- Opowiadanie: Elfinder - Owczarnia

Owczarnia

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Owczarnia

I

Gadano, że nadszedł od wschodu z pianiem koguta.

Skąpany w gęstej mgle, milczący i ponury. O zimnych oczach. I przyniósł śmierć.

Młodz wioskowa nazywała go wiedźminem ziemi niczyjej, reliktem baśni i legend. Anachronizmem zeszłych czasów. Potocznie nadając mu miano, dziwaka i chuja pokręconego. Starszyzna zaś diabłem go obwołała, gdyż powinności swej zapomniał, sakramenty mylił, baby buntował, a nadto był podejrzanie świętojebliwy.

Wyglądem nie budził zaufania.

Cały w czerni o trupiobladej twarzy. Buciorach obitych blachą, białych rękawiczkach z cylindrem na głowie. Nie starał się o akceptację wieśniaków. Wprawiał ich tym w zakłopotanie i wzbudzał nienawiść. Uroki nań wszelkie rzucano, aby go przepłoszyć – to sraczki sakramentnej życzono, to spotkań w gronie anonimowych bimbrowników, a to, by nocą strzyga jaka wkradła się do chałupy i osikę z korzeniami wyrwała.

To mu zgoła nie przeszkadzało. Myśli nie zajmowało, nie trapiło, a ino w posłudze umacniało. Resztę brał sam – bez pytania, bez zgody.Taki właśnie był kśiundz Bartosz.

 

II

Było późne jesienne popołudnie, gdy dwaj starzy bywalcy spod sklepu Piżmu i Gibonu dojrzeli postać w czerni.

– Pacz! – zawołał Gibonu – Znowu wylazł znikąd. Jak diabeł, co w sadzie u zakonnic grasuje.

– On tak ma – odrzekł Piżmu, ściągając łyka jabłecznika – Nie pogada taki, nie wiadomo co myśli, zawsze pomoże, a potem opiprzy.

– Starszyzna gadała, że duch to nieczysty. Jak baby litanije pod krzyżem odprawiają, to one je z modłów cytatem biblijnym wyrwa i chichocze pod nosem. A baby to durne, nie wiedzom, czy do niego się modlić, czy do krzyża.

– Ja prosty człowiek. I mi łopatą do głowy i biblię i jego zachowanie – mruknął Piżmu.

– No i na chłopski rozum – prawil Gibonu – Przyszedł on do wioski tego samiuśkiego dnia, co nam stary chrząstką się zadławił. Żałobnego odczytu nie wygłosił, stypy nie zrobił. Za to ciało starego w trumnie na furę wrzucił, baby od czuwania rozgonił i wywiózł w las. Bóg jeden wie gdzie.

– Ale wszyscy protestowali.Z tego com zasłyszał!

– I co z tego! Skoro wyszedł do nich ze skrzypeczkami i grać począł. Nie ważąc na widły i chłopów. Podskakiwał, o baby się ocierał i śpiwał. Nie po naszemu.

– Po rusku znaczy?

– Gdyby po rusku, to by zrozumieli – Gibonu pomasował palcem skroń – A gdy grać skończył, to stanął na jednej nodze, bociana udajac. Ręce rozłożył i głowę opuścił. To chłopy myśląc, że się poddał, widły w ziemie wbili i chcieli schwycić go pod ręce. A ten czort, jak się do niego zbliżyli, przeskoczył na druga nogę, uderzył smyczkiem w skrzypeczki…

– I co? – Piżmu wytarł rękawem kożucha czoło.

– I wtenczas rzekł głosno, jakoby grzmot z nieba – „Kto jest bez winu, niech pierwszy rzuci we mni kaminiem…".

Zamilkli.

 

III

– Niech będzie pochwalony! – jednym tchem rzekli Piżmu i Gibonu.

Pierwszy bramkę roztworzył z niskim pokłonem, drugi zdjął czapkę z głowy sobie i koledze.

– I wy, niewolnicy Pana Jutrzenki, bądźcie pochwaleni– odpowiedział kśiundz Bartosz, minął komitet odźwiernych i wszedł do sklepu.

Kobieta po trzydziestce, o blond włosach, zdrowa cycata pochylała się nad beczka kiszonych ogórków.

Ksiundz potrącił dzwoneczek wiszący nad kasą.

– A pochwalony mości księże! – zawołała sklepowa, wytarła dłonie o fartuch, włosy poprawiła i oparłszy łokciami o ladę, cycki na wystawę dała – Czym mogę służyć, tak zacnemu gościowi?

– Czosnek.

– Na co naszemu pasterzowi, tyle czosnku?

– Na strzygi, co chuciom swoim rady nie dają.

– To wszystko? Czy jest coś, czym usłużnie mogę obdarzyć?

– Ile płacę?

– Ministranta! A kśiundz to zawsze taki miły? Pogadać to, już z owieczką nie umi? – wyprostowała się i zastukała zniecierpliwiona palcami w kasę.

Ministrant padł na ladę bez sprzeciwu. Kśiundz zdjął rękawicę. Dłonią poprawił rozpięta bluzę sklepowej, lekko muskając cycka.

– Uważać winna dobra Pani, bo się nam przeziębi, a zima idzie.

– Kśiundz to nikczemnik! Raz nawet nie spojrzy na własną trzódkę, a inny raz, nóż do rany przyłóż.

Nie odpowiedział, założył rękawicę, schował czosnek do kieszeni.

– Dłonie kśiundz ma zimne. Może na herbatę z limonką wpadnie. A moze skusi sie na grzane kakalo…

Kśiundz stanął w drzwiach.

– Nie zamykacie za godzinę? – zapytał z przekąsem.

– Człowiek tej harówki to dość ma. Czas miło chciałby czasami spędzić – pożaliła się kobieta.

– Teść i małżonek nic przeciwko mojej wizycie nie będą mieli?

– Gdzie tam! On w polu na wykopkach, a potem do Stacha pić polezie. Teść w Brobołach. Ze dwa tygodnie tu nie będzie.

Kśiundz odwrócił się gwałtownie, sklepowa pisnęła, bo zdawało się jej, iż diabła w oczach kśiundza ujrzała. A rogaty czort, to konwenansów nie zna przecie i daj boże zgwałci w sklepie!.

