnią osobą, której wspomnienia chciałbym oglądać. Taka była pierwsza myśl, ale szkoda było mi pieniędzy, za sesję płaciło się z góry. Miałem nadzieje, że nie trafię na ostatnie kilka lat z życia kolegi, groźba śmierci z nudów przez chwilę stała się dla mnie pewniejsza niż podatki. Miałem jednak przeczucie, że będą to odleglejsze czasy. Z resztą mniej więcej wiedziałem czego się spodziewać, miał gówniane dzieciństwo, jednak w życiu nie przypuszczałbym, że aż tak bardzo. Kiedy założyłem okulary, na czarnym tle pojawiła się karasiowa gęba oraz napis LOADING… Poczułem też lekkie ukłucie, polihektolioza powoli zaczynała krążyć w moich żyłach. Zielony ciąg liter wyświetlał się przez kilkadziesiąt sekund święcąc intensywniejszą barwą to z lewej, to z prawej strony, by w końcu przemianować się w DONE.

 

Zmaterializowałem się w niewielkiej kuchni. Drewniane, skromne meble, parę szafek, blat z czajnikiem i krajalnica do chleba. Przez uchylone okno wdzierały się promienie słońca stojącego w zenicie. Widok na jakieś osiedle, ewidentnie borykające się z problemem braku miejsc parkingowych i z nadmiarem myślicieli wyposażonych w puszki spreju. Przy niewielkim stole siedział chłopiec. Huśtał się na poobijanym krześle i mruczał coś pod nosem. Podszedłem bliżej, korzystając z faktu, że był akurat zwrócony w moją stronę. Pyzaty pyszczek Karasia – dziesięciolatka patrzył na mnie wydarty z mroków przeszłości. Już jako dziecko był pulchny, tylko włosy miał jeszcze krótkie. Co chwilę zerkał nerwowo na kuchenkę elektryczną, która podnosiła walory estetyczne i użytkowe przeciwległej ściany, a dokładniej na zamontowany w niej cyfrowy zegarek. Była piętnasta. Po ładnych kilkunastu minutach, kiedy zacząłem poważnie rozważać przerwanie połączenia, usłyszałem szczęk zamka. Ktoś właśnie wklepał kod i otwierał drzwi. Karaś poderwał się nerwowo, ale zaraz po tym usiadł. Wbił wzrok w podłogę, a ja zerknąłem do przedpokoju. Wysoki, łysy facet w okolicach pięćdziesiątki odstawił czarną torbę i zaczął zdejmować płaszcz. Po rysach twarzy domyśliłem się, że jest to Karasiński senior. Odwiesił odzienie wierzchnie, które najlepsze lata miało już za sobą i ruszył wolno w stronę kuchni. Pamiętam, że podszedł do chłopca i kazał zrobić sobie kawę. Sam usiadł na krześle i zaczął wyciągać na stół zawartość torby. Z początku wyjmowane rzeczy nie wzbudzały mojego niepokoju, jakieś papiery, opaska, piersiówka, telefon i niedojedzona kanapka. Tym bardziej zdziwiła mnie reakcja Karasia, który zaczął cicho chlipać. Zalewał wtedy kawę wrzątkiem. Po chwili jednak, do rzeczy które, które można znaleźć w torbach i plecakach większości pracowników niższego i średniego szczebla na całym świecie dołączyła podejrzana fiolka, strzykawka i rewolwer. Łysy siedział spokojnie i patrzył, jak pierworodny przynosi mu kubek. Mruknął coś o synu marnotrawnym i kazał mu usiąść. Chłopak dygotał. Patrzył, jak jego ojciec bierze igłę, zakłada na strzykawkę i naciąga substancji z fiolki. Założył opaskę na przedramię, wbił igłę i nacisnął tłok kciukiem. Po chwili wypowiedział słowa, których nigdy nie zapomnę. „Ona zmarła przez ciebie, gnoju. Masz ją znaleźć w piekle". Słyszałem o przypadkach, gdy jeden z rodziców winił dziecko za śmierć współmałżonka, jednak w tym głosie wyraźnie przebrzmiewało szaleństwo. Widziałem kiedyś zdjęcie matki Karasia. Ładna, o sympatycznym wyrazie twarzy i mądrym spojrzeniu. Pod względem atrakcyjności kilka klas wyżej od swojego męża. Widocznie stary Karasiński nie mógł przeboleć utraty jednej z niewielu rzeczy, które udały mu się w życiu osiągnąć. Siedział jeszcze chwilę rozparty na krześle, a wzrok skierował w sufit. Byłem w szoku, dziesięć lat życia mój kumpel spędził z psychopatą, a nikt z nas nie miał nawet cienia podejrzeń. Zachowywał się zawsze zupełnie normalnie, wręcz szablonowo. Po chwili Karasiński skierował naćpany wzrok na dziecko i sięgnął po pistolet. Karaś skulił się na krześle, zaczął coś mamrotać. W tym momencie stało się kilka rzeczy naraz. Na twarzy seniora pojawiła się czerwona, laserowa kropka, mieszkanie przeszył huk wysadzanych drzwi, a z moich nozdrzy dotarł do mózgu impuls, zdradzający fakt, że pęcherz chłopca nie wytrzymał napięcia. W ciągu kolejnej sekundy na korytarzu zabrzmiała zdradzająca organy ścigania, nieśmiertelna komenda „Halt" z silnym arabskim akcentem. Wtedy Karaś spadł z krzesła. Następna sekunda: w miejscu kropki, przy akompaniamencie huku i świstu pojawiła się spora dziura, otoczona kawałkami czaszki i odłamkami z wybitej szyby, malowniczo tańczącymi w powietrzu. Moje podejrzenia potwierdziły się, na drugim końcu ledwie dostrzegalnej, czerwonej strużki lasera czaił się karabin sporego kalibru. Miałem dosyć, natychmiast przerwałem połączenie.

