
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Zmierzch zapadł już dawno.
Chemicznie zasilane latarnie oblewały ulice migoczącą, żółto-niebieską poświatą; rozstawione w nieregularnych odstępach, różniły się od siebie natężeniem światła, które wtulało się w okolicę. Cienie na ceglanych murach służyły za pożywkę dla fantazji – przedstawiały urojone sceny, które mogłyby posłużyć za sztukę na parkiecie nie jednego teatru. Puszczając wodze wyobraźni, można było dostrzec intrygujące widowisko tańczących kształtów.
Z mroku bocznej alejki wyłoniła się tajemnicza osobistość. Mężczyzna szedł raźno falując płaszczem. Mijał właśnie siedzibę straży miejskiej. Nie obawiał się rozpoznania, jego twarz zasłaniał olbrzymi kaptur, a poza tym, niby czemu wartownicy mieliby go zatrzymać? Mnóstwo osób przechodzi ulicami Miasta o tej porze, a z racji że jesienna temperatura daje się we znaki, większość ubiera chusty lub kaptury. Z taką myślą w głowie nasz bohater bez przeszkód wyminął lekkim łukiem strażnicę.
Zza płotu brzydkiego podwórka wyskoczył kot. Wylądował prosto pod latanią, tam gdzie, jak to mawiają, najciemniej. Seledynowe latarki rozszerzyły się zaciekawione – zwierzak lustrował przez chwilę zbliżającą się postać. Gdy zakapturzony podszedł na odległość nie większą niż trzy sążnie, kot wyszczerzył kiełki, syknął jak oparzony i puścił się w stronę mroku ziejącego z bocznej uliczki.
Tak na prawdę nie tylko pora roku miała wpływ na ubranie indywiduum; szerokie kaptury, przepastne płaszcze, to atrybuty pewnych specyficznych profesji.
Mężczyzna dochodził do bardzo szerokiej arkadowej bramy będącej separatorem między dzielnicami. Wkraczał do Północnej Ćwiartki. Tuż za wrotami rozciągał się rozległy plac, trudno było ocenić na oko jego średnicę, ale musiała to być odległość solidnego rzutu beretem. Po przeciwnej stronie również znajdowała się brama – jeszcze większa. Ziemię wyłożono równiutko brukowaną kostką, okrąg zamykający przestrzeń tworzyły liczne zabudowania – kamienice, wieże, a także strome zadaszenia; przypominało to nieco chaotyczny, krągły dziedziniec. Z całą pewnością nie można było odmówić temu miejscu uroku, zwłaszcza, że światło Luny – był w pełni – doskonale rozwidniało obszar.
Na środku placu wybudowano okazałą fontannę, misternie wykończoną wzorami. Fenomen i zagadkę tworzyła zielonkawo iluminująca ciecz, która wypełniała basen oraz zatapiała wyżłobione formy. Z daleka wyglądało to jak niewielki wulkan w trakcie erupcji seledynowym płynem.
Zakapturzony sunąc po cichu zauważył delikatny, ledwo dostrzegalny ruch. Dokładnie w tym samym momencie z cienia wyłonił się wysoki mężczyzna, stając przy fontannie i opierając o nią nogę w długim skórzanym bucie zapiętym na liczne klamerki. Chociaż trudno było dostrzec twarz nieznajomego – satelita świecił mu w plecy, a światło bijące od fontanny było za słabe – dało się zauważyć liczne szczegóły.
Proste, kruczoczarne włosy sięgające ledwie ramion, brodę splótł w stosunkowo krótki warkocz. Na sobie miał skórzany płaszcz, który odsłaniał szerokie spodnie i dublet, dziwacznie spięty pasami na krzyż. Co więcej, obcy odrzucił połę płaszcza na bok, demonstracyjnie ukazując lśniącą rękojeść, na pierwszy rzut oka przypominającą kordelas.
Zakapturzony nie zwalniając kroku szedł w stronę fontanny, czułe mechaniczne oko wykryło jeszcze dwie nieznane persony – kryły się stojąc na skraju cienia rzucanego przez wysoki mur.
– Czekałem na ciebie – powiedział nieznajomy wykrzywiając facjatę w jadowitym uśmiechu.
– To dziwne – odparł Garrett – bo zupełnie się nie znamy.
