Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Tiana Rasmussen obrzuciła swoją dłoń poirytowanym spojrzeniem. Odprysk lakieru nie był znaczny, ale wystarczająco widoczny, by do reszty popsuć jej humor. A dzisiaj nie było to trudne. Ledwo dochodziło południe, a ona miała wrażenie, że to najgorszy dzień w jej dwudziestopięcioletnim życiu.
Tuż po przebudzeniu okazało się, że dostała okresu. Irytująca manifestacja kobiecej słabości dopadła ją kilka dni przed terminem. Dziewczyna nie spodziewała się, że jej zdradliwy organizm w tak podły sposób pozbawi ją ulubionej koszulki nocnej oraz prawie nowego kompletu satynowej pościeli. Potem było już tylko gorzej. W drodze do biura złapała gumę, a niespodziewana awaria ekspresu do kawy ostatecznie zniszczyła jej nadzieje na podratowanie nastroju za pomocą pysznej, gorącej latte. Teraz do listy nieszczęść dołączył zrujnowany manicure.
Tiana zaczęła nerwowo przeszukiwać torebkę. Skrycie liczyła, że jakimś cudem znajdzie w niej śliwkowy lakier, którym poprzedniego dnia tak pieczołowicie pokryła swe wypielęgnowane paznokcie. Niestety nie miała go przy sobie. Wyjęła puderniczkę i przejrzała się w lusterku uśmiechając się do siebie z zadowoleniem. Prześladujący ją pech jakimś cudem nie dotknął idealnego makijażu, a miodowe włosy pozostały posłusznie splecione w wygodny kok. Poprawiła okulary. Tiana nie miała wady wzroku, ale dzięki eleganckim, beżowym oprawkom czuła się bardziej pewna siebie. Wiedziała, że wygląda w nich ładnie, a zarazem profesjonalnie. Tak jak lubił.
Myśl o przełożonym skutecznie przywróciła ją do rzeczywistości. Szef pewnie nie byłby zadowolony, gdyby zauważył, że jego sekretarka gapi się na swoje odbicie zamiast pracować. Dziewczyna schowała lusterko i nerwowo rozejrzała się po pomieszczeniu. Choć drzwi do gabinetu pozostały uchylone, w sekretariacie nie było nikogo poza nią. Na przeciwległej ścianie wisiała gruba, błękitna kurtyna ozdobiona wizerunkiem czarnego drzewa. Logo Grupy Yggdrasil. Tiana wiedziała, że za zasłoną kryje się okno, szczelnie zamknięte za pomocą stalowych żaluzji. Dziewczyna przypomniała sobie, że przez pierwsze pół roku pracy nie potrafiła przyzwyczaić się do braku dziennego światła i często traciła poczucie czasu. Ale on mówił, że tak właśnie powinno być. Rynek żył przez całą dobę i rządził się tylko swoimi prawami. Naturalny cykl dnia i nocy nie miał wpływu na nieustanne fluktuacje cen. Ani na Raymonda Rivierę. Tiana mogłaby przysiąc, że jej szef nigdy nie śpi. Zupełnie jak świat instrumentów finansowych, który był jego domeną.
Po raz ostatni spojrzała na uszkodzony paznokieć, westchnęła z rezygnacją i wróciła do pracy. Na lekko wypukłym, dotykowym monitorze widniała lista zadań do wykonania. Wybrała pierwszą pozycję, a jej oczom ukazała się lakoniczna wiadomość. Zmarszczyła brwi. „Tiano, zarezerwuj proszę stolik w Le Azure, na dzisiaj na szóstą. Dziękuję, R." Dziewczyna przygryzła dolną wargę i jeszcze przez chwilę wpatrywała się w rząd czarnych liter. Prośba o dokonanie rezerwacji w późnych godzinach wieczornych nie była dla niej niczym zaskakującym. Raymond Riviera widywał się z inwestorami o najdziwniejszych porach. To lokal wzbudził jej niepokój. Le Azure nie kojarzyło jej się z miejscem odpowiednim na spotkanie biznesowe. Tiana trafiła tam kiedyś ze swoim byłym chłopakiem i wiedziała, że w całym Asgardzie próżno by szukać bardziej romantycznej restauracji. Poczuła ukłucie zazdrości.
Raymond zawsze jej się podobał i Tiana miała nadzieję, że któregoś dnia stanie się dla niego kimś więcej, niż tylko sekretarką. Był całkiem przystojny, a jego chłodny sposób bycia i co najmniej dziesięcioletnia różnica wieku bynajmniej nie stanowiły problemu. Tiana od dawna marzyła, że pewnego dnia zostanie żoną mężczyzny na stanowisku i już nigdy nie będzie musiała martwić się o to, jak spłacić kartę kredytową lub pokryć koszty wynajmu swojej nieprzyzwoicie drogiej kawalerki. Wiedziała, że jej szef kilka lat wcześniej był z kimś w stałym związku, więc dlaczego nie z nią? Niestety, Raymond nigdy nie przekroczył granicy pomiędzy zwykłą uprzejmością, a tym, czego oczekiwała Tiana. Mimo to, nie poddawała się. Była pewna, że odpowiednia ilość powłóczystych spojrzeń i przypadkowo upuszczonych segregatorów w końcu przyniesie pożądany efekt. Niestety, wszystko wskazywało na to, że jej czas jeszcze nie nadszedł.
Le Azure.
Czarne litery boleśnie przypominały o istnieniu tajemniczej rywalki. Kto to może być? – zastanawiała się. Najbardziej prawdopodobną kandydatką wydawała się Kerai Ulfsen, narwana dealerka, która zastąpiła Hala Svartalfssona na stanowisku kierownika desku Yggdrasil Invest. Tianę prychnęła jak wściekła kotka. Według jej systemu wartości, awans przez łóżko nie był czymś szczególnie nagannym, jednak ta konkretna opcja poważnie zachwiała jej wiarą dobry gust Raymonda. Androgeniczna, pewna siebie i wybuchowa Kerai była w oczach Tiany zaprzeczeniem kobiecości. Nic dziwnego, że wszyscy nazywali ją Walkirią. Ta koścista tyczka znacznie lepiej wyglądałaby w zbroi niż w eleganckim garniturze – pomyślała. – To nieprawdopodobne, że Raymond mógłby wybrać kogoś takiego! Tiana wyobraziła ich sobie razem i aż się wzdrygnęła.
Mimo rosnącej irytacji, westchnęła tylko i posłusznie sięgnęła po komunikator.
W tej samej chwili urządzenie zawibrowało dźwięcznie, sygnalizując połączenie przychodzące. To ją zaskoczyło. Dziewczyna odruchowo przywołała na ekran kalendarz Raymonda. Nikt nie był umówiony na tę godzinę. W myślach zanotowała, żeby ochrzanić nową z recepcji za łączenie nieplanowanych rozmów. Tymczasem, komunikator coraz dobitniej przypominał o swojej obecności.
Tiana zerknęła na ekran. Numer nieznany. Skrzywiła się i odebrała, nie fatygując się by przełączyć delikwenta na ekran.
– Biuro zarządu Yggdrasil Invest, w czym mogę pomóc? – wyrecytowała formułkę z wymuszonym uśmiechem. Na kursie dla sekretarek nauczono ją, że dzięki temu głos brzmi inaczej i zapewnia lepszy kontakt z rozmówcą.
– Dzień dobry. Czy mógłbym rozmawiać z Raymondem Rivierą – mężczyzna po drugiej stronie linii na pewno się nie uśmiechał.
– Czy był pan umówiony? – zapytała słodko, choć doskonale znała odpowiedź.
– Nie – zawahał się. – Ale to ważne. Proszę mnie przełączyć…
– Sprawdzę, czy pan Riviera jest u siebie – zaszczebiotała – Czego będzie dotyczyć rozmowa?
– Mam dla niego ofertę…
– Och, w takim razie niestety nie mogę panu pomóc – udała autentycznie zasmuconą. – Mam wytyczne by nie łączyć oferentów…
– Proszę pani – jej rozmówca najwidoczniej tracił cierpliwość. – Moja propozycja z pewnością go zainteresuje…
– Och, nie wątpię – przerwała łagodnie. – Proszę przesyłać zapytanie pocztą elektroniczną. Na pewno się odezwiemy. Podaję adres: sekretariat-et…
– Jak wolisz. Nie chciałem tego robić, ale nie pozostawiasz mi wyboru – w głosie mężczyzny dało się wyczuć widmo groźby.
Tego było już za wiele. Tiana chciała się pożegnać i odłożyć słuchawkę. I na chceniu się skończyło. Jej ciało miało inne plany.
W głowie poczuła zgrzyt. Zgrzyt, chrzęst, trzask. Te określenia wydawały się odpowiednie, choć wrażenie wypełniające jej czaszkę nie miało nic wspólnego ze zmysłem słuchu. Dźwięk, który nie był naprawdę dźwiękiem, rozlał się bolesnym dreszczem paraliżując mięśnie i nerwy dziewczyny, a po jej klatce piersiowej popłynęło się coś ciepłego i wilgotnego.
Tiana chciała krzyczeć. Wyrzucić z siebie potworny ból, strach i bezsilność, które nieoczekiwanie stały się jaj udziałem. Nie mogła. Czuła się jak we śnie, z którego nie da się obudzić. Widziała jak jej dłoń, ta z uszkodzonym paznokciem, powoli wędruje w kierunku komunikatora. Choć ruchy zdrętwiałych palców były sztywne i mechaniczne, Tiana domyślała się, co za chwilę nastąpi. I prawie się z tego cieszyła. Rozpaczliwie wierzyła, że kiedy połączenie zostanie przekazane do gabinetu Raymonda, ból się skończy. Łzy płynęły jej po policzkach, a ona przeklinała swoje nieposłuszeństwo.