Kśiundz przeskoczył za ladę, przycisnął właścicielkę do regału, aż słoiczki z dżemem się zatrzęsły. Biednej kobiecie świat cały zawirował, powietrza nabrała, ratunku zali wołać chciała, ale języka w gębie zapomniała. Nikczemnik zdążył sie już otrzeć o jej policzek. Niechcąco, a zbożnie, bo delikatnie.

Niewinnie.

– Mleka z miodem, macie gospodyni? – wyszeptał do ucha, a jego ciepły oddech przyprawił damę o nogi z waty.

Maślane oczy wyrażały wszystko.

Wszystko!

 

**

– Pumpernikiel! – zagadała stara kobieta w czarnej chuście z krosta na nosie. Przegryzła kabanosa – Pumpernikiel powiadam! Mam nosa!

– Czego drzesz dzioba, głupia? – zapytała druga z brodawką na ustach, poprawiła zieloną chustę, sprawdziła wrzeciono – Toć żaden pumpernikiel. On nie nasz! Jagna się nie myli.

– Myli nie myli, a gdzie znowu polazła?

– Po papier i pióro – odpowiedziała stara prządka.

– Znowu będzie wiersze pisać?.

– Przebąkiwała o czymś wielkim. Może pismo do oficjeli.

– Myślisz?

– Nie wiem, zgaduje co do pisma.

Na dole w sieni zaskrzypiały schody, ktoś przeklął pod nosem. Chwilę potem klapa na strych rozwarła z hukiem i opadła na podłogę wzbijając kurz. W tumanach szarzyzny zabłysły chytre, ciekawskie oczka.

– Emo dziurle!

– Emo prezesowo! – zasalutowały baby.

Prezesowa w czerwonej chuście z piorem w zębach, księga i kałamarzem na głowie wgramoliła do srodka. Dyszała moment łapiąc ducha. Po czym wstała z czworaka i dziarskim krokiem ruszyła w kąt do stolika. Zapaliła świecę, odchrząknęła. Zdjęła z głowy przybory. Rozdrapała na uszach kurzajki, uniosła pióro i zastygła w pozie poetów.

Zaległa cisza.

– Baby silić mózgownice lista pisze do oficjeli! Kśiundza na koniec ostawiamy.

– Chochliki do mleka nie szczejo! I chłopy mało ruchliwe! – rzekla baba w czarnej chuscie.

– Dostawa czarnej hostyji opóźniona, a czas przecie goni, czas nie daleki na radosne spotkanie! – dodala druga.

– Pofiurnik powinien o północy dostarczyć – mruknęła prezesowa, a w głosie dało się wyczuć niepewność.

– O rozbójniku napomnieć trzeba. Bruździ nam przecie dalej.

– Dobrze gada! Rozbójnik w sombrero do dziś grasuje i nikt go nie asymilował z ziemiom! – wtrąciła ta w zielonej chuście.

Jagna podniosła pióro.

– Dobra dziurle. Pod pióro sprawiedliwości kśiundz idzie.

– Szkółkę niedzielno opuszcza! Żywego przykładu młodym nie daje! – powiedziała prządka.

– Nie otworzył sklepiku z dewocjonaliami. Naraził nas tym samym na straty w globalnym znaczeniu. – mruknęła wielbicielka Galileusza.

– Znaczy kryzys oddolnie chce wywołać? – zamyśliła się prezesowa, postukała piórem w podbródek – Dobra. To zaraz skoncze list, a wy…

– Pumpernikiel baby!

– Co znowu, Adela?! – zapytala prezesowa.

– Nie możem takiego wróbla z dłoni wypuścić – podkasała spódnice odsłaniając wielkie puchowe majty do kolan, pstryknęła palcami, zawirowała. – Grzaniec, grzaniec powiadam! – i zniknęła w kłębach czarnego dymu.

– Ty głupia cipo! Szanuj magię!

Prządka podleciała do lunety, nakierowała na sklepik. Jagna podeszła do siostry.

– I gdzie tak krowa wybałusza ślepia, co?

– Toć córa nieboszczki ciągnie kśiundza na domową kozetkę – rzekła prządka oddając lunetę prezesowej.

– Masz tu kurzy pazur – rzekła Jagna – Kartkę wyrwij ze skoroszytu i notuj wszystko! Niech Adela dobre zdjęcia nastuka starym aparatem sprzed wojny! I nie zapomnij drabiny!

– Rozkaz siostro!

 

IV

 

W chacie panował lekki zaduch.

Kobieta zaraz po przestąpieniu progu roztworzyła okno, przeprosiła za niewielki bałagan, usadziła gościa na skrzynce obok pieca i wzięła się do krzątania.

Starła ze stołu kruszyny, naczynia wrzuciła do miski z wodą. Zamiotła i zniknęła za zasłoną prosząc o wyrozumiałość.

Kśiundz Bartosz z nudów zaczął rozpalać w piecu, gdy nagle, coś przebiegło pod oknem. Wyjrzał na zewnątrz. Wszystko po staremu – kurnik, szopa i płot okalającym całą chatę.

– Gdzie kśiundz paczy? – zagadała kobieta wystawiając głowę zza zasłony.

– Noc piękną mamy – przymknął okiennice, zahaczył łańcuch o gwóźdź. Przywarł na powrót plecami do popękanych białych kafelków.

Dumał uderzając palcem o cylinder.

– A co taki kśiundz zadumany!? Jest we wiosce Panem doli i niedoli, a siedzi, jak mysz pod miotłą.

Nie odpowiedział.

– Proszę się rozgościć, jak mawiamy my, tutejsi. Prości ludzie, a normalni – ukłoniła się z gracją, a zasłona wpasowała się w jej ciało, niczym suknia balowa – Jako Kśiundz do domu wchodzi, tako Pan Bóg sam wychodzi!

– Rozpaliłem w piecu.

– To ja zaraz mleczka zagrzeję. I miodu z komörki przyniosę.

– Dobrze. Poczekam. Kłopotu zaiste nie sprawiam?.

– Żeby mądry człowiek rzeczy takie głupie gadał. Nie sposób uwierzyć. Niech kśiundz siedzi i się nie rusza!