– Taaak – przytaknął zbir – nie wiesz ile się namęczyłem, aby cię wyśledzić, namierzyć, spotkać… – wysyczał. – Jestem Olgierth. Tyle informacji powinno wystarczyć, a z pewnością domyślasz się kogo reprezentuję. – Potarł palcem tatuaż.
– Ile? – zapytał złodziej patrząc w bok.
– Wiele. Ale nie jestem tutaj, aby proponować ci jakiekolwiek indywidualne zlecenie – wyjaśniał – zetknęliśmy się w innym celu, mianowicie, chcę oferować ci współpracę.
Pasożytem, czy jak kto woli, drzazgą dla takiej organizacji byli wolni strzelcy psujący czarny rynek jak Garrett albo Yuhasu, który z tego co było wiadomo nie skończył zbyt dobrze. Wbrew pozom często nie chodziło o same zyski czy łupy, ale o… sławę, uznanie. Garrett był najlepszy w swoim fachu, taka indywidualność w szeregach Węży to olbrzymia zaleta; plotka głosząca o tym, że największy ze złodziei został wcielony w ich zastępy, byłaby miażdżącą informacją dla straży miejskiej i burmistrza. Chociaż z drugiej strony… jeżeli spojrzeć na to w kontekście: jedno muzeum dla jednej osoby, albo jedno muzeum dla wielu, to zyski wtedy nabierają znaczenia.
Cecha która odrzucała Garretta od przystąpienia to przemoc stosowana przez frakcję. Nierzadko w Gońcu pojawiały się artykuły o ilości „przypadkowych" ofiar pochłoniętych w czasie kolorowych nocy. Można było też policzyć nazwiska na ostatniej stronie w nekrologu. Czasem nie starczało na to palców.
– Nie jestem zainteresowany – powiedział chłodno Garrett – pracuję sam. Myślę, że doskonale o tym wiecie.
– Obawiam się, że nie masz wyboru – zaśmiał się bandyta, po czym skinął na kolegów, którzy wyszli z cienia.
– Czyżby? – zapytał Garrett. Tym razem to on jadowicie się uśmiechał.
Nie czekając dłużej, błyskawicznie sięgnął pod płaszcz i wydobył bombę oślepiającą. Blask był tak silny, że ulica przez ułamek sekundy wyglądała jak w dzień. Bandyci klnąc siarczyście po omacku dobywali broni, wyglądali bardzo niezgrabnie.
Złodziej zdawał sobie sprawę z tego, że jeżeli dojdą do siebie nie będzie miał żadnych szans. W jego dłoni pojawiła się czarna pałka. Ruszył na oponentów, mięśnie zagrały pod płaszczem jak doborowa orkiestra. Pewnym, silnym acz kocim ruchem uderzył Olgiertha końcem pałki w tchawicę, bandyta zwalił się na ziemię charcząc i próbując zaczerpnąć powietrza. Reszta doszła już do zmysłów, jednak ich ustawienie było korzystne – pierwszy był dużo bliżej i od razu kiedy odzyskał wzrok ruszył do ataku. Pałka, dużo krótsza od rapiera, nie miała zastosowania, toteż złodziej wiele nie myśląc, rozpędził się w krótkim rozbiegu i wyciągnął nogę prosto w mostek mężczyzny. Przeciwnik ugiął się prawie do połowy, głuche uderzenie sprowadziło go na glebę.
Trzeci był sprytniejszy, zaszedł złodzieja od tyłu i próbował skrócić o głowę szerokim cięciem, jednak Garrett zdołał odskoczyć w samą porę – tuż po tym jak instynktownie się odwrócił. Szabla przepruła powietrze z krótkim świstem. Zakapturzony oszczędnym zamachem podążył w stronę nadgarstka wroga. Trafił bezbłędnie, dźwięk brzęczącej szabli opadającej na bruk odbił się głębokim echem i zlał z wodofonią fontanny. Złodziej dokończył walkę dwoma uderzeniami, pierwsze było zamaszyste, z dołu, prosto w prawą stronę żuchwy, drugie krótsze, wysłał z góry – w skroń.
Po walce bezzwłocznie puścił się biegiem w stronę szerszej bramy. Chciał jak najszybciej się oddalić. Poza tym, miał umówione spotkanie ze zleceniodawcą.