– Teraz twoje nastawienie znacznie bardziej mi się podoba – w głosie mężczyzny nie było satysfakcji. – Nie martw się, nie będziesz pamiętać nic z tego, co przed chwilą z tobą zrobiłem. Nie jestem sadystą.
Komunikator zamilkł.
Tiana otrząsnęła się. Wizja Walkirii w ramionach Raymonda bynajmniej nie przypadła jej do gustu. Poza tym czuła się dziwnie. Jak po deja vu, tylko w drugą stronę. To był naprawdę fatalny dzień.
Mimo rosnącej irytacji, dziewczyna westchnęła tylko i posłusznie sięgnęła po komunikator.
Spojrzała w dół żeby wybrać numer i… jęknęła. Jej piękna, kremowa bluzka była mokra od lepkiej czerwieni. Drżącą dłonią dotknęła nosa i przechyliła głowę do tyłu by powstrzymać niespodziewanie obfity krwotok. Pobiegła do toalety.
Tiana potrzebowała piętnastu minut by przebrać się w zapasowy kostium i doprowadzić do porządku zrujnowany makijaż. Gdy wróciła do biurka czekała ją kolejna niespodzianka. Na liście zadań miejsce rezerwacji w Le Azure zastąpił nowy priorytet. Tym razem wiadomość od Raymonda była krótka i pozbawiona zwrotów grzecznościowych. Dwa słowa. Tylko tyle. Lub aż tyle.
„Wezwij Shade".
Podwójne drzwi windy rozsunęły się z sykiem. Hal wziął głęboki oddech, wyjrzał ostrożnie… i natychmiast się rozluźnił.
Przeszklony peron okazał się prawie pusty. Poza mężczyzną z małym dzieckiem, dwójką ochroniarzy i nastolatką, na platformie nie było żywej duszy. Pora lunchu już dawno minęła, a godziny szczytu miały zacząć się kiedy większość mieszkańców Asgardu skończy pracę. Widok znajomego miejsca przywołał wiele niechcianych wspomnień. Dawniej Hal chętnie korzystał z metra, by rano dojechać do biura lub wrócić do domu po zakończeniu obowiązków lub jednej z licznych, służbowych imprez, które często wieńczyły jego pracowity dzień. Ale to było zanim został zwolniony. Od tamtej pory unikał miejskich pociągów. Podobnie jak wielu innych rzeczy, które kojarzyły mu się jego poprzednim życiem.
Nad peronem górował wielofasetowy, kryształowy zegar. Do przyjazdu kolejnego pociągu zostały trzy minuty. Hal miał nadzieję, że będzie on równie opustoszały, jak stacja. Zerknął na ochroniarzy. Dobrze zbudowana kobieta i skośnooki mężczyzna rozmawiali wesoło, najwidoczniej nie spodziewając się żadnych kłopotów. Pozostali pasażerowie nie wyglądali groźnie. Szczęśliwy tatuś był całkowicie zaabsorbowany wrzeszczącym niemowlęciem, a ponętna ślicznotka mogłaby co najwyżej złamać czyjeś serce. Spojrzenie Hala zatrzymało się na niej nieco dłużej. W końcu był mężczyzną, a krótka spódniczka i wydekoltowana kurtka dziewczyny skutecznie pobudziły jego wyobraźnię. I nie tylko wyobraźnię. Hal żałował, że nie ma czasu na flirt i ewentualną wymianę numerów. Do przyjazdu pociągu zostały już tylko dwie minuty. Skup się – upomniał się w myślach. Sięgnął do Splotu i otworzył się na echo. Znajoma wibracja była silniejsza, niż dreszcz podniecenia, który przeszedł go chwilę wcześniej. Czarodziej nie miał wątpliwości. Bertrand zbliżał się z zawrotną prędkością. Minuta trzydzieści sekund.
Token dostarczony przez Smitha okazał się niepokojąco skuteczny. Echo było tak wyraźne, że Hal z łatwością zlokalizował Bertranda. Zwłaszcza, że ten bez skrępowania korzystał z mocy i to w dość regularnych odstępach czasu. Zaklęcia nie były silne, ale miały daleki zasięg. Zbuntowany dealer prawdopodobnie chciał pomóc sobie w czasie szukania potencjalnych kontrahentów, chroniąc linię telefoniczną przed hipotetycznym podsłuchem. Hal tylko raz zauważył silniejszy impuls. Po kilku udanych podejściach, kolejne wibracje wyczuwał już niemal automatycznie. Mimo to, poszukiwania nie okazały się tak banalne, jak oczekiwał. Drgania mocy dochodziły z różnych, często odległych lokalizacji. Hal długo analizował ich rozmieszczenie, zanim zauważył pewną regularność. Olśniło go w czasie lunchu, który postanowił spożyć znajomym lokalu położonym tuż obok stacji Nidhoggsplass. Gdy spojrzał na ogromny holograficzny plan metra, stało się jasne, że Bertrand przemieszcza się wzdłuż czerwonej linii kolejki. To było sprytne. Nieustanny ruch znacznie ograniczał ryzyko wykrycia za pomocą konwencjonalnych metod, których mogliby użyć zwyczajni najemnicy. Jednak Bertrand nie przewidział, że Smith wynajmie innego maga.
Hal zerknął na zegar. Zostało czterdzieści sekund.
Svart rozluźnił palce i wziął głęboki oddech. Wszystkie włosy na jego ciele uniosły się pod wpływem pola elektrostatycznego, które nagle wypełniło przestrzeń otaczającą go przestrzeń. Plan był prosty. Hal miał zamiar wsiąść do wagonu, w którym był Bertrand i obezwładnić go za pomocą silnego impulsu elektrycznego. Wstrząs sparaliżowałoby także wszystkich potencjalnych świadków. Sam Hal wyposażył się wcześniej w zestaw odpowiednich czarów ochronnych. Oraz buty z gumowymi podeszwami.
Trzydzieści.
Elf rozejrzał się. Ochroniarz właśnie opowiedział swojej koleżance dowcip wywołując salwę perlistego śmiechu. Tatusiek w końcu uciszył oseska. Seksowna dziewczyna poprawiła okulary przeciwsłoneczne i zrobiła kilka kroków w kierunku brzegu platformy. Niemal w tym samym momencie, drzwi windy otworzyły się i na peron wbiegł jeszcze jeden podróżny. Hal obrzucił go przelotnym spojrzeniem. Jasnowłosy mężczyzna z trzydniowym zarostem wyglądał jak zabiedzony student albo niespełniony artysta. Z tunelu dobiegł dźwięk nadjeżdżającego pociągu. Dziesięć sekund.
Hal uchwycił Splot i wczuł się w drżenie włókien. Osnowa rzeczywistości wibrowała bardzo odległym echem, powoli wracając do stanu równowagi. W tym momencie Bertrand nie używał magii ale ślady, które pozostawił były bardzo wyraźne. Co za moc – pomyślał Hal – Smith nie przesadzał. Miarą potęgi maga był wpływ, jaki ten wywierał na rzeczywistość. Tylko nieliczni potrafili nagiąć świat do swej woli w takim stopniu, by wywołać trwały, widoczny efekt. Zwykle skutki manipulacji Splotem okazywały się ulotne i znikały szybko pod wpływem jego regeneracyjnych właściwości. Oczywiście nie dotyczyło to konsekwencji użycia magii. Człowiek zabity za pomocą ognistej kuli pozostawał martwy nawet, gdy po płomieniach nie został nawet ślad. Jednak tylko naprawdę potężne jednostki były w stanie w trwały sposób wybić rzeczywistość ze ścieżki naturalnego equilibrium. Bertrand niewątpliwie do nich należał. Jego echo szarpało uszkodzoną osnowę niczym gorączka krwotoczna trawiąca żywy organizm. Dwie sekundy.
Pociąg wjechał na peron przy wtórze głośnego syku hamulców. Hal zmusił się by ponownie dotknąć tokena. Kość paliła jego dłoń wspomnieniem bolesnej, gwałtownej śmierci właściciela. Moc zdolna kształtować rzeczywistość była niczym obosieczny miecz. Głębokie rany, które Bertrand pozostawił na Splocie jarzyły się niczym neonowy drogowskaz. Czwarty wagon za lokomotywą. Hal uśmiechnął się do siebie i prawie pobiegł w kierunku właściwych drzwi, niemal wpadając na nastolatkę w mini.
Podwójne skrzydła rozsunęły się bezszelestnie… a Hal nieoczekiwanie stanął oko w oko z ciemnoskórym mężczyzną. Facet był elegancki i irytująco przystojny. W jego czarnych oczach na pewno utonęła już niejedna kobieta. Hal nawet znał jedną z nich. Miał dobrą pamięć do twarzy, a Smith wyposażył go w pokaźny zestaw zdjęć poszukiwanego. Elf błyskawicznie uchwycił Splot, a jego dłonie rozbłysły elektrycznością. Zanim Bertrand zorientował się, co się dzieje, wibrujące powietrze wypełnił zapach ozonu. Hal wiedział, że go ma. Zamachnął się…
…i poleciał do przodu pod wpływem nieoczekiwanego ciosu. Potężne uderzenie w plecy sprawiło, że gwałtownie wypuścił powietrze. Oraz Splot. Misterne zaklęcie rozproszyło się w nicość, a on upadł prosto pod nogi równie zaskoczonego Bertranda. Coś przycisnęło go do ziemi.