Zabrzmiało bardziej, jak groźba, niż prośba. Wyskoczyła zza zasłony i zniknęła w sieni. Mężczyzna nie zdążył rozgarnąć polan kruczkiem, aby ogień lepiej związał drzewo, gdy gospodyni postawiła na stół wielki słój z miodem.

– Mleka muszę z rzeczki wyciągnąć – w głosie dawało się słyszeć prośbę.

– Niech gospodyni dopilnuje ognia. Ja zaraz wrócę.

– Kśiundz taki szarmancki!

Zapiął płaszcz, nałożył cylinder, wyszedł bez słowa.

**

Dopił mleko z miodem.

Odstawił kubek na skrzynkę. Gospodyni poprawiła białą serwetę, zdjęła z kredensu krzyż, postawiła między lepsze potrawy. Uklękła, przeżegnała na głos. Poprosiła do stołu.

Kśiundz zapalił świece, mętny ogień oświetlał przybitego Jezusa i dwie zamyślone twarze. Pierwsza mlaskała cicho próbując ukryć podniecenie. Druga zupełnie obojętna, zagubiona dłubała sennie w talerzu.

– Smakuje?

– Uhm, tak.

– Na pewno, niech kśiundz nie kłamie, mówi prawdę. I nie przestaje, nawet… – przełknęła ślinę, zarysowała nożem talerz – Jak ma boleć!

– Dobre. Serce czuć w potrawach.

– Oj, jak kśiundz coś powie to, aż gorąc bierze. Choćby świece zgasić…

– W talerz nie trafie. Ciężko tak widelcem dłubać. Oko jeszcze w ciemności wykolę.

– Widać, że obyty w konwenansach. Od razu! Tu w wiosce takiego chłopa to, ze świeczką na cmentarzu szukać.

Stukot sztućców mielił niezdarnie ciszę. Po podłodze przebiegł karaluch, gdzieś w pokoju, za ściana zeskrobała mysz.

Gospodyni rozpuściła włosy.

– Kśiundza to człowiek wyższych sfer. Elokwentny, oczytany. Kulturalny. Normalnie no z wyższej półki.

– Uhm. Ogólnie mówiąc, to mam lęk wysokości – wytarł chustą usta – Przepraszam, jest coś do picia?

– Ależ, oczywiście! – podskoczyła do kredensu, wyjęła butelkę i cytrynę – Proszę. Swojski bimber z cytrynką. Taki ludowy tonic. Nalać?!

Nie pił, nie wypadało jednak odmówić. Mogła źle odebrać, poczuć się dotknięta.

– Odrobinę…

Nalała do kubka z zamachem, wcisnęła cytrynę.

– Wioletta… – powiedziała gospodyni w udawanym zamyśleniu podając kubek – Wiem, wiem. Pospolite.

– Nie. Myślę, że wyraziste. I ładne. Jak na warunki ludowe.

– Egzotyczne takie?

– Uhm.

– Och! Niech kśiundz nie przestaje, niech kuntynułuje!

– Uhm?! – zastygł z widelcem w ustach – Tak, ale to dobrodziejka, chciała rozmowę prowadzić.

– O utrapieniach pogadać, ale właściwie, to nie rozmowa mi w głowie. – dodała szybko, lekko pąsowiejąc – Bo, co ja głupia, gadać mogę? Tu raczej, o bliskość drugiego człowieka chodzi.

– Zatem, małżeńska posługa?

– No, a nie mówiła!? Mówiła! Odrazu widać inne sfery intelektualne!

– Słucham siostro.

– Dobrze, ale mam tycią prośbę.

– Tak?

– Żeby, jak na spowiedzi było.

– Uhm?.

**

Gumowy szlauch ze szklana kulką zawisł w szparze uchylonego okna. Rozejrzał uważnie, dostrzegł ofiarę i zastygł.

– Raportuj. Głowę na ramieniu położyła. Kśiundza pederastę za jaja chwyciła – szeptem zagadała Adela.

– Skund Ty wiesz, że pederasta? – zapytała Kornelia skrobiąc słowa kurzym pazurem.

– Ach zamilcz. I pisz, co oko węża dogląda – skarciła ją siostra.

– Pamiętaj, ze względnie obiektywne musim być.

– Jagna i tak swój obiektywizm ma. Tedy strachy na lachy. Notuj, a jebitnie!

– Krowy u Mietkowej, mleka nie dajom. Dlatego sika ona do mleka sąsiadów.

– A to pokraka! To ona chochliki przepłasza!

– Ciszej. Ciszej, coś mu w rękaw się tuli, o policzek ociera.

– A on? Działa, działa?

– Zimny pederasta. Ani drgnie, tylko je.

– Ola Boga…

– Cicho mówię – rzekła Adela przyciskając ucho do puszki – Chłop wraca, koniom lżej… on śpi, ona patataj, patataj…

– To szyfrem?

– Zamknij się, bo zagłuszasz!

– Chwyta kubek, wypija tonic. Chyba odwagi nabiera większej.

– Pederasta?!

– Nie, ona. Ten je i je.

– Zimno mi. Warto tak rzyć dogorywać na ziemi?

– O, wzięła lichtarz ze świecą i ruszyli. Chyba go na strych prowadzi! Masz drabinę?

– Na tyłach chaty, akuratnio do okna przystawioną.

**

Na strychu było ciepło i przytulnie. Pachniało kadzidłem i myszami, trochę pleśnią. Normalna rzecz.

– Niech kśiundz usiądzie, nóż stać tak nie będzie – zagadała Wioletta ciągnąc kśiundza w stronę łóżka. Zapaliła gromnice od strony nóg, gdzie zazwyczaj śmierć staje przed denatem śpiewając „kiedy ranne wstają zorza".

– Nie, dziękuje. Postoję. – odparł kśiundz i zamilkł. Rozglądał po pokoju.

Wioletta postawiła lichtarzyk na parapecie, zdmuchnęła płomyk. Poprawiła włosy, wyjęła z komody pod oknem książeczkę do nabożeństwa. Ukłoniła z lekka, odwróciła w stronę podobizny proboszcza. Zamaszyście przeżegnała, padła krzyżem i na głos modliła dosadnie każde słowo akcentując.