Tuż przy wrotach zwolnił i szedł jak najciszej próbując usłyszeć szmer rozmów. I usłyszał.
Wypadło na niego jeszcze dwóch. Szarżowali prosto na złodzieja, był praktycznie bez szans.
Nagle stało się coś niespodziewanego, o krok przed Garrettem pojawiła się postać w płaszczu. Nozdrza Garretta wypełnił zapach lasu i kwiatów. Nie wiedział co się stało, bo persona przesłoniła mu widok, ale usłyszał jak dwóch napastników wali się na ziemię z cichym jękiem. Później obcy odwrócił się w jego stronę, twarz zasłaniał cień rzucany przez kaptur.
– Kim… – zaczął złodziej.
I nie dokończył. Dało się słyszeć tylko ciche syknięcie niewielkiej buteleczki. Opadł prosto na nieznajomego. Świadomość zgasła tak jak gaśnie zdmuchnięta świeca: nagle, niespodziewanie, bez jakiejkolwiek kontroli.
*
Był ptakiem. Lecąc wysoko ponad chmurami czuł wszechogarniającą wolność. Przeszłość straciła znaczenie, nie był już brudnym dzieciakiem wychowanym przez ulicę na kogoś kto musi kraść.
Zanurkował niżej, wiatr przepływający przez lotki i sterówki namaszczał jego zmysły niczym boska ambrozja. Ujrzał w oddali lekko zamglone szczyty, ich czubki upstrzone śniegiem przecinały horyzont chaotycznym zygzakiem. Pod sobą miał las, tak wielki, że nie było widać nic więcej – tylko drzewa, krzewy, rzeki, strumienie, dzikie zwierzęta. Obrzędy pogan. Tańczyli trzymając się za ramiona, okrążali ogromny menhir na którym widoczna była ofiara, wszędzie krew, śpiew i taniec.
Wyminął rytuał i zapomniawszy o nim nasycał ciało cudem lotu. Kierował się w stronę majestatycznych gór.
Nagle wszystko zniknęło w mlecznej bieli. Zobaczył twarze swoich mentorów – Mayara i Artemusa. „Nie uciekniesz. Nie uciekniesz nigdy."
Garrett odzyskał przytomność. Czuł się osłabiony, jakby odurzony mocnym narkotykiem; potrafił jednak odróżnić rzeczywistość od sennych majaków. Leżał na miękkim łóżku, rozebrany, przykryty lekkim, aksamitnym prześcieradłem. Poczuł ruch z lewej strony, spróbował odwrócić głowę – z wielkim trudem, ale podołał. Skroń sprawiała wrażenie jakby ważyła tonę.
Stała tuż przy łóżku, zaledwie o cal obok. Rozmazana, naga, kobieca. Półprzytomny wyciągnął rękę, która bezwładnie opadła poza łoże, muskając zgrabne udo. Zrzuciła prześcieradło na ziemię, wspięła się i usiadła na nim, obejmując udami. Nachylając się w stronę twarzy złodzieja, przesłoniła mu widok włosami. Jej kształtne usta były jak antidotum. Bramy rozkoszy zwarły się w namiętnym uścisku. Łóżko zaskrzypiało w spojeniach, temperatura ciał zawrzała.
Utonęli w locie ponad lasem, towarzyszył im wiatr, zapach drzew i kwiatów.
*
Do komnaty wpełzło pierwsze światło rozjaśniając szarość poranka. Alkowa nie była specjalnie zamożnie urządzona, tak samo jak dzielnica w której się znajdowała. W pokoju panował bałagan, wszędzie rozrzucono części garderoby, mniej lub bardziej osobistej. Na czarnej, bawełnianej męskiej koszuli spała mysz.
To co było najdziwniejsze to wszechobecna roślinność, komnatę wypełniało mnóstwo donic i kwiatów, nawet bluszcz porastający kamienicę od zewnątrz, zdołał przedrzeć się przez futrynę okna do środka, obejmując wschodnią ściankę. Pod północną stał solidny dębowy sekretarzyk wyposażony w zapas pergaminu, piór do pisania oraz inkaustu. Poza tym znajdowały się na nim liczne ozdoby, rzeźbione kamienie przytrzymujące papier, kula wypełniona dziwną jasnobrązową cieczą, figurka żaby z brązu, damskie pachnidła i inne drobiazgi.