– Uciekaj idioto! – usłyszał nad sobą wysoki głos.
Bertrand obrzucił go szybkim spojrzeniem i bez wahania skoczył w kierunku wyjścia, które właśnie zaczynało się zamykać. Przez moment ich oczy spotkały się, a zbuntowany dealer uśmiechnął się nieznacznie. O nie – pomyślał Hal – To nie będzie takie proste. Uderzył łokciem w tył. Choć nie widział przeciwnika, trafił. Rozległ się pełen irytacji jęk, a przygniatający go ciężar zniknął. Hal odwrócił się na plecy jednocześnie chwytając Splot. Klasnął w dłonie. W tym samym momencie, drzwi wagonu zatrzasnęły się tuż przed nosem Bertranda. Chwilę później rozległ się znajomy sygnał ostrzegawczy, a pociąg ruszył. Hal uśmiechnął się do siebie na widok bezradnej miny przeciwnika. Spróbował wstać… ale ciężki, wysoki but ponownie sprowadził go do parteru. Elf zaklął pod nosem i spojrzał w górę.
W innych okolicznościach uznałby, że widok prezentuje się całkiem przyjemnie. Kilka centymetrów od jego twarzy znajdowała się zgrabna łydka obleczona w czarną, ćwiekowaną skórę. Nieco wyżej sterczało ładne kolanko przechodzące płynnie w smukłe udo, okryte fioletową, koronkową pończoszką. A dalej… Hal przełknął ślinę na widok znajomej, krótkiej spódniczki i obcisłych spodenek, które były pod nią.
Z bliska dziewczyna okazała się jeszcze ładniejsza, niż mu się wydawało. Miała krótkie, brązowe włosy i śliczną buzię, częściowo schowaną za parą wielkich, ciemnych okularów. Jej dekolt prezentował się ładnie nawet z tej, niezbyt dogodnej perspektywy. Jedynym elementem psującym idylliczny obrazek był pistolet z tłumikiem wycelowany prosto w twarz elfa.
– Dzień dobry – powiedział Hal uśmiechając się głupawo. Nic lepszego nie przychodziło mu do głowy.
– Czy dobry, to się jeszcze okaże – odparła.
– Na razie zapowiada się całkiem nieźle – Hal przechylił głowę by uzyskać lepszy widok.
Dziewczyna nie dała się sprowokować. Uśmiechnęła się tylko i mocniej docisnęła podeszwę do jego klatki piersiowej.
– Nie przestawaj. Chyba zaczyna mi się to podobać.
– Przepraszam, że przerywam wasze małe tete 'a'tete, ale drzwi nie chcą się otworzyć – do rozmowy włączył się Bertrand. Wskazał Hala. – On jakoś je zablokował. Mógłbym rozbić okno, ale właśnie wjechaliśmy do tunelu.
– Nie szkodzi – dziewczyna wzruszyła ramionami. – Wysiądziemy na następnej stacji.
– A on? – Bertrand wskazał Hala.
– Właśnie – zawtórował elf. – A ja?
– A ty zostajesz.
Coś w jej uśmiechu podpowiadało mu, że ma kłopoty. Poważne kłopoty. Bertrand chyba też to zauważył.
– Zaraz – wtrącił nieco nerwowym głosem. – Chyba nie chcesz go zabić…
– A dlaczego nie? Przecież wiesz, po co tu przyszedł.
Wyraźnie zbiła go z tropu. Bertrand przez chwilę wyglądał jak ktoś, kto bardzo chce powiedzieć coś mądrego, chociaż nie bardzo wie co.
– Przysłał cię Smith? – odezwał się w końcu.
– Brawo geniuszu – Hal skrzywił się złośliwie. – Twój szef miał rację. Rzeczywiście nie jesteś tytanem intelektu…
– Hej!…
– Wystarczy – ucięła dziewczyna. – Za chwilę będziemy na stacji Jotungheim – zwróciła się do Bertranda. – Pożegnaj się z kolegą…
Pociągnęła za spust.
Mimo całej swej wiedzy i umiejętności, Hal nie miałby szans na zatrzymanie pędzącej kuli. Na szczęście nie musiał tego robić. Pistolet nie wypalił.
W trakcie rozmowy czarodziej miał aż za dużo czasu by odzyskać władzę nad Splotem i skutecznie unieszkodliwić broń. Na jego szczęście, dziewczyna w ogóle się tego nie spodziewała. Była młoda jak na zabójczynię i najprawdopodobniej nigdy nie miała okazji walczyć z magiem. A już na pewno nie z takim, który nie stronił od pojedynków, bójek i wszelkich okazji do konkretnej rozróby.
– Co jest?! – krzyknęła.
Hal wykorzystał efekt zaskoczenia. Chwycił ją za nogę i mocno odepchnął. Jednak dziewczyna była zwinna jak kot. Straciła równowagę tylko na chwilę, odrzuciła bezużyteczną broń i skoczyła w jego kierunku. W tym samym momencie, wagon ponownie wypełnił się dziennym światłem. Pociąg wyjechał z tunelu na powietrzny most rozpięty nad Asgardfjord. Hal ledwo zdążył podnieść się na nogi, gdy dosięgło go pierwsze uderzenie. Przed oczami zatańczyły mu tysiące białych pszczół, a więź ze Splotem rozwiała się, niczym poranny sen. Elf upadł na kolana, ale skutecznie zablokował kolejny cios. Rozpaczliwie próbował odzyskać koncentrację, ale dziewczyna nie dawała mu chwili spokoju. Była od niego szybsza i, ku jego wielkiemu zaskoczeniu, znacznie silniejsza. W pewnym momencie znalazł się pod ścianą. A ona chwyciła go za gardło i podniosła w górę. Była tuż przy nim. Jak kochanka. Albo jak śmierć.
– I co teraz? – szepnął.
– Teraz umierasz.
Wzmocniła uścisk. Hal czuł smak krwi płynącej z rozbitej wargi. Czuł jak pozbawione powietrza płuca płoną, rozpaczliwie szukając dostępu do odciętego tlenu. Czuł szalone bicie własnego serca, które łopotało dziko, niczym skrzydła oszalałego ze strachu ptaka. Czuł się… cudownie. Zupełnie jak w czasie zawierania najbardziej ryzykownych transakcji, beznadziejnej walki z trendem i podniecających momentów zakazanej spekulacji.
Olśniło go.
Zrozumiał, dlaczego tak naprawdę postanowił pracować dla Smitha. Astronomiczna suma wypisana na niepozornej karteczce nie miała tu nic do rzeczy. Jego zapłatą była słodka, cudowna adrenalina. Miał ochotę się śmiać i krzyczeć radując się swoim niespodziewanym odkryciem. Ale nie mógł. Coraz bardziej brakowało mu powietrza. Pierwszy raz od dawna czuł, że żyje. Właśnie teraz. Umierając.
Ta świadomość dała mu siłę, której potrzebował. Hal wiedział, że zostało mu już tylko kilka sekund, nim niedotleniony mózg całkowicie odmówi mu posłuszeństwa. Podjął ostatnią, desperacką próbę dotknięcia Splotu. I udało się.
Chwycił nadgarstki dziewczyny. Ta uśmiechnęła się tylko z politowaniem uznając to za nieudolną próbę powstrzymania nieuchronnego. To był błąd.
Potężne wyładowanie energii elektrycznej odrzuciło ją kilka metrów w tył. Hal opał na kolana, łapczywie chwytając powietrze. Podniósł się z trudem i rozmasował obolałą szyję. Musiał przytrzymać się barierki, żeby nie upaść. Jednak Splotu nie wypuścił. Był przygotowany na kontratak. Dziewczyna doszła do siebie znacznie szybciej, niż się tego spodziewał. Wstała, chwiejąc się przy tym lekko, ale Svart wiedział, że nadal jest śmiertelnie niebezpieczna. W czasie upadku zgubiła okulary. Hal aż się wzdrygnął. Jej oczy – pomyślał – Co ona ma z oczami?
Dziewczyna w ogóle nie miała białek, a pionowe źrenice i jadowicie zielone tęczówki przywodziły na myśl coś oślizłego i bardzo niesympatycznego. Widział już kiedyś jakie oczy.
– Jesteś lamią – wysapał.
– A ty jesteś wyjątkowo upierdliwym sukinsynem – odparowała.
– A ja się już pożegnam.
Oboje odwrócili się raptownie. Bertrand stał przy otwartych drzwiach wagonu. Pociąg pędził po filigranowym moście, a poniżej rozciągały się ciemnozielone wody Asgardfjord.
– Zaczekaj – zabójczyni odwróciła się w stronę dealera. – Mieliśmy umowę. Zabiorę cię do…
– Jeżeli on wygra, nigdzie mnie nie zabierzesz – Bertrand zrobił krok w kierunku wyjścia.
– Ty tchórzu! Gdybyś się przyłączył, ten palant nie miałby szans. Znowu uczepił się magii i nie wiem, czy sama dam sobie radę…
– To nie mój problem. Odnajdę Rivierę bez twojej pomocy – dealer uśmiechnął się przepraszająco. – Arevoir cheri!
Skoczył. Dziewczyna obrzuciła go wiązką paskudnych przekleństw. Odwróciła się w kierunku otwartych drzwi i chyba chciała pójść w jego ślady, ale w tym samym momencie Hal zaatakował. Fala magicznej energii zwaliła ją z nóg, a elf jednym susem pokonał dzielący ich dystans. Tym razem to przycisnął ją do ziemi.