Kśiundz nie przerywał, obserwował. Zupełnie biernie, nie był ani podekscytowany, ani zaskoczony. Usiadł na komodzie oglądając zdjęcie ślubne Wioletty i Wacława. Pasowali do siebie, ona życiowa ruchliwa, on tępy, a pracowity.

– Może razem pośpiewamy?

– Uhm?

– Śpiewać kśiundz lubi?

– Słuchać, lecz sam głosu nie mam.

– Oj, tam. Skromność to też może być grzech.

– Ładne gromnice – odparował kśiundz Bartosz zmieniając temat.

– Tak. Kupione na straganie w Kupapisku – odchrząknęła – Palimy je podług wskazań proboszcza Adama. Święty to człowiek, święty. Aniol stroni od niego, jak diabeł od wody święconej.

– Uhm. A cel palenia gromnic?

– Ja, pozwoli kśiundz, zarecytuję proboszcza, dobrze?

– Tak – odrzekł patrząc na zdjęcie.

– „O wy! Zbereźny ludu sodomitów, wstydu nie macie! – Wioletta zamachała ręką grożąc wyimaginowanemu tłumowi – Wiem ja od aniołów pańskich, jak rozpasane są wasze noce. Co miast na modlitwie, poszczeniu i pokucie na sapaniu i prychaniu odbywacie! Godzi to w me święte oblicze! Dlatego mam dla was gromnice, które palić winniście grzechu pożywając!" – Wioletta schwyciła się za serce i padła na łóżko.

– Brawo. Ładnie zagrane. Rozumiem, że świece przesłanie mają.

– Symbolikę takom – przytaknęła Wioletta, nie rozumiejąc czemu kśiundz nie nastaje – Aby na uwadze mieć grzech i marność jakom czynimy.

– Acha.

– Ja to powiem, że motto sobie przypomniałam z nauk małżeńskich, jak mnie Wacław bździł ostatnio. A to – machnęła ręką patrząc w sufit – dawno było…

– Tak?

– Memento Mori! Gromnice mi zawsze o tym szepczą, mu też. We współżyciu jednak nie pomagajo.

– Umiesz tańczyć?

– Co kśiundz! Ma mnie za pospolita grzesznicę!? – zerwała się z łóżka – Przykazania kościelne znam! Taniec jest grzechem i swawolą. Tańcem i muzyką diabeł myśli mąci.

Zeskoczył z komody, chwycił za dłoń gospodynię i postawił na środku.

– Gramofon posiadacie?

Odruchowo wskoczyła pod łóżko. Wyczekała, zakręciła kuprem, że niby ciemno, że zabłądziła bidula i nie wie, jak wyleźć, lecz kśiundz nie nastawał – był twardy w posłudze. To smuciło Wiolettę, bardzo smuciło. Wyciągnęła wreszcie zakurzoną skrzynkę i kilka płyt. Przeczyściła rękawem.

Kśiundz nie lubił głosu kastratów, ani tekstów pisanych przez prałatów. Darował zatem odsłuchiwanie „Pokutnych pieśni Judasza Iskariota w radosny dzień wisielca" , ktore mialy konkurowac z The Doors na Przystanku Lyk i Skok.

– Odwróć się plecami – rzekł chłodno, kobieta bez mrugnięciem oka przywarła do ściany gotowa na rewizję osobistą.

**

Podłoga zaskrzypiała.

– Nawet ona mu ulega – pomyślała rozdygotana kobieta.

– Wioletto – wyszeptał, a ona wbiła paznokcie w deski, nie chciała osunąć się bezwiednie na podłogę. Zagryzła wargę złorzecząc wiotkim udom.

– Czego? – zapytała.

Jego ręce dotknęły bioder, chwilę później mocno schwyciły ją w pasie. Przycisnął gospodynię do ściany, tak że tchu złapać nie mogła.

– Zatańczysz?

– Co!?

– Zatańczysz? – powtórzył.

– Jak to, tak? – zapytała Wioletta bliska płaczu.

– A tak to, tak – i pokazał kilka tanecznych kroków.

– Ale? – nie mogła uwierzyć – Tak, to tak nie wypada. Tak, to tak grzech, przecie.

– Powiadają ludzie – wyciągnął dłoń – Ze niekiedy sam diabeł do mszy świętej służy – przyciągnął do siebie – Mówią też, że im bliżej diabła poznamy, tym łatwiej stawać z nim w szranki.

– Tak to, tak… – odpowiedziały maślane oczy – Dobrze, potupam. Potupam.

Tupała.

Przypominała kręcący się bączek z uśmiechem na twarzy, rozpuszczonymi włosami, falującą wokół spódnicą w łaciate krówki i stokrotki. Była szczęśliwa. Na swój sposób wolna i grzeszna. Tak wyglądał taniec Wioletty, która puszczała wodze fantazji, wchodząc coraz głębiej w nieczystość dokumentowaną skrycie przez agentki TWM.

Teraz znalazła wyspę szczęśliwości z pasterzem, który pozwalał tańczyć, nie oceniał, nie pouczał, nie straszył i nie pielil ogródka. Ta ostatnia myśl wybiła ją z rytmu, tak że zatrzymała się na ścianie. Poprawiła spódnicę, złapała oddech, założyła włosy za uszy.

– Psze Kśiundza – rzekła zdyszana – Ale pokute Kśiundz zada. Bo spać nie będę mogła.

– Pokutę sama sobie zadać możesz. Ja nic do jej rodzaju nie mam.

Wioletta w mig zrozumiala nadarzająca sie sytuację. Zacisnęła pięści, zgrzytnęła zębami. Skoro tyle nagrzeszyła, cóż znaczy jeszcze jedno nieodpowiedzialne wykroczenie. Podeszła do kśiundza z książeczką do nabożeństwa.

– Czytaj mi! – powiedziała wpychając mu ją w ręce, następnie schwyciła za płaszcz, szarpnęła. Guziki zadudniły o ścianę, jeden z nich strącił obraz świętobliwego proboszcza i opadla na kolana.

Kśiundz Bartosz mógł wstrzymać Wioletę od popełnienia niegodziwości.