Południową ścianę podpierało mocarne łoże z fioletowym baldachimem, w rozkopanych prześcieradłach leżały dwa stygnące ciała. Drobna kobieca postać odwrócona była tyłem i przylgnęła do postury Garretta. Jej długie, płomienne włosy opadały aż na skraj łóżka, tuż obok dłoni. Złodziej leżał z ręką wyciągniętą pod szyją kobiety, drugą zacisnął delikatnie na pełnej piersi.
Za oknem przeleciała mewa, zwiastując słoneczny dzień. Z dołu dało się słyszeć rozmowy, przekleństwa i nawoływania kupców oraz żeglarzy. Dzielnica Portowa budziła się do życia.
– Tęskniłam za tobą – wyszeptała niespodziewanie.
– Ja za tobą również – odparł. – Co się stało?
– To długa historia.
– Mamy czas. – Pocałował aksamitnie gładkie ramię.
– Początek historii znasz – podjęła opowieść – wyszłam z Karimem na prośbę preceptora Aretha, aby dostarczyć komuś tajemniczą paczkę. Dzisiaj wiem dla kogo była przeznaczona i co znajdowało się w środku, ale wtedy… rozkaz brzmiał: przetransportować pakunek z punktu A do punktu B.
– Wszystko stało się tak nagle – powiedziała po chwili milczenia. – Był wieczór, szłam z Karimem ramię w ramię… Nagle, zupełnie jakby z pod ziemi wyrośli przed nami ludzie, niektórzy ubrani byli w wilcze, lub niedźwiedzie skóry. Ich ślepia błyskały seledynowym pobrzaskiem. Nie wiedziałam nawet kiedy, a zarzucono mi na głowę worek, Karim zwalił się na ziemię po głuchym uderzeniu, ale nie było to uderzenie pałką czy kijem. Nic nie widziałam, a jednak… czułam. Pole uderzeniowe lekko mnie odepchnęło. To była czysta energia, zupełnie jakby postać stojąca przed nami władała nienaturalną mocą – odgarnęła grzywkę z czoła, po czym westchnęła i uśmiechnęła się lekko. – Wystraszyłam się nie na żarty. Na początku nie myślałam o tym zbyt wiele, ale to był pierwszy raz kiedy zetknęłam się z magią. Wcześniej uważałam takie rzeczy za bajania starych dziadów, którzy nie mają nic lepszego do wymyślenia.
– Mam w sobie krew bogów – wyznała Kaylah bez emocji. Garrett drgnął lekko. – W moich żyłach płynie domieszka posoki samego Szachraja. Uwierzysz?
– Widywałem… – złodziej szukał słów – bardziej zaskakujące rzeczy – dokończył i potarł finezyjnie opaskę zasłaniającą lewy oczodół.
– Za metropolią ściągnięto mi worek z głowy, na jego miejscu pojawił się mocny knebel. Zmierzchało już, podążaliśmy w stronę boru, droga z Miasta na sam jego skraj jest daleka, toteż tuż przed dotarciem omdlałam. Pamiętam jedynie, że pod drzewami majaczył wóz zaprzęgnięty w cztery wielkie jelenie. Po tym jak się obudziłam doszłam do wniosku, że podróż trwała bardzo długo… drzewa były nieporównanie większe niż te stojące opodal cywilizacji. – Wyciągnęła rękę w stronę lampki z winem, stojącej na trójkątnym stoliku, upiła niewielki łyk i opowiadała dalej. – Po wyjściu z wozu doznałam szoku. Dotarliśmy do czegoś na wzór miasta, ale w samym sercu lasu. Wokół krzątało się mnóstwo ludzi, wyglądali dziko, ale jednocześnie budzili szacunek. Były tam też zwierzęta: daniele, sarny, lisy, wiewiórki… wszystkie chodziły zupełnie bez obaw przed ludźmi. Zauważyłam też istoty nie przypominające żadnych zwierząt jakie widziałam kiedykolwiek… Wokół paliło się kilka ognisk, ale większość oświetlenia pełniły gromady uskrzydlonych świetlików. Później… wtedy wszystko się zaczęło.
Z drzewiastej fortecy stojącej o rzut kamieniem od wozu wyszedł mężczyzna, jego głowę ozdabiał hełm przypominający paszczę niedźwiedzia. Towarzyszyła mu skąpo odziana, wytatuowana kobieta. Tajemnicza para zbliżała się w stronę Kaylah, będącej nie tylko w samym centrum leśnego grodu, ale również w ośrodku zainteresowania.