– Poznaję cię, ślicznotko – jego głos wręcz ociekał nienawiścią. – Wtedy miałaś maskę i nawet nie wiedziałem, że jesteś dziewczyną. Ale tych wężowych ślepi nigdy nie zapomnę.
W wagonie nagle zrobiło się nieco ciemniej. Przekroczyli fjord i naleźli się w cieniu Aesirfjell, zwanej Górą Bogów. Pociąg nadal jechał po moście, ale pod nim, zamiast szmaragdowych wód Północnego Morza, mknęły szare, granitowe skały. Zbliżali się do stacji Jotungheim.
– Nie wiem o czym mówisz – warknęła. – Nie znam cię.
– Ale ja cię znam.
Obezwładniona dziewczyna wydawała się teraz słaba i bezbronna, zupełnie jak normalna nastolatka. Nawet jej oczy znów stały się ludzkie. Ładne, zielone i pełne strachu. Strachu, który był jak najbardziej uzasadniony. Dłoń Hala rozjarzyła się od wibrującej elektryczności.
– Puść mnie – jęknęła. – Proszę.
– Nie martw się, maleńka. Zaraz to zrobię.
Dziewczyna krzyknęła i zadygotała pod wpływem elektrycznego szoku, który przeszył jej ciało. Hal puścił sparaliżowane ręce i zszedł z niej. Podniósł ją delikatnie. Mimo że prawie dorównywała mu wzrostem, okazała się zadziwiająco lekka.
– Na początku nie skojarzyłem wszystkich faktów. Nie miałem pojęcia dla kogo pracujesz i kim jesteś. Ot, kolejna anonimowa najemniczka, która robi co do niej należy. Weszłaś mi w drogę, ale nie potraktowałbym tego osobiście…– kontynuował podchodząc do drzwi. – ale Bertrand sam cię zdradził. I teraz to już jest osobiste. Dlatego podziękuj mu ładnie kiedy znów się spotkacie. W piekle.
I puścił ją. W dół. Prosto na kamienne ostrza Góry Bogów, cierpliwie oczekujących swej krwawej ofiary.
Raymond Riviera skończył wiązać krawat i odsunął się od lustra, by ocenić końcowy efekt swoich wysiłków. Mężczyzna stojący po drugiej stronie srebrnej tafli odpowiedział mu krytycznym spojrzeniem. Choć nowy, grafitowy garnitur doskonale podkreślał jego młodzieńczą sylwetkę, efekt psuły delikatne zmarszczki wokół oczu i przyprószone siwizną włosy. Generalnie Ray był raczej zadowolony ze swojego wyglądu, ale zdarzały się chwile, kiedy żałował, że nie został wampirem chociaż kilka lat wcześniej. To była jedna z nich.
Wieczne życie w ciele czterdziestolatka miało swoje mocne i słabe strony. Wizerunek statecznego mężczyzny w średnim wieku doskonale sprawdzał się na spotkaniach biznesowych i posiedzeniach zarządu, ale niekoniecznie w czasie kolacji z piękną kobietą, która dopiero co przekroczyła trzydziestkę. Z drugiej strony, jego wiek wcale nie był oczywistą sprawą. Raymond nauczył się tak manipulować swoim stylem, że z powodzeniem mógł uchodzić zarówno za człowieka trzydziesto jak i pięćdziesięcioletniego. Niestety w tym wypadku zbyt młodzieńcza charakteryzacja nie wchodziła w grę. Jego aktualna tożsamość istniała już od ponad szesnastu lat.
Ray dokładnie pamiętał dzień, w którym za bezcen wykupił pakiet kontrolny w podupadającym funduszu. Analitycy byli zaskoczeni nagłą interwencją nieznanego nikomu inwestora, który na pierwszym spotkaniu z zarządem obiecał postawić Yggdrasil na nogi. Zrobił to i nawet więcej. Obecnie jego grupa była jedną z największych potęg finansowych Zachodniej Półkuli. Niestety, pyszna zabawa powoli dobiegała końca.
Oficjalnie Raymond miał już czterdzieści osiem lat i wiedział, że jego wygląd już wkrótce zacznie zwracać uwagę. Mimo, że po Zerwaniu Kurtyny, świat wypełnił się magią, Fey i innymi elementami, które przez wieki należały do sfery baśni, wampiryzm pozostał tabu. Tylko nieliczni wiedzieli o istnieniu takich jak on, a Ray doskonale rozumiał, że tak po prostu musi być. Ludzie i Fey zasymilowali się tworząc jednolite, choć niepozbawione uprzedzeń społeczeństwo, oparte na współpracy i zdrowej konkurencji. Jednak istoty żywiące się krwią i śmiercią, takie jak wampiry i lamie nie pasowały do tego idyllicznego obrazka. Dlatego kolejne jego tożsamości sporadycznie dożywały pięćdziesiątki. Ryzyko wykrycia było zbyt duże.
W czasie swojej długiej egzystencji, Raymond wiele razy zastanawiał się, co by było gdyby został przemieniony jako młodzieniec lub nawet nastolatek. Czy wtedy byłby kimś innym? Czy jako tysiącletni wampir w ciele, które ledwo zdążyło dojrzeć inaczej patrzyłby na świat? Czy łatwiej byłoby mu się ukrywać? Myślał też o tym, jak miło byłoby oglądać w lustrze piękną, nieskazitelną twarz pozbawioną śladów wieku, oraz żalu, który stał się jego udziałem jeszcze za życia. Czy byłby wtedy jak Dorian Grey, beztroski i wolny od bagażu odpowiedzialności i dyscypliny, którym obciążyło go relatywnie długie życie śmiertelnika? I czy podobnie jak on pogrążyłby się w dekadencji dziecka pijanego cudami nieśmiertelności? Wiele razy o tym myślał ale w końcu i tak dochodził do tych samych wniosków. Nawet gdyby mógł coś zmienić, nie zrobiły tego.
Dojrzałe ciało miało jedną, praktyczną zaletę. Zapewniało dostęp do szerokiej gamy różnorodnych ról, których, bez względu na epokę historyczną, nie mógłby pełnić nastolatek. Raymond urodził się w czasach, w których osoby o jego pozycji społecznej otrzymywały staranne, prywatne wykształcenie, a dzieciństwo traktowano tylko jako niezbyt ważny etap na drodze do dorosłości. Bez rozpływania się nad rolą idyllicznego dzieciństwa, penów na cześć bezstresowego wychowania i reszty tej wydumanej, psychologicznej otoczki. Zorganizowane szkolnictwo i problemy nastolatków zawsze wydawały mu się czymś odległym i nie do końca zrozumiałym. Dlatego Ray uznał, że stulecia spędzone na etapie liceum byłyby dla niego traumatycznym i wyjątkowo ogłupiającym doświadczeniem.
Jego rozmyślania przerwał odgłos kroków zbyt cichych, by mógł je usłyszeć człowiek. Shade wróciła.
– Co tak długo? – zapytał nie odwracając się od lustra.
– Nastąpiły pewne komplikacje…
– Komplikacje? – poprawił węzeł krawata.
– Zgubiłam Bertranda.
Raymond odwrócił się błyskawicznie i dopiero teraz spojrzał na Shade. Dziewczyna wyglądała jak siedem nieszczęść. Miała na sobie podarte pończochy, zakrwawioną kurtkę i spódniczkę, z której został tylko nędzny strzęp
– Jak ty wyglądasz?!
– Smith wynajął maga, i to dobrego – dziewczyna od niechcenia zerwała uszkodzony paznokieć. Na jego miejscu natychmiast wyrósł nowy. – Jestem ciekawa, skąd go wytrzasnął? Drań wyrzucił mnie z pociągu i chyba myślał, że to załatwi sprawę. Przeliczył się ale i tak trochę mnie poturbował…
– Nie o to pytam. Co ty masz na sobie!?
– A… – Shade nieporadnie próbowała zakryć rozchełstany dekolt – to…
Jej brzoskwiniowe policzki zaróżowiły się nieznacznie. Dobrze, że lamia to nie to samo wampir – mimowolnie pomyślał Raymond. – Trupia bladość odebrałaby jej sporo uroku.
– Masz tyle ładnych rzeczy – powiedział łagodniej. – Dlaczego ubierasz się jak…
– Zdzira? – dokończyła. – Zabroniłeś mi zabijać bez powodu. Ale obrona konieczna to zupełnie inna sprawa.
– Ach, rozumiem. Ofiary które wskazuję już ci nie wystarczają. Dlatego biegasz po mieście w TYM kusząc potencjalnych gwałcicieli? Wszystko jasne… – pokręcił głową. – Wiesz, Shade, nie przestajesz mnie zaskakiwać.
– Daruj już sobie. Moje ubranie to moja sprawa. Zwłaszcza kiedy mam wolne. Ta twoja pustogłowa sekretarka zadzwoniła do mnie zupełnie znienacka. Ciesz się, że w ogóle odebrałam – rzuciła mu wyzywające spojrzenie. – Poza tym dziwię się, że mój nowy styl w ogóle ci przeszkadza. Kiedy zgodziłam się z tobą zamieszkać, nie przypuszczałam, że będziesz zachowywał się jak stary zgred….
– Naprawdę? Gwarantuję, że jestem najstarszym zgredem jakiego znasz.
– Powiedz lepiej co teraz robimy? – postanowiła zmienić temat. – No wiesz, w sprawie Bertranda.
– To ty go zgubiłaś i mam nadzieję, że planujesz w miarę szybko naprawić ten błąd.
– Ten fiutek uciekł, zamiast mi pomóc!