 

Cały spocony, ocknąłem się na fotelu. Obok siedział Karaś, ciągle pogrążony w doznaniu. Błogi uśmieszek i cienka strużka śliny zdradzała, że na pewno bawił się lepiej ode mnie. Delikatne ruchy ust subtelnie sugerowały, że nie jest sam i bynajmniej nie otaczają go zakonnice. Potwierdzeniem tego był napis na okularach: ROZPUSTA. Mały też już skończył, siedział z nogą przerzuconą przez krawędź fotela. Wybrał oświecenie i trafił do klasztornej celi, gdzie pewien pustelnik tkwił przez dwadzieścia lat, bez kontaktu ze światem, oddając się modlitwie, medytacji i ascezie. Mój rozczarowany, punkowy przyjaciel oczywiście kłócił się z obsługą o zwrot pieniędzy, ale bezskutecznie. Zauważył moje dziwne zachowanie, spytał co się stało. Byłem cały roztrzęsiony, na czole krople potu pojawiały się z większą prędkością niż ta, z jaką rósł nasz dług publiczny. Wciąż będąc w szoku po tym, co zobaczyłem we wspomnieniach kolegi, wypiłem butelkę piwa duszkiem. Postanowiłem nie mówić im co widziałem. Ściemniłem Małemu, że banda chłopów z lepianek spaliła mnie na stosie. Wiedział, że kłamię, ale nie drążył tematu. Byłem mu za to wdzięczny. Rozmawiając o pogodzie, podwyżkach cen i innych nurtujących ludzkość od wieków tematach, jak sport i kobiety doczekaliśmy się końca sesji Karasia.

 

Wracając do schroniska nie rozmawialiśmy wiele. Niebo nad wiecznie zatłoczonymi ulicami objęła noc we władanie. Zameldowaliśmy powrót w portierni i wspięliśmy się po brudnych schodach na trzecie piętro, gdzie znajdował się nasz pokój. Postaliśmy jeszcze chwilę na korytarzu dopalając papierosy. Trójki kretynów nie było. Chciałem wskoczyć na górne łóżko, które zająłem nad Małym, kiedy mych oczu doszedł widok straszny. Na zmiętej pościeli leżała moja gitara, a raczej jej resztki. Rozczłonkowany gryf trzymał się tylko na trzech ocalałych strunach. W promieniu około pół metra walały się drzazgi i kawałki drewna. Pudło rezonansowe stanowiło tylko błogie wspomnienie. Zakląłem pod nosem. To oznaczało wojnę. Chłopaki byli nie mniej zdenerwowani ode mnie. Wiedzieli jak kochałem tę gitarkę. Dodatkowo nasz genialny plan, czyli granie sprośnych piosenek na Krupówkach w celach zarobkowych odszedł do przeszłości. Najgorsze było to, że nie mieliśmy kasy na bilety powrotne. Te pajace nas udupiły.