Nie uczynił tego, gdyż błysk światła, które wpadło przez okno myśli na moment oderwało od wiernej owieczki. Nim zdążył ogarnąć wszystko na nowo, usłyszał, jak ktoś krzyczy „…nikiel! …nikiel baby!" potem „Łoi, kurwa Lucyperze spadam" i huk okrutny zaraz przy chacie i „dyla w maki, pasternaki".

Gdy ponownie dojrzał zarysy pokoju.Lóżko, gromnice, portret proboszcza z zniesmaczoną miną i w całym tym zamieszaniu odnalazł głowę dobrodziejki, rozkoszującej się tym, co miał najbardziej prywatnego – kropidłem.

Poznał kśiundz Bartosz pożądanie i zrozumiał ciężar posługi.

Położył dłoń na głowie wiernej owieczki, pogłaskał. Roztworzył książeczkę do nabożeństwa. Zanucił coś z „Judasza Skruszonego" i rzekł z trudem słowa z gardła dobywając

– Wy… yyy baaaacz jej pa pa pa paaa…nie, bo nieeee wie….ooOOOOO…

– Meee, cmok, Meee, mlask… – zawtórowała grzesznica.

Nie odgadnione są drogi Pana, pomyślał kśiundz Bartosz oddając się błogości. Po wszystkim lekko speszony pozbierał guziki z podłogi. Skłonił grzecznie na pożegnanie przed leżącą w upojeniu Wiolettą i opuścił cichutko dobrodziejkę, która zapadała w mocny, zdrowy sen.

Tuląc do piersi kropidło.

 

V

 

Proboszcz rozparł się wygodnie w fotelu, dopił kielich wina, zdrowo beknął. Wytarł o biała chustę tłuste od dziczyzny palce w sosie borówkowym. Podjął list ze stoliczka. Odpieczętował. Wybełkotał pod nosem zaklęcie i wrzucił do kominka. Buchnął ogień, strzeliły iskry. Z kłębów dymu przemówiła głowa kobiety w czerwonej chuście.

Drogi Książe proboszczu, Panie nasz!

My elitarna jednostka służb poddańczych Watyklanu, opisać sprawy chcemy, co spać nam, zbożnym babom nie dajom. Dlatego niepokoimy was, wasze przeświętobliwości i o zakłóceniach strukturalnych filda magnetycznego donosimy, które niechybnie wpływajom na wahania status kło!

Historia to taka, że się napomnę, a może nawet i powtórzę! Jak pleban kopyta wyciągnął, to my w radości oczekiwali nowego zbereźnika nad jego trupem ucztując. Ten co się zjawił niby z waszego namaszczenia przyszedł. Atoli nam siem zdaje, taki podejrzany i to chyba ni On. Prosimy tedy usłużnie o wysłanie kogo na obrachunek i niuchanie, czy aby Piastowa Yakuza pod bokiem naszem nie wyrasta w siłę.

Ze spraw pobieżniejszych i lżej strawnych.

Chochliki znowu strajkujom – nie sikajom do mleka – co źle wpływa na naszom dietę. Wiemy, że metropolia ma swoje zamówienia, ale kolonia przecie dziecko słodkie, zapomniana być nie winna. Tedy raz jeszcze niepokojom siem w sprawie czarnej hostyji! Chłopy mało ruchliwe, a kśiundz obowiązku nie poczuwa! Rozbójnik w sombrero dalej grasuje po wsiach i lasach! Może to on sam stoi za sprawą strajku tych małych obszczymurków.

Piszem to wszystko nie z błahego powodu, lub spode babskiej intuicyji, ale zgodnie do nauk czarnego kosciola siem stosując „Przezorny w zbroi Pana stoi" Hasło przecie prawe i historyczne. Co biblię na indeks ksiąg zakazanych wrzuciło, aby czorta w ludzkich sercach i głowach nie wywoływało.

Toć tyle, jeśli chodzi o sprawy lekkie. Teraz wrócę do nowsiejszego modela, co na plebani rządy sprawuje, bo zbyt pobieżnie o nim napomknęła!

Każdy święty ma żołądek, i jako taki o zdrowie i rozpasanie dbać winien, co mu posługę apostolską wydłuża, ku szczęściu własnym, oraz trzódki. Tedy jakim prawem zapomina o sakiewce jezusowej, która winna być pomnożona?! Pytanie tom jest zgoła retoryczne!

Inny problem panie proboszczu, tyczy się wychowania publicznego. Reedukacji stopniowej, co my z babami w naszym slangu zwiemy chlupajcem, lub wodogłowiem! Otóż kśiundz Bartosz na niedzielne szkółki nie przychodzi, przykładem nie świeci, dzwonami nie potrząsa. Tedy boimy siem, że chętnych mniej na służbę Stolicy najmiem. Przecie jasne jest, że popyt rodzi podaż.

Na koniec dodam jeszcze z babami, że podejrzane jest okrutnie zachowanie jego, gdy stając przed owcami nie tłumaczy ewangelijnej metafory o królestwie niebieskim na ziemi i piekle wiecznym, jeśli kto Orderum Vaticanum się sprzeniewierzy!

Tako koniec listu jest.

Pozdrawiamy kopsańcem w dupala (to, taki ciemny humor nasz) i na odpowiedz czekamy.

Jagna, Adela i Kornelia z TWM

PS: Hostyja dostarczona.

Proboszcz był lekko zafrasowany.

Nie mógł przypomnieć, kiedy to nadał glejt na przejazd przez jego włości. Tym bardziej nie kojarzył osoby wspomnianej listem przez baby z Kulikrówki. Poczuł niepokój. Zazwyczaj sam ofiarował podległe mu włości, braciom obytym we wszelkich wsteczeństwach, ale teraz ktoś zmienił prawo, nie informując go?

– Spisek? – mruknął posępnie – Jak myślisz Sykstusie? Spisek, czy zwykła nie uwaga. Tyle spraw mam na głowie, możliwe to, abym coś przeoczył?

Sykstus nie odpowiedział, zamerdał ogonem i wskoczył na kolana. Piszcząc wskazał mordą w stronę resztek na talerzu pana. Dostał udko z kurczaka. Proboszcz chwycił mały dzwoneczek, lekko trącił palcem.