– Dziwisz mu się? – Ray obojętnie wzruszył ramionami. – Mimo imponującego talentu, Bertrand nie jest bojowym magiem. To ty miałaś mu pomóc, a nie odwrotnie. Wydawało mi się, że wystarczająco dobrze cię wyszkoliłem. Po prostu znajdź go.
– Nie pomożesz mi?
– Sądząc po tym jak świetnie poszło ci samej, chyba powinienem. Ale nie mogę. Tak się składa, że jestem dzisiaj umówiony.
Shade zmierzyła go wzrokiem. Nowy garnitur na pewno nie uszedł jej uwadze, ale powstrzymała się od komentarzy.
– Z kim? – zapytała tylko.
– Chyba się zapominasz, młoda damo – uśmiechnął się przewrotnie. – W naszej udawanej rodzinie to ja odgrywam rolę nadopiekuńczego rodzica.
– Tylko, że ja nie chodzę na randki – odparowała.
– A kto mówi, że to randka?
– Moja kobieca intuicja – zmrużyła oczy. – Niech zgadnę, Lox jest w mieście?
Raymond poprawił okulary. Wiedział, że nie musi jej się tłumaczyć, ale z jakiegoś powodu czuł się dziwnie zakłopotany. Nie podobało mu się też, że jego młoda podopieczna tak łatwo go przejrzała.
– Skąd wiedziałaś? – zapytał w końcu.
– To, że ubieram się jak dziwka i lubię wypruwać ludziom flaki nie znaczy, że jestem głupia. Wystroiłeś się jak elfka na wydaniu. Dla kogo, jeżeli nie dla niej?
– Na świecie są jeszcze inne kobiety.
– Nie dla ciebie. Przynajmniej dopóki ona żyje. Gdyby było inaczej, wybrałbyś mnie.
– Rozmawialiśmy o tym. Wiesz dobrze, że jesteś dla mnie za młoda…
– Dla ciebie każdy jest za młody!
– Naprawdę nie musisz mi o tym przypominać. Ale Lox jest inna. Przy niej ta różnica wieku przestaje mieć znaczenie.
– W to akurat mogę uwierzyć – skrzywiła się złośliwie. – Trudno czuć się starszym od kogoś, kto bez przerwy robi z ciebie idiotę…
– Nie prawda – zaczynało go to irytować. – Gdyby tak było, to siedziałabyś teraz w swoim ślicznym białym domku z ogródkiem. Najprawdopodobniej podziwiając ciała rodziców i ich krew na swoich rękach. Pragnę przypomnieć, że ostatnim razem to ja ją wykiwałem.
– Wasze rozgrywki nie mają tu nic do rzeczy. Nie to miałam na myśli.
– A co?
– Spójrz w lustro to się dowiesz.
Tego było już za wiele.
– Wystarczy. Nie będę dłużej znosił tych impertynencji…
– O, trudne słowo – wtrąciła. – Zaczyna się robić poważnie.
– Chciałbym zauważyć, że masz jeszcze dzisiaj coś do zrobienia – nie dał wyprowadzić się z równowagi. – Idź do swojego pokoju i doprowadź się do porządku. Potem czekaj na kontakt ze strony Bertranda. Jestem pewien, że przypomni sobie o nas, gdy tylko poczuje się bezpiecznie.
– O ile wcześniej nie da się zabić – prychnęła. – Może i jest silny, ale w ogóle nie posiada jaj ani instynktu samozachowawczego. Tamten mag miał go jak na widelcu. Gdyby nie ja…
– Dlatego tym bardziej powinnaś się pospieszyć – przerwał. – Musisz być gotowa do drogi, gdy tylko się odezwie.
– Jasne. Co mam zrobić jak już go znajdę?
– Ta część planu nie uległa zmianie.
– A co ze Svartem?
– Svartem?
– Och, nie wspominałam, że mag Smitha to północny elf? W dodatku twierdził, że mnie zna. Co mam z nim zrobić, jak znowu się napatoczy? – dziewczyna uśmiechnęła się drapieżnie, sugerując preferowaną odpowiedź.
„Hal nie jest już dla mnie groźny"– Ray przypomniał sobie własne słowa, które w tym kontekście nabrały nowego znaczenia. Zupełnie jak biurowe bibeloty wrzucone razem do jednego szarego kartonu. I były taką samą pomyłką, jak jego zawartość tamtego feralnego dnia. A Raymond Riviera bardzo nie lubił się mylić.
– Przecież wiesz – odwzajemnił uśmiech.
– Aj! Au… Aua…
– Na pewno nie chcesz znieczulenia?
– Na pewno. Sprawny mózg to moja jedyna broń, a po prochach będę wolniej myślał… Au! Uważaj jak szyjesz, kobieto!
– Przepraszam.
– Zawsze jesteś taka niezdarna?
– Nie musisz być złośliwy. Już kończę.
– Trzeba było jednak skorzystać z usług Med-Service – jęknął Hal.
Clair tego nie skomentowała i cierpliwie szyła dalej.
Po starciu z lamią, Hal był bardziej poobijany niż sądził na początku. Kiedy minął adrenalinowany haj, elf zdał sobie sprawę, że nie jest z nim dobrze. Szyja paliła go żywym ogniem, miał rozciętą wargę i złamane przynajmniej jedno żebro. Najbardziej uciążliwym problemem okazał się rozbity łuk brwiowy, który krwawił intensywnie zalewając posoką pół twarzy. Wbrew swoim własnym utyskiwaniom, Hal wiedział jednak, że wizyta w szpitalu Med-Service nie jest najlepszym pomysłem. Globalny potentat medyczny pobierał przy rejestracji DNA każdego pacjenta. Była to nieszkodliwa procedura, które umożliwiała szybkie ustalenie grupy krwi oraz wykluczenie alergii na niektóre leki. Gdyby jednak okazało się, że Riviera ma w szpitalu swoje wtyki, taka wizyta mogłaby skończyć się bardzo źle. Kiedy zrozumiał, że potrzebuje pomocy, zrobił dokładnie to, co powiedział mu Smith. Zadzwonił do Clair.
Teraz siedział na kanapie w jej przytulnym salonie, który na tę okazję zamienił się w prowizoryczny szpital. Wszędzie walały się bandaże, środki dezynfekujące i proste narzędzia chirurgiczne. Hal nie miał pojęcia, skąd Clair wytrzasnęła to wszystko.
Na pierwszy ogień poszedł nieszczęsny łuk brwiowy. Hal mógł mieć tylko nadzieję, że kobieta wie co robi i że po jej niezdarnych zabiegach nie zostanie blizna.
– Aj! Uważaj, dobrze? Mam nadzieję, że nie sprezentujesz mi trwałej pamiątki? Może tobie nie mieści się to w głowie, ale są na świecie osoby, które dbają o swoje ciało…
– Skoro nie podoba ci się jak szyję, dlaczego nie opatrzysz się sam? – fuknęła. – Nie możesz jakoś uleczyć się magią?
– Magia nie służy do leczenia – odpowiedział. – Widziałaś kiedyś czarodzieja w fartuchu?
– Nie… ale wydawało mi się, że potraficie jakoś wpływać na organizm. Smith pokazał mi zdjęcia półelfa… tego ze zmiażdżoną klatką piersiową. Jak to zrobiłeś?
– Skropliłem mu powietrze w płucach – Hal z satysfakcją zauważył, że Clair zbladła. – Objętość płynu jest mniejsza, niż objętość gazu. Ale ta sztuczka to akurat czysta fizyka, która nie miała nic wspólnego z błękitem.
– Błękitem?
– Percepcja Splotu jest polisensoryczna. Włókna powiązane z życiem wydają się jasnoniebieskie. To bardziej skojarzenie, odczucie koloru niż prawdziwy widok. Coś jak synestezja, tylko mniej subiektywna. Wszyscy widzimy Splot w podobny sposób.
– A mężczyzna z rozerwanym gardłem? – drążyła Clair. – Zakładam, że nie zrobiłeś mu tego zębami.
– To akurat dobry strzał, błękitne włókna… Aj! Uważaj z tą igłą!
– To się nie wierć – Clair stanowczo przytrzymała jego głowę. – Skoro udało ci się magicznie wywołać krwotok, dlaczego nie możesz go też powstrzymać? – dociekała nadal.
-Magia tak nie działa.Z jej pomocąda się tylko niszczyć naturalny stan świata…
– Niszczyć? – kobieta wydawała się szczerze zaskoczona. – Przecież z pomocą magii powstało tyle cudownych, wspaniałych rzeczy – wskazała widok rozciągający się za oknem jej apartamentu. Szklane wieże i powietrzne mosty Asgardu błyszczały w promieniach zachodzącego słońca, niczym płynne złoto.
– Po części masz rację. Ale powiedz, co dokładnie widzisz?
Kobieta zastanowiła się przez chwilę.
– Miasto – odpowiedziała w końcu.
– Miasto – zgodził się Hal. – Piękne, owszem. Ale czy naturalne? Gdyby nie ingerencja ludzi i Fey, widziałabyś tam tylko góry, las i fale Północnego Morza. Magia i technologia są jak dwie, bliskie kuzynki, do niedawna rozdzielone przez Kurtynę. Świetnie do siebie pasują, ale żadna z nich nie przyjaźni się z matką naturą. Pamiętasz, co mówiłem o echo?
– Magia wybija świat z naturalnej równowagi – powtórzyła jego słowa.
– Rozumiesz już? Czy nam się to podoba czy nie, wszyscy jesteśmy dziećmi natury. Choć na poziomie intelektualnym bardzo staramy się o tym zapomnieć, ciało pamięta. Nie da się sprawnie połączyć żywego organizmu z maszyną, ani wyleczyć rany przy użyciu mocy. Dlatego szyj.