Kiedy ekscentryczna dwójka podeszła na tyle blisko do dziewczyny, że znajdowała się od niej zaledwie kilka kroków, wszyscy mieszkańcy cytadeli zebrali się wokół porwanej, były ich setki, otoczyli trójkę ciasnym pierścieniem. Panowała przeszywająca cisza.
Wódz w niedźwiedzim hełmie zbliżył się wolnym krokiem do dziewczyny. Jego postura robiła wrażenie. Wyciągnął ręce w stronę Kaylah, pomimo ogarniającego strachu zareagowała błyskawicznie robiąc krok w tył, uciekając obcym dłoniom. Spróbowała uderzyć druida, ale delikatna dłoń przeleciała przez nicość, zupełnie jakby trafiła na dym. Kapłan uśmiechnął się lekko i szedł dalej, zbliżając się coraz bardziej do dziewczyny. Położył sękate dłonie na ramionach porwanej, poczuła jak przez jej ciało przepłynęła magia, nad głową zauważyła formującą się z nicości kulę. Owal emitował jasne, błękitne światło; po chwili sfera rozpostarła się w płaszczyznę i spadła wolno jak liść z jesiennego drzewa na włosy dziewczyny. Energia osłoniła ją całunem aż po stopy. Wyglądała teraz jakby była przykryta cieniutkim, jaśniejącym materiałem.
Oczy szamana błysnęły szafranowym blaskiem, zabrał ręce i odszedł kilka kroków w tył. Kaylah próbowała się ruszyć, ale nie mogła, nie była nawet w stanie drgnąć okiem. Otaczająca ją magia dopasowała się do ciała i zaświeciła nagle purpurą. Chociaż wyglądało to jak samozapłon, zupełnie nic nie poczuła. Po chwili energia zniknęła niczym dogasający knot świecy, a ubranie zamieniło się w siwy popiół, który opadł powoli na ziemię.
Stała naga zasłaniając rękami piersi. Nagle zawiał wicher, jej płomienne włosy zafalowały. Świetliki latające nad zgromadzeniem zgasły, zwierzęta uciekły w bór, świecąc kolorowymi latarniami zadów.
Gdzieś między drzewami dało się słyszeć głuche, ciężkie kroki ginące w leśnej darni. Krąg ludzi rozstąpił się, a spomiędzy nich wyszła ciemna sylweta. Bestia szła w stronę Kaylah, nad głową potwora zapłonęła kula latająca po spirali, aż zatrzymała się na idealnym kole w wewnętrznym pierścieniu zgromadzenia, światło koncentrycznie oświetlało okolicę.
Monstrum zatrzymało się tuż przed dziewczyną, wszechobecni mieszkańcy pokłonili się przed swoim panem – Szachrajem, bożkiem Pogan.
Był ogromny, mierzył około dwóch sążni, jego barczysta postura wzbudzała zarazem strach i obrzydzenie. Koźle nogi zasadzone miał na wielkich racicach. Od kolan do szyi wyglądał jak zwykły humanoid, różnica polegała jedynie na gabarytach i gęstym owłosieniu. Mięśnie nawet przez futro sprawiały wrażenie jakby wykuto je ze stali. Głowa przypominała kozła i człowieka jednocześnie – miał ludzkie rysy twarzy, inteligentne spojrzenie błyszczących oczu napawało strachem, ale też jakby niewytłumaczalnym zaciekawieniem. Długa, wysunięta szczęka kończyła się kozią brodą. Z czoła wyrastały dwa pokaźnych rozmiarów rogi, jeden lekko zakrzywiony. Poruszył kilkakrotnie pazurzastymi dłońmi, jakby w zniecierpliwieniu.
Szaman podniósł się z ziemi, reszta ludności również wstała. Podszedł do Szachraja wolnym krokiem i z namaszczeniem uniósł w górę kościany nóż; niespiesznym, głębokim cięciem przejechał tuż poniżej nadgarstka dziewczyny. Zasyczała z bólu.