 

Dobrzy ludzie, dolejcie piwa starcowi. Dokończę opowieść, a jakże, ino mi w gardle zaschło ociupinkę. O, już lepiej kochana. Cóż nigdy nie byłem dobry w opisywaniu bijatyk. Oczywiście mógłbym zrobić z nas trójkę Conanów, miażdżących wrogów dzięki napakowanym, opalonym ciałom, odzianych w panterkowe gacie. To nie o to jednak chodzi, cenię sobie realizm. Nieważne kto to Conan, to nieistotne młoda damo, nie przerywaj. No chyba, że chcesz się bliżej zapoznać. Nie? Tak myślałem, więc cicho.

 

Wpadli do pokoju mniej więcej po godzinie. Stanąłem w drzwiach i bez ceregieli spytałem, który skurwiel to zrobił. Odpowiedziały mi szydercze uśmiechy i tępe spojrzenia. Dla pobudzonych alkoholem organizmów nie trzeba było większej zachęty. Ruszyliśmy na tępaków i rozpoczęła się radosna dewastacja pokoju i twarzy obojga ekip. Niestety praca fizyczna, którą nasze drogie tępaki wykonywały od kilkunastu lat zaprocentowała dość znaczną tężyzną. Po kilku minutach jedynie Mały trzymał się jako tako na nogach i toczył nierówną walkę z człowiekiem składającym się głównie z protez i jego szczerbatym kumplem. Zanim na dobre straciłem przytomność, dostrzegłem coś cholernie niepokojącego. Była to rękojeść noża stercząca z klatki piersiowej Karasia. Ocknąłem się dopiero na komisariacie, po kilku godzinach. Wybitnie niemiły pan w czarnym mundurze oznajmił, że nie zostanę hospitalizowany pomimo zmasakrowanej twarzy, połamanych żeber i poważnego podejrzenia wstrząsu mózgu. No chyba, że złożę wyjaśnienia, dlaczego w pokoju, do którego na żądanie właściciela schroniska wpadł oddział prewencji, był trup. Opowiedziałem mu całe zajście po czym podzieliłem się wątłą kolacją oraz odrobiną żółci z posadzką komisariatu. Chwilę potem straciłem znów przytomność.

 

To właściwie byłoby na tyle. Jednemu z tych sukinsynów wyłączono chip. Dwóch skazali na trzy lata. Z Małym kumplowałem się kolejne kilka lat, ale później wybuchła wojna i wszystko trafił szlag. Później nie miałem już z nim kontaktu, ale obawiam się, że nie żyje. Cały Wrocław, gdzie mieszkał on i paru innych znajomych, został zrównany z ziemią już w pierwszej fazie. Z resztą mało kto przeżył promieniowanie. No dość już tych smętów, polejcie kochani. Dziękuję ślicznie. To co, może pośpiewamy?

Koniec

Komentarze

Przez uchylone okno wdzierały się promienie słońca stojącego w zenicie. Widok na jakieś osiedle, ewidentnie borykające się z problemem braku miejsc parkingowych i z nadmiarem myślicieli wyposażonych w puszki spreju. To w końcu okno jest w ścianie czy suficie?

Nie kupiłem tego całego Salonu Doznań. Okulary, piwo i zastrzyk z jakiejś substancji - i można odczuć wybrane emocje?

No i konstrukcja niezbyt. Tu miał Karaś smutne dzieciństwo, tam umiera w awanturze. A ja pytam: no i co?

W sumie przegadane, ale nie czytało się źle. Kilka razy się uśmiechnąłem, szczególnie przy posiadaczach mózgu w wersji demo. :)

Nowa Fantastyka