– Już skończyłam – powiedziała podając mu lusterko.
Hal spojrzał na swoje odbicie z pewną obawą. Jednak, ku jego wielkiej uldze, szew okazał się równy i ledwo widoczny.
– Nieźle – po raz pierwszy uśmiechnął się do Clair. – Gdzie się tego nauczyłaś?
– Mam trzech młodszych braci.
– Co teraz?
– Zdejmij koszulę…
– Ty pierwsza – Hal wyszczerzył się bezczelnie.
– Muszę obejrzeć twoje żebra – burknęła.
– Co za ulga. Już myślałem, że masz zamiar skorzystać z propozycji, którą złożyłem w barze. Ale wiesz, wtedy byłem po kielichu. Na trzeźwo ten pomysł nie wydaje mi się już taki dobry.
Clair zignorowała zaczepkę i zaczęła przygotowywać opatrunek. Hal przez chwilę jej się przyglądał. Kobieta miała na sobie niebieską, workowatą podomkę. Bez makijażu wyglądała jeszcze mniej korzystnie, niż rano. Nie doczekawszy się z jej strony żadnej reakcji, posłusznie zdjął koszulę. Biały materiał był porozrywany i wilgotny od krwi. To, co było pod nim wyglądało jeszcze gorzej. Chuda klatka piersiowa elfa stała się jednym, wielkim siniakiem
Po pobieżnych oględzinach, Clair starła krew jednorazową myjką i zaczęła owijać go elastycznym bandażem. Choć jej dłonie były delikatne a ruchy wprawne, Hal kilka razy prawie syknął z bólu. Zacisnął jednak zęby i siedział cicho, żeby nie dać jej satysfakcji.
– Dlaczego taki jesteś? – Clair w końcu przerwała krępującą ciszę.
– To znaczy jaki? – zapytał jakby nigdy nic.
– Zgorzkniały – spojrzała mu w oczy. – Dlaczego mi dokuczasz? Skąd w tobie tyle złości?
– Złości? Jakiej złości? – parsknął. – Po prostu jestem wrednym, cynicznym draniem, który…
– Nie jesteś – ucięła. – Ale bardzo chciałbyś być. Tak byłoby łatwiej, prawda? Wrednym, cynicznym draniom zawsze jest wszystko jedno. Tobie nie jest.
– Tak myślisz?– warknął. – Nic o mnie nie wiesz. Nie znasz mnie.
– Nie znam – zgodziła się. – Ale umiem patrzeć i słuchać. A teraz widzę dwie osoby. Siedzi przede mną uroczy, błyskotliwy mężczyzna, który mówi o magii w sposób piękny i uczony. Jednocześnie widzę też drugą stronę tej samej monety. Ponurego, zgorzkniałego frustrata, który zachowuje się jak ostatni cham i robi wszystko, by świat go znienawidził. Powiedz mi Hal, co mam o tym myśleć?
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Jakaś jego część bardzo chciała zaprzeczyć. Wyśmiać ją okrutnie, powiedzieć, że nie ma racji. A nawet uderzyć ją w tę okrągłą, szczerą twarz i zetrzeć z niej irytujący wyraz współczucia…
– Nie wiem – powiedział z wahaniem. – Sam już nie wiem kim jestem. To przez Rivierę. Odkąd straciłem pracę stałem się kimś innym…
– To też nieprawda – przerwała łagodnie. – Sam decydujesz o tym, kim chcesz być.
– I kto to mówi?! – zaśmiał się złośliwie. – Gruba stara panna, która dała się przelecieć i oszukać marnemu dealerowi!
– To nie było miłe – powiedziała spokojnie.
– Ale prawdziwe.
– Ty tak to widzisz. Ja wiem kim jestem i akceptuję to. Czego nie można powiedzieć o tobie. Czas najwyższy, żebyś przestał myśleć o tym, co było i zaczął żyć tu i teraz. Jeżeli nie możesz czegoś zmienić, musisz się z tym pogodzić. Carpe diem. Chwytaj chwilę. Życie to przygoda. Płyń z prądem i bierz, co da ci los.
Los? Ten wredny skurwiel, który odebrał mi wszystko? - pomyślał. – Ten, który sprawił, że zamiast odpoczywać po pracy w ramionach jakiejś ślicznotki, krwawię jak prosię w towarzystwie grubaski z filozoficznym zacięciem? O ironio! Głośno zaś powiedział:
– Nie umiem. Zrozum, Clair, ja zawsze miałem kontrolę nad swoim życiem. Taką już mam naturę. Kontrola to wszystko, co mi zostało. Nawet pić zacząłem z premedytacją. Nie żebym wcześniej tego nie lubił, ale jednak… Z żelazną konsekwencją dążę do autodestrukcji. Tylko dzięki temu jeszcze do reszty nie oszalałem.
– Ciągle tylko kontrola i kontrola. Bez przerwy to słyszę – Clair położyła mu dłoń na ramieniu. – Czasami po prostu trzeba odpuścić. Nadmiar kontroli bardzo utrudnia życie. Wierz mi, wiem coś o tym.
Hal nie odpowiedział. Nie miał argumentów. Ani siły. Clair przez chwilę przyglądała mu się z wyrazem zatroskania na twarzy. W końcu uśmiechnęła się i powiedziała:
– Opowiem ci pewną historię.
– Mam nadzieję, że będzie zabawna – powiedział z rezygnacją.
– Raczej nie, ale może da ci do myślenia – zrobiła krótką pauzę. – Spójrz na mnie. Ja zawsze taka byłam. Mała i gruba. I bardzo szybko dowiedziałam się, że taki stan rzeczy jest dla świata całkowicie nieakceptowany. Choć rodzice bardzo mnie kochali i nie zwracali uwagi na mój wygląd, inni ludzie nie byli tak wspaniałomyślni. Zwłaszcza dzieci.
– Dzieci bywają okrutne – zgodził się Hal. Choć opowieść Clair niewiele go obchodziła, czuł ulgę, że kobieta postanowiła zmienić temat. Miał już dość słuchania własnej, amatorskiej psychoanalizy.
– O tak. Pierwszy dzień w szkole był dla mnie prawdziwą traumą. Pamiętam wszystko tak wyraźnie, jakby to było wczoraj. Tak bardzo się bałam. Koledzy z podwórka już dawno pozbawili mnie złudzeń i przeczuwałam, że w szkole będzie jeszcze gorzej. Na szczęście okazało się, że nie miałam racji.
– Trafiłaś do szkoły dla ślepych? – zażartował Hal.
– Bardzo śmieszne – Clair tylko skrzywiła się nieznacznie. – Widzę, że dajesz z siebie wszystko, by nie wyjść z roli wrednego drania.
– Robię co w mojej mocy – odparł. – Co cię wtedy uratowało?
– Okazało się, że w klasie jest jeszcze jedna gruba dziewczynka. Szybko się zaprzyjaźniłyśmy.
– We dwie zawsze raźniej.
– Tak, ale to nie wszystko – powiedziała. – Ona w niczym nie przypominała stereotypowej, pulchnej ciamajdy. Była nie tylko cięższa, ale też wyższa od innych dzieci. I bardzo silna. Poza tym jej rodzice pracowali w branży ochroniarskiej i nauczyli ją kilku przydatnych sztuczek. Żaden chłopak w klasie nie mógł jej podskoczyć. Z resztą, szybko przestali próbować. Moja przyjaciółka potrafiła zjednywać sobie ludzi równie skutecznie, jak rozbijać nosy szkolnych chuliganów. Dopóki byłyśmy razem, nic mi nie groziło. To ona nauczyła mnie żyć chwilą, cieszyć się życiem i nie zważać na to, co mówią inni. Byłam wtedy szczęśliwa. Obie byłyśmy.
– Co było potem?
– Skąd wiesz, że było jakieś potem? – Clair uśmiechnęła się przewrotnie.
– Zawsze jest. Wierz mi, wiem coś o tym – powtórzył jej słowa ze smutnym westchnieniem.
– Potem – kontynuowała. – było to, co zawsze. Dorastanie.
– Niech zgadnę – wtrącił Hal. – Pojawił się jakiś chłopak?
– To aż tak oczywiste? Ach, tak! Przecież mój szef wyjawił ci ponadczasową mądrość na temat grubasek. Głupiejemy przy mężczyznach…
– To był jakiś, czy nie?
– Był, był… Ale uprzedzę twoje następne pytanie. Nie pokłóciłyśmy się o niego.
– Nie? Szkoda… Już prawie wyobrażałem sobie starcie dwóch pulchnych nastolatek…
– Czy w twojej wizji był też kisiel? – Clair poczęstowała go delikatnym kuksańcem.
– Normalnie czytasz mi w myślach – Hal uśmiechnął się lubieżnie.
– W każdym razie – ciągnęła. – Moja przyjaciółka zakochała się po uszy. Jak możesz się domyślić, bez wzajemności.
– Nastoletni chłopcy nie przepadają za silnymi dziewczynami – powiedział Hal. Zwłaszcza tymi o gabarytach dorodnego walenia – dodał w myślach. – Pewnie ją to załamało?…
– Nic z tych rzeczy. Ona nie należy do tych, co łatwo się poddają. Postanowiła walczyć o swoją miłość – Clair na chwilę zawiesiła głos. – Niestety każda wojna rządzi się tymi samymi prawami. Żeby ją wygrać, trzeba coś poświęcić.