Krew spływała leniwie z dłoni na ziemię. Ledwo co pierwsza kropla znalazła się na darni, a już spod gleby wypełzły zielone pnącza otaczając, krępując i unosząc półprzytomne dziewczę. Do porwanej zbliżyła się wytatuowana piekielnica i unosząc przedramię dziewczyny zlizała posokę. Wzory na jej skórze zalśniły niebieskim blaskiem. Sięgnęła do pasa, wydobyła spiczasty diamentowy sierp.
Szachraj zawył dziko; mieszkańcy zawtórowali mu po stokroć głośniej, wokół zabłysły tysiące, miliony świetlików, przywołane zwierzęta i bestie wybiegły z ciemnego lasu. Ludzie poczęli tańczyć w koło otaczając rytuał. Szamanka zaszła dziewczynę od tyłu i cięła zamaszyście od lędźwi, aż do pośladka. Śmiech Szachraja i wiedźmy zlewał się ze śpiewem ludu.
Kaylah wrzeszczała. Błagała bogów o pomoc, prosiła w myślach Opiekunów, aby przybyli.
Nóż w rękach czarownicy na początku zachowywał się gnuśnie, tak samo jak leciwie błyskające tatuaże. Wraz z podnoszeniem się okrzyków, śpiewu i dynamiczności tańca, wiedźma zachowywała się coraz bardziej agresywnie. Szachraj i druid tańczyli razem wirując między tłumem.
Teraz wzory kapłanki świeciły bardzo jasnym, błękitnym ogniem. Sierp śmigał jak bicz, a zarazem z chirurgiczną precyzją artysty malującego dzieło życia. Szamanka pociągnęła ostatnie cięcie przez kręgosłup, aż wjechała koniuszkiem klingi między pośladki. Dziewczyna zamroczona bólem, otumaniona śpiewem i krzykiem, ledwie jęczała.
Po skończonych torturach pnącza wzbiły się dużo wyżej ciągnąc ze sobą ciało porwanej. Roślinność zatrzymała się w miejscu gdzie światło Luny padało wprost na pokaleczone plecy. Płomienna czerwień włosów odrzuconych w tył zlewała się z kolorem krwi. Kaylah patrząc w górę widziała między gałęziami mrugające gwiazdy.
Szamanka zaśmiała się przerażająco i zawirowała między ludźmi. Ręce miała wyciągnięte jak najdalej. Sierp poznaczył nie jedno oblicze.
Szachraj zbliżył się do pnącz i uderzył racicą w ziemię. Impakt był tak mocny, że gleba aż zadrżała. Spod gruntu wyrznęły się długie laski kryształów. Były różne – jedne cienkie jak nić, inne na miarę pnia dorodnej brzozy. Posuwały się strzeliście w górę aż dotarły do ofiary. Cieńsze wbiły się z chrzęstem w lędźwie i pośladki młodocianej. Zawyła przeraźliwie. Nieludzko.
Chaotyczne kształty ran na jej plecach zaczęły pulsować iluminującym blaskiem zieleni. Coraz szybciej, coraz mocniej, aż światło rozwidniało okolicę w promieniu połowy mili.
Po długiej chwili okaleczony grzbiet ułożył się w obraz drzewa.
Momentalnie zarówno pnącza jak i kryształy zniknęły. Rozpłynęły się. Rozsypały. Kaylah spadła prosto w ramiona Szachraja, który wolnym krokiem wśród zgiełku, libacji i orgii udał się w stronę majaczącej w mrokach nocy cytadeli.
*
– Zostałam ich główną kapłanką – powiedziała. – Druidką, jeśli chodzi o ścisłość. Pierwszą kobietą pełniącą ten obowiązek w dziejach Pogan.
– Osiem lat spędzonych w ich szeregach… – mruknął Garrett. – Zatem dlaczego uciekłaś?
– Nie mogłam tak dłużej. Pomimo, że władam mocą, mentalność treningu Opiekunów pozostała… Nie chciałam przykładać ręki do zachwiania równowagi. Nie czułam się wyjątkowa, wybrana, nie chciałam taką się czuć – wyjaśniła. – Nie mogłam pogodzić się z rolą jaką przydzielił mi los. Chcę to zmienić. Wrócę do szeregów Opiekunów, ale najpierw muszę odwrócić rytuał. Pomożesz mi?
– Tak.
Złodziej stał oparty o ścianę nadzwyczajnie wysokiej kamienicy. Czekał na Kusego.