Ktoś zastukał do drzwi.

– Pozwalam! – rzekł donośnie proboszcz.

Drzwi zaskrzypiały, do pokoju weszła postać młodego, pryszczatego chłopaka w klapkach i białym suknie.

– Wasza wielebność pożąda mnie do czegoś? – zapytał cichutko i uklęknął przed dobrodziejem. Ten poprawił zad w fotelu.

– Weź, że kartkę i pióro. Pisać będziesz, co rzeknę.

– Dobrze wielebny ojcze – ministrant oddalił się na moment, wrócił z przyborami. Uklęknął grzecznie, spuścił głowę i czekał.

Wielebny pomruczał pod nosem, onieśmielając okrutnie młodzieńca, który na tle kominka wyglądał, jak dobrze opieczony węgielek.

Dyktował.

„Siema baby!

Tu wasz zarządca i pasterz! Pozdrawiam w imię Mamona!

Jak dobrze wiecie, trzeba siać, siać, siać! Jest czas na zabawę i czas na plony. Czas na modlitwę i rozpustę. Jako oświeceni płomieniem Lukrecjusza wiemy, że kto nie lukruje, ten lukrecji nie kosztuje.

Racja to wielka z waszej strony pisać, donosić i obgadywać wszelki niecny występek owiec. One bowiem ręką moją pasane nie mogą głowy podnieść i wystąpić z mej zagrody. Za nią bowiem zły wilk czyha, łasy na to, by z nimi w harcerza popykać. Nie możemy dopuścić prawem boskim przez nas ustanowionym, (aby Bogu czasu nie zajmować), ażeby jakiekolwiek zboczenie wolnej myśli nie padło na naszą urodzajna, ugorem glebę."

Dłoń ministranta drżała od płomiennych słów wielebnego, oczy zeszkliły się uczuciem spełnienia i dumy, choc czul sie niegodzien. Wielebny pogładził go po głowie. Uspokoił wiarę przywrócił, złe myśli precz daleko odganiając.

„Powiadacie, że owy niegodziwiec przypałętał się z mojego nadania i takie herezje odstawia. Hańba. Lecz pod uwagę brać winniście, iż pan was sprawdza, co byście oko mieli nawet na swoich dobroczyńców, bo nie wiadomo z jakim orężem wróg wstąpi na nasze pola.

Tedy procedura jasna jest. Śledzić, śledzić i dokumentować. Podsłuchiwać, nawoływać, upominać. Cichcem oceniać i słać raporty. Musimy poznać morale kśiundza.

Kończąc pozdrawiam i wspominam – dokumentację tajna składować, tak by nikomu oprócz wam miejsce owe nie było wiadome.

Z błogosławieństwem Mamona"

Za oknem tłum obdartusów zaczął wznosić okrzyki, przekleństwa i błagania. Podwójny podbródek proboszcza, jakby napełnił się dumą.

– Otwórz okna niech się w glos ludu wsłucham! – rozkazał.

– Chleba skurwysyny! – grzmiał tłum.

– Ojcze, jakaż jest Twoja wola?.

– Powiedz, że sami z datków żyjemy. A jak nie pójdą won, to psami poszczuje.

Pryszczaty ministrant schylił nisko. Za nisko. Proboszcza uległość poruszyła.

– Odgoń ich i wyślij pofiurnika z wiadomością do Kulikrówki.

– Tak, ojcze.

– I drzwi do komnaty nie zamykaj. Mam wino i chętkę na całonocne dysputy – kłapnął szczęką, młodzieniec drgnął i wybiegł w lekkiej szacie na chłód jesienny, święcie przekonany, że noc nie tylko na czytaniu katechizmu upłynie.

 

VI

 

Pofiurnik lecąc w zimnym świetle księżyca fiurkał i fiurkał pod grubym nochalem. Nie tak wyobrażał sobie życie chowańca w nowym wymiarze. Jest hańba rodu i robi za posłańca.

Pofiurnik był wściekły.

Wpadł pierwszej nocy po przywołaniu z najwyższego (zarazem najpośledniejszego) kręgu piekła. Zważył się winem mszalnym i ganiał pudla proboszcza. A gdy wreszcie sprowadził Sykstusa do parteru, miłość ruchliwą wyznając, przydybał ich ludzki czarnoksiężnik, który wpadł złość w wielką i mimo, że szkody większej pupilowi jego nie uczynił, to za karę wtrącony został do kurnika.

W dyby.

I teraz miast asystować proboszczowi przy miksturach i obrzędach czarnej magii, musial z głupimi kurami w dysputy wchodzić „co było pierwsze – kura, czy jajko?".

Nie wspominając o problemach ze ślepym kogutem.

Pofiurnik nagle stracił wątek. Zawisł w locie.

Nozdrza rozszerzyły się łapczywie, żółte ślepia zaiskrzyły. Zapach ludzkiej krwi zmieszanej z bimberkiem swojskiej roboty, unosił w chłodnym powietrzu, niemal materializując się w małe kawałki kryształu. Narkotyk „anielski kurhan" był towarem pożądanym w większości pośledniejszych kręgów piekła. Płacono zań słono, bardzo słono.

Pofiurnika zniżył lot.

Wkrótce dostrzegł niewielka polanę, przysiadł na sośnie.

Ognisko obłożone kamieniami oświetlało polankę ostrym światłem pośród czarnej tafli. Na rożnie z patykiem w dupie piekł się zając – wyglądał na zadowolonego, b szczerzył zęby – za życia chyba też był pierdolnięty – pomyślał Pofiurnik.

Natomiast właściciel rożna, okręcony niedźwiedzią skórą w wielkim sombrero na głowie, spał oparty o drzewo.

Pofiurnika nie zamierzał tracić czasu. Oblizał mordę, rozłożył błoniaste skrzydła i dał nura w noc.

**

Przysiadł na gałęzi, tuż nad głową ofiary. Upewnił się, że śpi, wyciągną sznur z tobołka, zawiazal na galezi jeden koniec i zeskoczył na ziemię.

Wbił pazury w drzewo tuż nad ramionami ofiary i zaciskał pętle wokol szyji fiurkając diabelsko pod nosem. Dusił w rozkroku.