– Co to było? Zakładam, że nie dziewictwo. Nie opowiadałabyś mi tej historii, gdyby była tak banalna…
– To po pierwsze. Po drugie czuję, że przekonywanie cię do wstrzemięźliwości seksualnej mija się z celem.
– No raczej. To jak było z tą twoją kumpelą i jej niedoszłym amantem? Co takiego musiała stracić by zaznać prawdziwej miłości? – dodał z przekąsem.
– Moja przyjaciółka oddała swój życiowy luz i bezwzględną wiarę w siebie w zamian za… kontrolę.
– Nie brzmi to jakoś szczególnie dramatycznie – Hal wzruszył ramionami. – Zamiast płynąć z prądem, jak to ładnie określiłaś, postanowiła wziąć los w swoje ręce, czy tak? Kontrola w zamian za dziecięcą beztroskę? To chyba nic takiego. Chyba kiedyś przez to przechodzi. Twoja przyjaciółka chyba nie straciła dużo…
– Wierz mi, straciła bardzo dużo… zwłaszcza kilogramów.
– To chyba dobrze. I co? Dogadała się z tym chłopcem?
– Chłopcem? – Clair zaśmiała się. – Tym cherlawym, piegowatym chłystkiem, który wywołał całe zamieszanie? Może był dobry dla grubej chłopczycy… ale już nie dla piękności, którą nagle stała się moja przyjaciółka. Nawet ja nie przypuszczałam, jakie cudo kryje się pod znajomymi fałdkami dziecięcego tłuszczyku.
– Tym lepiej dla niej. Dalej nie rozumiem do czego zmierzasz.
– Bo to jeszcze nie koniec. Sam pewnie wiesz, że kontrola uzależnia mocniej niż narkotyk. Jest jak rak, który opanowawszy jeden organ, atakuje wszystkie pozostałe. Kiedy zdobywasz absolutną władzę nad jakimś aspektem twojego życia, czy nie pragniesz, by taka sama harmonia zagościła też w jego pozostałych sferach?
– Niby tak, ale to nie jest takie proste. Znam na przykład dziewczynę, która świetnie radzi sobie w pracy, a jej życie osobiste to esencja chaosu.
– A czy twoja znajoma nie wolałaby, żeby było inaczej?
– No jasne, że by wolała. Ale jak sama twierdzi, bardzo trudno znaleźć odpowiedniego faceta.
– Dokładnie! Miłość do kontroli zwykle jest niespełniona. Nie da się przecież wpłynąć na cały otaczający nas świat, prawda? A nic tak nie frustruje, jak niespełnione pragnienia.
– Czyli twoja przyjaciółka schudła. Dzięki temu poznała smak kontroli i teraz jest nieszczęśliwa, bo nie ma nad wszystkim władzy, czy tak?
– Władzy to ona akurat ma pod dostatkiem – mruknęła Clair. Po chwili dodała. – Rzecz w tym, że ona nie wie kiedy odpuścić. Zawsze dąży do perfekcji. Toczy nieustanną walkę ze swoim ciałem, światem i mężczyznami. I jest w tym cholernie dobra. Tak dobra, że już nie potrafi żyć normalnie. Nie jest w stanie zbudować normalnego związku. Wszystkie jej relacje oparte są na jakiejś chorej rywalizacji. I, do tej pory, wszystkie zakończyły się bolesną porażką.
– Ty też jesteś sama – zauważył Hal.
– Wierz lub nie, ale mi to odpowiada. Ja chwytem dzień – odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała się perliście. To był szczery czysty śmiech. Taki, jakiego chce się słuchać godzinami.
Hal miał wrażenie, że widzi ją po raz pierwszy. Ta kobieta to istny kameleon – pomyślał. Wesoła, roześmiana Clair była uosobieniem promiennej radości. W obliczu tej niemal pierwotnej, pozytywnej energii, brak makijażu, podomka i lekka nadwaga przestały mieć znaczenie.
– Bertrand dał mi dokładnie to, czego chciałam – kontynuowała. – Dobry seks bez zobowiązań. Nie oczekiwałam od niego więcej. Naprawdę sądziłeś, że jestem tak głupia, by wyobrażać nas sobie w domku na przedmieściach z żółtym psem i gromadką dzieci? – zachichotała, wyraźnie rozbawiona tą myślą.
Patrzyła na niego tymi wielkimi, brązowymi oczami. Wcześniej nie zauważył, że są tak duże. I tak ciepłe. Było w nich coś dziwnie hipnotyzującego.
– Nie umiem cię rozgryźć Clair – powiedział po chwili wahania. – Teraz jesteś taka spokojna, pogodna. Prawie cię nie poznaję. Rano, kiedy Smith ci dokuczał wydawałaś się taka smutna i…
– … żałosna? – dokończyła za niego, cały czas się uśmiechając. – To nie było złudzenie. Dokładnie tak się wtedy czułam. Każdy, kto czerpie z życia pełnymi garściami zna związane z tym ryzyko. Żeby odczuwać świat całym sobą trzeba pozbyć się emocjonalnych barier. Wiele osób nosi swoją obojętność jak zbroję, która chroni ich przed rozczarowaniami, ale nie pozwala też w pełni doświadczać radości. Moja przyjaciółka oddala to wszystko by stać się piękną, lodową rzeźbą. Ja kroczę przez życie inną drogą. Kiedy jestem szczęśliwa śmieję się, kiedy ktoś mnie zrani cierpię i szukam pocieszenia. Smith zrobił mi przykrość, ale już czuję się dobrze. Wypłakałam się, obejrzałam ulubiony serial, zjadłam kubełek lodów, a teraz… jesteś tu jeszcze ty.
– Ja? Ale… – spojrzał jej w oczy. Błyszczały energią samego słońca, czystą radością życia i… pożądaniem. Zrozumiał, co miała na myśli. Carpe diem – pomyślał. Poczuł też, że jego ciało nie ma nic przeciwko temu.
– Ale co z Bertrandem? – powiedział bez przekonania. – Muszę go dopaść zanim…
– O niego się nie martw. Wiem, gdzie go znajdziesz.
Zabrakło mu argumentów a ona wykorzystała jego zaskoczenie delikatnie popychając go na kanapę.
– Chwytaj chwilę, Hal.
Chciał zapytać o coś jeszcze, ale Clair zamknęła mu usta pocałunkiem.
– Ty suko!… – krzyknął, zanim go zakneblowała.
Svart szarpnął się wściekle, ale ona była silniejsza. Jego prawy nadgarstek uwięziła w żelaznym uścisku, lewy docisnęła kolanem do miękkiej tapicerki. W oczach mężczyzny pojawił się wyraz szoku i bezsilnej wściekłości. Młody, wysportowany elf nie potrafił i nie chciał zaakceptować faktu, że kobieta zdołała tak łatwo go obezwładnić. Jednak gdy tylko wyjęła nóż, miejsce zaskoczenia zajął czysty, pierwotny strach. Motylkowe ostrze zatańczyło w palcach dziewczyny szykując się do ataku, niczym mała, srebrzysta kobra. Svart walczył do końca. Rzucał się i wierzgał, nawet wtedy, gdy dosiągł go pierwszy cios, a fontanna świeżej krwi splamiła wykrzywioną w upiornym uśmiechu twarz morderczyni. Ugryzł ją w palec po drugim uderzeniu, a przy trzecim prawie udało mu się uwolnić jedną dłoń. Przestał się szarpać dopiero po minucie. Drżał, krztusząc się posoką, która zalała mu płuca. W jego oczach nie było już nadziei ani woli walki, a tlący się w nich strach zaczął ustępować miejsca szklistej obojętności. Wtedy dziewczyna złożyła na jego ustach długi, delikatny pocałunek spijając resztki życia z nieruchomych warg.
Shade podniosła się i wyszła z samochodu, prosto w chłodny mrok październikowej nocy. Choć miała na sobie tylko bieliznę, nie było jej zimno. Po każdym zabójstwie, czuła się jak wąż, który przeleżał cały dzień na gorących kamieniach. Sięgnęła do małej lodówki wbudowanej w tylną część pojazdu i wyjęła oszronioną puszkę jasnego piwa. Pociągnęła łyk chłodnego napoju i spojrzała na swoje dzieło.
Jeszcze kilka minut wcześniej mogłaby przysiąc, że jej ofiara wygląda jak młodszy brat tamtego maga. Jednak całe podobieństwo ulotniło się, wraz z gasnącym płomieniem życiowej energii. Sven, bo tak się chyba nazywał, przewyższał czarodzieja wzrostem i masą, a jego rysy były twarde i pozbawione chłopięcego uroku, którym natura tak szczodrze obdarzyła niedawnego przeciwnika lamii. W dodatku młodzieniec okazał się miłym gościem, czego na pewno nie można było powiedzieć, o draniu, który bez mrugnięcia okiem wyrzucił ją z pędzącego pociągu. Sven i ona dotarli aż do drugiej bazy. Shade musiała przyznać, że było to całkiem przyjemne doświadczenie i prawie żałowała przerywając je tuż przed kulminacyjnym momentem. Co gorsza, młody elf nie ułatwił jej zadania i po prostu zaakceptował niespodziewaną odmowę. Cholerny dżentelmen – pomyślała. - Prawie wszyscy faceci to świnie, a ja akurat musiałam trafić na porządnego. W innych okolicznościach, postawa Svena zapewne uratowałaby mu życie, jednak on za bardzo przypominał tamtego Svarta. Właśnie dlatego Shade go wybrała.