W mroku ulicy zamajaczyła sylweta, Garrett drgnął, jednak po odgłosach wydawanych przez personę stwierdził, że to nie paser. Pijak ciągnął się wolno alejką, potykając się co rusz o wystające kostki bruku. Za nim pojawiła się inna figura, posuwająca się szybkim, nieco zawadiackim krokiem. Kusy mijał właśnie pijaka, kiedy ten uwiesił się na jego ramieniu. Garrett usłyszał strzępy rozmowy.
– Datek panie, datek! – błagał bezdomny.
– Zjeżdżaj brudasie, bo jak przeoram facjatę!… – wydarł się mężczyzna odpychając mocno pijaka.
W Czarnej Alei nie było latarni, na takich ulicach nawet wzniesione znikały w tajemniczych okolicznościach. Złodziej odbił się od ściany, aby być lepiej widoczny. Kusy właśnie miał zamiar wejść do środka budynku, kiedy spostrzegł ciemne zarysy.
– Garrett, to ty? – zapytał.
– To ja.
– Wejdźmy do środka, muszę się napić czegoś mocniejszego. Zaraza z tymi bydlakami – machnął ręką w stronę cichych jęków. – To już trzeci dzisiaj.
Usiedli w miękkich skórzanych fotelach, panowała chwila ciszy. Kusy był średniego wzrostu, za to dużo szerszy w barach od złodzieja. Twardy zarost okalał młodą twarz z której błyskały jasnoniebieskie oczy. Kręcone włosy opadały na czoło w artystycznym nieładzie. Paser – jak to paser – był bogaty, jego mieszkanie miało kilka pokoi, nie licząc tych ukrytych. Kusy zajmował się nie tylko paserką, był też technikiem oraz alchemikiem na rzecz czarnego rynku. Pracował przy konstrukcji broni niespotykanej nigdzie indziej. Zbijał na tym majątek.
– Zatem – Kusemu się odbiło – czym mogę pomóc przyjacielowi? – zapytał z uśmiechem.
– Potrzebuję sprzętu, kończą mi się zapasy, a robota nie poczeka.
– Dobra jest – odparł paser. – To co zwykle, tak?
– To co zwykle. Tylko, że… tymczasowo nie mam pieniędzy. Oddam jak zdobędę.
– Bez obaw – zapewnił – czego jak czego, ale kasy to mi nie brak. – Wyszczerzył się. – Więcej miłości by się przydało – zakpił i wybuchnął śmiechem. – Idź do skrytki w szafie, tam znajdziesz wszystko czego potrzebujesz. Czuj się jak u siebie w domu, a ja zajmę się swoimi sprawami.
– A, i zamknij drzwi – rzucił. – Do zobaczenia następnym razem.
*
Sunące chmury nie przeszkadzały w podziwianiu nieba. Wręcz przeciwnie, dodawały powabu i piękna. Dolna część sierpa księżyca podświetlała tuman rozciągniętego obłoku. Liczne gwiazdy mrugały na Miasto. Morze iluminowało ich światłem i jednocześnie pochłaniało blask w niespokojnych falach.
Kaylah stała na rozległym balkonie portowej kamienicy. Garrett siedział obok, a właściwie półleżał, wyciągnięty w głębokim fotelu założył nogi na niewielki, obity futrem taboret.
– To jest konstelacja Rydwanu – wskazała ręką zbiór kropek na firmamencie. – Mitologia mówi, że rydwan nie chciał służyć żadnej z istot. Pragnął wolności i ucieczki od ludzi, dlatego nikt nie podołał na niego wsiąść.
– Piękna noc – szepnął, czując na ciele błogi ciężar i rozleniwienie.
– Tak. Bardzo piękna, tak jak ta chwila – położyła dłonie na ramionach Garretta – ale niedługo musimy wyruszać. Jednak najpierw wyjaśnię kilka rzeczy.
– Moja moc jest ograniczona – mówiła żywo, jej kształtne wargi wręcz śpiewnie artykułowały słowa – nie tylko w Mieście, ale w ogóle. Najsilniejsza jestem wśród nich… Posiadam też ogromny potencjał w puszczy, a w mieście… Sam widzisz – zaśmiała się i wskazała skinieniem wnętrze pokoju, które przypominało sklep z roślinnością, albo aptekę zielarza. – Jak nietrudno się domyślić – tłumaczyła – moja siła uzależniona jest od flory będącej w najbliższym otoczeniu.