Człowieczyna zarzucał się, zastękał i wywalił na wierzch język zrzucając z głowy sombrero. Chowaniec widząc lico ofiary nie mógł jednoznacznie stwierdzić, czy wyjątkowo głęboki fiolet (na twarzy i ozorze), to przerażająca wizja autostrady do nieba, czy kwestia wprawnego sączenia lokalnych wywarów.

Za plecami Pofiurnika strzeliła gałązka, ktoś prychnął złowieszczym śmiechem. Zanim włochaty diablik zareagował, coś twardego grzmotnęło go w łeb, na powitanie.

– Jezu Chryste! – zaklął Pofiurnik i padał na glebę.

Wydawało mu się, że zna każdą gwiazdę i że ktoś w oddali woła na niego…

– Kopernik! Kopernik!

**

– Gdzie te włochate skurwiele, tak latają? – zagadał krasnolud podnosząc z ziemi sombrero – Śmierdzi, jak kurze łajno. Tfu! – splunął na chowańca, przetrząsnął pakunek. Oprócz typowego zestawu startowego – pustych fiolek, igieł, oraz sznurka do snopowiązałki – Pofiurniki lubiły się szprycować – rozbójnik znalazł list.

Wyciągnął ze swojej kieszeni mały woreczek.

Posypał pieczęć i przystawił doń rozżarzony patyk – ta zaskwierczała, zasyczała, zwinęła w kłębek i opadła na ziemię zmieniając w glisde. Przytrzymał butem pasożyta i przegryzając pieczonego na rożnie zająca, czytał.

Nie była to pasjonująca lektura. Dlatego sięgnął po literka samogony spod pazuchy Stacha. Leśniczy Stach ubóstwiał nowe wynalazki, gdyby jego życie potoczyło się inaczej, to kto wie, może dziś byłby najsłynniejszym alchemikiem we wschodnich kresach Watykanu.

Krasnolud sprawdził puls.

Dychał. Nie chętnie związał Stacha robiąc z niego przynętę, ale nie miał wyboru. „Anielski kurhan" wydzielany przez żyły kultowego we wiosce grzmotociąga miał najbardziej wysublimowany smak i aromat. Skusić mógł i samego papieża. Poza tym, pomyślał krasnolud kreśląc runę salamandry z grzechotką na czole Stacha, taki Pofiurnik to terapia szokowa za darmo. Wzmocniona ino runą pierwotnego strachu i ognia.

– Kopernik! Ty zawszony kundlu chodź no tu! Do nogi!

Szary wilk (wielka i dostojna bestia) wylazł z mroku. Spojrzała na krasnoluda ze wzgarda, zawarczał.

– Tak, tak. Wiem jesteś z królewskiego rodu. Piękne bydlęta tam hodują. Ale, jak mawiają krasnoludy, każda bajka ma chujowe zakończenie. Nie?

Bestia wyszczerzyła kły, warknęła.

Krasnolud zrozumiał, że lepiej nie wywoływać wilka z lasu. Cofnął o krok i wziął do roboty. Glizdę przytknął do koperty i przypiekł rozżarzonym kijem list ponownie pieczętując. Spakował resztę rzeczy Chowańca do plecaka, wyciągnął zza drzewa niewielką katapultę na kółkach. Usadził w łyżce Pofiurnika z towarem, naciągnął linę i wystrzelił.

– W drogę Kopernik. – mruknął krasnolud poprawiając sombrero – Czas zawitać w kurniku i przekonać się, czy kurki były grzeczne.

Wilk ruszył przed siebie zostawiając krasnoluda za sobą, choć owy wiedział, że poczciwe bydle nie odbiegło na tyle, by zostawić go samego w razie niebezpieczeństwa.

Odpalił fajkę. Zatknął za pas dwa kolty. Przypiął puklerz z cycata babą do lewej ręki, młot wieszając u prawej nogi. Ruszył w las w zimna listopadową noc.

 

VII

 

– To taki eunuch! Zamiast piastować miejsce na plebani winien straż trzymać u sułtana! – powiedziała Jagna z obrzydzeniem przekładając czarnobiałe zdjęcia na stole – A ta idiotka – zastukała palcem w Wiolettę – To kropidła kolekcjonuje?!

– Moralnosc się szerzy i musim coś z tym zrobić! Zaraz w niedziele po nieszporach datki podniesim, co by pokory nauczyć rozpustników – zawyrokowała Kornelia i siadła na pieńku przy piecu liczydłami pstrykając.

– Pumpernikiel! Pumpernikiel! – wzniosła okrzyk niepokoju i wszelkiej rzeczy Adela – Z tego nawet porządnego niemego pornola nie da się skleić. I na sęk my tam dupy odmrażały.

– W posłudze pana byłyście dziurle! – wrzasnęła Jagna morale odbudowując.

Kamratki przeżegnały się stawiając krzyż do góry nogami. Zapanowała cisza, przerywana uderzeniami koralików na liczydle, oraz przegryzanym ze smakiem kabanosem.

– Zatem, póki nie otrzymamy odpowiedzi od proboszcza – Jagna wstała, wyprężyła dumnie pierś – Opiniuje za patrolem obywatelskim Towarzyszki! – Towarzyski zasalutowały – Musim dybać na okazję, co by noga mu się podwinęła, a wtedy sąd kapturowy nastanie!

Towarzyski zasalutowały i zarazem podskoczyły we trzy w wielkim przestrachu.

**

Pofiurnik grzmotnął łbem o ścianę chatki.

Nim zdążył się otrząsnąć z szoku, ktoś chwycił go za ogon ciągnąc po ziemi. Kilka razy zahaczył nochalem o schody, uderzył szczęką o próg i nagle rzucony został, jak kulą gówna o ścianę.

Poznał je.

Kamratki z Towarzystwa Wiejskiej Moralności. Stały na baczność zerkając na niego ni to pogardliwie, ni z szacunkiem. Pierwsza z szeregu wystąpiła Kornelia. Zapytała o przyczynę tak hucznego pierdolnięcia w chatkę, aż z kredensu talerze pospadały. Nie umiał wydobyć z siebie słów, bąknął jeno pod nochalem, aby zwazyly mu orzechy i podał list.