Dziewczyna usiadła na masce samochodu i wpatrzyła się w odległe światła miasta. Jej oddech co chwilę materializował się przed nią w postaci obłoków jasnej pary. Poprzedniej nocy spadł pierwszy w tym roku śnieg, ale w ciągu dnia przejaśniło się i nad Asgardem błyszczały miliony odległych gwiazd. Za to temperatura wyraźnie spadła. Mróz – pomyślała, patrząc na kolejną, białą smużkę. Ciekawe jak jest teraz w Avalonie? Czy rodzice nadal cieszą się ciepłem wczesnej jesieni i… czy o mnie pamiętają? Czy pamiętają, że mieli kiedyś córkę?
Odegnała natrętne myśli. Teraz jej jedyną rodziną był Raymond. To on nauczył ją, jak przetrwać. Dał jej dom, pieniądze i zrozumienie, którego tak bardzo potrzebowała. Nawet potwory bywają samotne. A może zwłaszcza one? Ale jego nie było teraz przy niej. Ba, nawet nie raczył powiedzieć dokąd idzie. Raymond wybrał towarzystwo Lox, a jej kazał czekać na wiadomość od tego tchórzliwego szczura nazwiskiem Bertrand. Shade zmiażdżyła pustą puszkę i zaklęła pod nosem. Zgrabnie zeskoczyła na ziemię i wydobyła z bagażnika dużą, sportową torbę. Zdjęła zakrwawioną bieliznę i dokładnie wytarła ciało za pomocą nawilżanych chusteczek. Następnie założyła swój roboczy strój – czarny kombinezon, lekki płaszcz oraz upiorną, białą maskę. Na koniec, wyjęła małą fiolkę zawierającą kilka kropli żółtej, kleistej substancji. Inferno. Nitrogliceryna ery magii i atomu, najsilniejszy środek zapalający w Siedmiu Miastach. Lamia wiedziała, że jedna kropla wystarczy, by puścić z dymem Svena, jego samochód oraz, co najważniejsze, jej materiał genetyczny, który mogła zostawić na miejscu zbrodni w postaci włosów, płynów fizjologicznych lub naskórka. Ostrożnie dotknęła nakrętki… gdy rozległ się energiczny dźwięk jej komunikatora. Schowała fiolkę do kieszeni i odebrała.
– Słucham?
– Dobry wieczór. Czy mógłbym rozmawiać z Raymondem Ri….
– Nie jestem sekretarką, ty tchórzliwy frędzlu. Jego linia została przepięta na mój komunikator.
Po drugiej stronie linii zapanowała pełna konsternacji cisza.
– To ty – odezwał się w końcu Bertrand. – Cieszę się, że nic ci nie jest…
– Daruj sobie sztuczne uprzejmości – warknęła. – Gdzie jesteś?
– W Parku Idunn.
– To na drugim końcu miasta. Po jaką cholerę tam lazłeś?
– Jestem z kimś umówiony – odpowiedział z wyrzutem.
– Dobra, nie ważne – westchnęła. – Zostań tam, już po ciebie jadę.
– Tylko się pospiesz.
Shade rozłączyła się i prychnęła, jak wściekła kotka. Co on sobie myśli?! Wydaje mu się, że może mi rozkazywać? Że jestem na każde jego wezwanie? W pierwszym momencie miała na myśli Bertranda, ale już po chwili wyobraźnia sama podsunęła jej obraz Raymonda. To jeszcze mocniej ją rozwścieczyło.
Lamia wyjęła z bagażnika koc przeciwpożarowy i zakryła nim ciało Svena. Wytarła też ślady krwi z okien i bardziej wyeksponowanych części tapicerki. Po kilku minutach, samochód był gotowy do drogi. Wcześniej miała zamiar dotrzeć do miasta piechotą i spotkać się z Bertrandem w jakimś publicznym miejscu, w którym Svart nie mógłby ich otwarcie zaatakować. Niespodziewane wyznanie tchórzliwego dealera skutecznie pokrzyżowało te plany. Usiadła za kierownicą.
– A mówiłeś, że nie dasz mi poprowadzić swojej bryki – powiedziała słodkim głosem do ukrytego z tyłu ciała. – Tylko zapnij pasy, kochanie.
Jechała szybko. Znacznie szybciej, niż należałoby się tego spodziewać po osobie wiozącej na tylnim siedzeniu świeżego trupa. Miała nadzieję, że szaleńcza prędkość pozwoli jej zostawić w tyle złość i dręczące ją wątpliwości. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Czuła, że z każdym przejechanym kilometrem wściekłość wzbiera w niej niczym zabójcza fala szkarłatnego przypływu.
– Nie jestem suką na posyłki – szepnęła. – Nie jestem jak twoja durna sekretarka…
Shade gwałtownie zahamowała. Zjechała na pobocze i zatrzymała pojazd w ślepej uliczce. Przez chwilę myślała intensywnie, a na jej ustach powoli materializował się coraz szerszy uśmiech. Złość zniknęła. Jej miejsce zastąpił spokój i zimna satysfakcja. Lamia sięgnęła po komunikator i wybrała numer z listy Raymonda.
– Słucham? Halo? – głos sekretarki był równie irytujący, jak zawsze. – Jest pan tam?
– Pana nie ma. Jestem ja.
– Och…
– Zaskoczona? – prychnęła lamia. – Nie pamiętasz, że Ray oddał mi dziś swoją linię do wyłącznej dyspozycji?
– No tak… Wspominał o tym przed wyjściem. Nie chciał, żeby mu przeszkadzano.
– Niestety sytuacja uległa zmianie. Muszę się z nim natychmiast skontaktować.
Na szczęście sekretarka nie była na tyle głupia, by jej się sprzeciwiać.
– Oczywiście – w słuchawce rozległ się szelest. – Przekazał linię, ale ma przy sobie sam komunikator. Za chwilę znajdę numer kanału awaryjnego…
– Nie trzeba – przerwała stanowczo. – Muszę sobaczyć się z nim osobiście. Powiedz mi tylko, gdzie jest.
– Ale… – sekretarka zająknęła się. – Mówił, że nie życzy sobie, by ktokolwiek go niepokoił. Powiedz mi o co chodzi, jeżeli to rzeczywiście ważne, to może…
– Nie tobie decydować, co jest ważne, a co nie – syknęła. – Czy naprawdę chcesz, żebym przyszła do twojego małego mieszkanka i przekonała cię o tym osobiście?
Cisza, która zapadła po drugiej stronie słuchawki stanowiła wystarczającą odpowiedź.
– Jest w Le Azure.
Shade odpaliła silnik i z piskiem opon wyjechała na drogę.
– Trzymaj się, Sven. Będzie trzęsło! – krzyknęła, jednocześnie włączając radio.
Wnętrze samochodu wypełniła ostra, gitarowa muzyka, która niemal zagłuszyła śmiech lamii.
Uff, trochę to zajęło ale w końcu jest :) Część trzecia (ostatnia) znajduje się już na etapie picowania szczegółów i pewnie pojawi się w weekend. Oto i link do częśi I.
Dla niezorientowanych w temacie, krótkie info: "Ronin" to opowiadanie (a właściwie minipowieść) osadzone w świecie, w którym nie magowie grają na giełdzie, elfy pracują w funduszach hedgingowych, a rolę państwa przejął wolny rynek w nieco spaczonej formie ;) Akcja dzieje się ok. dwa miesiące po wydarzeniach opisanych w opowiadaniu "Kontrakt" (160k znaków).
Enjoy!
No nareszcie. Biorę się za lekturę, wieczorem coś napiszę.
no nareszcie...;)
A ja jeszcze się wstrzymam i poczekam, aż będzie całość. Jeśli mogę unikać stosunku przerywanego z tekstem, to unikam ;)
Czekam więc z niecierpliwością do weekendu.
clayman, aga, dzięki, że czekaliście :)
Eferelin, "stosunek przerywany z tekstem" - rozwaliło mnie to ;D
Nie przeczytałem twojego pierwszego komentarza. To jeszcze nie koniec, arghhh. Jak narazie jeszcze podoba mi się bardziej od Kontraktu, ale czekam na końcówkę. Styl świetny. Czekam więc na weekend.
clayman, przepraszam, że tak dzielę, ale ja tak jest mi łatwiej. Sam pewnie wiesz, że prościej ogarnąć i poprawić tekst po kawałku. Gdybym nie wrzuciła tej części, pewnie katowałabym ją jeszcze z tydzień i nie mogłabym ruszyć dalej ;) Kiedy byłam małą dziewczynką pisałam piękne wypracowania, za które zwykle dostawałam 1+ z powodu masy błędów ortograficznych i interpunkcyjnych. Teraz orto ogarnia mi Word, ale przecinki dalej są moją zmorą, a czytając na głos 160k znaków można konkretnie zedrzeć sobie gardło ;) Dlatego wolę wrzucić część i do niej nie wracać... Staram się robić dokładną korektę z szacunku dla czytelników, ale nie ukrywam, że jest to trudne przy takiej objętości tekstu i moich własnych ograniczeniach. Tym bardziej mi miło, że podoba Ci się mój styl, który moim zdaniem wymaga jeszcze dużo pracy. Na razie jestem zadowolona z tego, że język coraz mniej mi przeszkadza i nie stanowi poważnej przeszkody dla moich opowieści :)
A ja przeczytam, natomiast napiszę Ci reckę po przeczytaniu 3 części i ogarnięciu całości. Pozdrawiam
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
Mie również podoba się twój styl, świetny. Jakoś czekałem na drugą część i nie zawiodłem się. :))
Znowu wycieło mi komentarz. Cholera z tymm logowaniem. Za drugą część wystawiam ocenę 5. Idę do trzeciej. Atmosfera gęstnieje z niecierpliwością czekam na zakończenie.