– Rozumiem, czy to wszystko? Dokąd idziemy? Co musimy zrobić? – pytał.
– Idziemy do lasu, daleka droga przed nami, ale zorganizuję pewien… transport. Jak wspominałam wcześniej chcę odwrócić rytuał przeprowadzony przez Pogan. Jeżeli nam się uda nie będą nawet o mnie pamiętać. Nie pytaj o szczegóły, bo sama ich nie znam.
– Na pewno są jakieś niebezpieczeństwa… Wolałbym być gotowy – powiedział powoli i ostrożnie.
– Starożytni – jej oczy zabłądziły na chwilę w zamyśleniu – zapewne o nich słyszałeś. Nie legendarna, ale wręcz mityczna cywilizacja. Pionierzy Miasta, dysponujący mocą większą niż Poganie, bez uzależnień od lasu czy innych źródeł energii. Posiedli również kolosalną wiedzę, a także zdolności przewidywania przyszłości.
– Zapomniałaś dodać, że to głupcy – dokończył Garrett.
– Doprowadzili do własnej zagłady – zgodziła się – tak kończą ci którzy próbują zmienić koleje losu. Właśnie dlatego podziwiam Opiekunów, oni także są potężni i dążą do poznania jutra, ale z tego co wiem nie mają zamiaru w nim grzebać… Jedynie utrzymać Równowagę.
– Tak czy inaczej, nie rozumiem co mają przedwieczni do naszego zadania?
– Idziemy w miejsce gdzie mieszkają ich dusze.
– Moja moc… potrafię opisać uczucia roślin, całej fauny i flory lasu nawet stąd. Poganie są niespokojni po mojej zdradzie. Póki co tylko mnie szukają. Szachraj potrafiłby wskazać im gdzie jestem, ale nie zrobi tego. W końcu to bożek szelma. – Uśmiechnęła się. – A przynajmniej… nie powie im od razu. Wyczuwam również obecność Ruani w miejscu do którego mamy się udać. Chcę zachować się jak prawowita akolitka Opiekunów, oddam dar którego nie chciałam. Przywrócę balans, a później wrócę w ich szeregi.
– Poganie nawet gdyby wiedzieli gdzie teraz jestem, nie wtargnęliby ot tak do Miasta. Ich moc również przygasa poza puszczą. Młotodzierżcy rozbiliby ich w pył.
– W to nie wątpię – przytaknął. – A co z Szachrajem?
– Idąc do lasu być może go spotkamy, ale to wyłącznie przypuszczenia. Nie sądzę, aby mieszał się do sprawy.
(…)
Opowiadanie trochę w stylu Sagi o Wiedżminie. Trochę dziwnie mi się czytało, trafiając co jakiś czas na słowa: persona czy indiwiduum. Ale zapowiada się ciekawie...
plonko: Sagę Sapkowskiego czytałem na kilka lat wstecz, ale nie ma co ukrywać, że jego twórczość miała na mnie silny impakt. Zzauważyłem zreszŧą, że pisarze zapytani "kto jest twoim mistrzem literackim?", albo "czym zaczytywałeś się w dzieciństwie?" wymieniają tych których naleciałości można odnaleźć i w Ich twórczości. Trochę zakręciłem zdanie... Notabene tak jest wszędzie, w każdej dziedzinie, u muzyków, grafików, a nawet... informatyków. Efekt jest taki, że pozostają naleciałości mistrzów w twórczoścy *młodych*, którzy albo też zostaną mistrzami i będą inspiracją dla nowej generacji, albo... albo nie.
Tak, AS jest i był dla mnie inspiracją, ale nie staram się go naśladować, ani produkować popłuczyn.
Tak słowem wstępu, bo jeden mógł porównanie do Sapkowskiego przyjąć jako obelgę, a inny jako przyliz. ;) Podchodzę do tego z uśmiechem, bo do twórczości Andrzeja zawsze wracam z przyjemnością.
Jeżeli chodzi o drugą część twojej opinii to bardzo mi miło, że zainteresowałem bazgrołami. :)
Pozdrawiam. Jeżeli ktoś jeszcze przeczyta moje wypociny - proszę o komentarz. :)