Jagna przeczytała na głos odezwę proboszcza do czynu. Potem gadały między sobą o gromnicach, stypie i szkalowaniu, opluwaniu i innych powinnościach w społecznej komunie.

Gdy doszły do konsensusu dały poczęstunek posłańcowi, zgarnęły jakieś papiery ze stołu, chwyciły za miotły i wybiegły z wrzaskiem z chaty. Pofiurnik posilał się chcąc przypomnieć szczegóły lotu, ale wszystko umykało z myślą o „anielskim kurhanie".

Przedawkował? Nie, zdecydowanie nie może być. Był ostrożnym ćpunem. Żadnego maku.

**

Kśiundz Bartosz rozmyślał nad groteskowa scena, która rozegrała się w chałupie Wioletty. Jednakże groteska sama w sobie, zabawna i pouczająca mogła wywołać uśmiech i lekkie pokpiwanie, natomiast twarz w kominiarce wlepiająca w niego ślepia na tle zapalonych gromnic przyprawiała go o dreszcze.

Odruchowo spojrzał w okno. Noc była cicha. Czyżby ktoś dybał na życie Wioletty, a może chodziło o niego? Wiedział dobrze, ze siły nieczyste krążą nad wioską, niczym wygłodniałe stado sępów. I choć sama trzódka radośnie uderzała kopytkami nie wiele różniła się od padliny.

W każdym razie póki nie będzie więcej elementów układanki, lepiej nie trwonić czasu na bezowocne domysły. Usiadł przed biurkiem zapalił naftową lampkę, rozłożył obitą w skórę starą księgę, na której nie jeden mol płodził potomstwo.

Czytał, sącząc gorącą herbatę, co jakiś czas zagryzając czosnkiem i ogórkiem kiszonym. Trudny i zawiły jest język dumnych Maurów, a giętki i poetycki niczym kibić dziewicy na atłasowych łożach oblubieńca.

Kśiundz Bartosz coraz bardziej zafascynowany zawartymi w księdze tajemnicami odpływał w dal, gdy nagle ktoś zapukał do drzwi. Drgnął z przestrachu, obrzucił okiem wszystkie możliwe wloty i wyloty, którymi wampierze mogły dostać się do chaty. Wszędzie wisiał czosnek.

Nagle przyszło mu do głowy, że to przebrzydła ladacznica Wioletta z kropidłem stoi na schodach. Schwycił lampę wstając z krzesła, podszedł do drzwi.

– Kto tam?

Pukanie.

– Kto o tej porze?.

Pukanie.

Z rękawa samoistnie wytoczył się nabijany srebrnymi ćwiekami różaniec. Zadrgał w powietrzu czując krew zbliżającej się chłosty. Kśiundz Bartosz wziął oddech, odsunął zasuwy i otworzył drzwi. Na zewnątrz nikogo nie było, ale po chwili coś zafurkotało na lekkim wietrze. Na drzwiach przybita była wiadomość. Zerwał kartę, wsunął na powrot do domu, zaryglował drzwi. Oparł o ścianę.

„Obserwują Cię. Dowody gromadzą. Lepiej waż swoje czyny, bo pomsta bliska"

Powtórzył w myślach króciutka wiadomość składając kartkę w pół. Usiadl na krzesle. Nagle chłód oblepił jego plecy. Odwrócił sie instynktownie w stronę okna.

Czerwone, wygłodzone ślepia bestii wlepiały się weń złowieszczo. Jej powolny, miarowy oddech osadzał się parą na szybkie. Wiele wyczytal o zmorach i strachach ludowych, ale niegdy nie slyszal o wilkolaku w sombrero.

Kśiundz Bartosz zamachał niewprawnie różańcem, który wystrzelił z jego rąk i z piskiem przerażenia poleciał na drugi koniec izby, chowając w mysiej dziurze.

Nie zostało nic innego, tylko wziąć jaja w garść i spieprzać.

Jakkolwiek pierwsza część zadania była prosta – wymacać grządkę, tak drugiej nie szlo wykonac, gdy nogi niczym z waty. Kśiundz Bartosz wybuchnął histerycznym śmiechem i zemdlał osuwając na krzesło.

Z dłonią na ciepłej grządce.

 

VIII

 

Cecylia Zahadrowicz odziana w czarną slubną suknię z falbanami i biały welonem z pajęczej nici, spała snem nieczystym w trumnie – ustawionej niemal w pionie.

Włosy miała spięte różową kokardą, jej dłonie ściskały złoty kielich z czarną hostią w zielonej mazi. W nogach leżała biblia, oraz miseczka ze sztyletem o kościanej rękojeści. Za trumną gramofon z wielkim uchem wyrzucał rzężące dźwięki „gorzkich żalów" puszczanych od tyłu.

Krasnolud spoglądał uważnie na oblubienicę diabła.

Wiedział, że nim kur zapieje, ta odda się dla nieczystego i na wieki przejdzie na czarną stronę mocy i miał to w dupie.

Nie był na tyle chory, aby kierować się szlachetnymi pobudkami i nie zamierzał ani ratować białogłowej, ani ze spadkiem dziedziczyć jej wątpliwej wartości dziewictwa.

Szukał materiałów kompromitujących kśiundza Bartosza. Przeszukiwał komodę.

Welon lekko zadrgał na twarzy Cecylii, gdy krawiec z grubym odwłokiem, zjechał na cienkiej nitce na ramię krasnoluda. Ten schwycił go odruchowo i ścisnął. Odwłok pękł rozchlapując gęstą maz na sukni „panny młodej".

– Pieprzony krzyżak, tfu! – wyszeptał i zamarł, gdy katem oka dojrzal, iz pani domu bacznie przygląda mu się zza welonu. Palce krasnoluda wyczuły trzonek młota – dla niepoznaki dalej szperał w komodzie.

Cecylia nie spuszczając wzroku ze złodzieja wystawiła noge spod falban sukni, chwyciła rękojeść noża giętka, jak guma stopa i z lekkim chrzęstem kości, oraz hipnotyzującym szelestem sukni ślubnej, zbliżała ostrze do gardła ofiary.

Drugą stopą zdołała podsunąć za plecy gościa miseczke, co by krwi swiezej uwazyc.

Wysunęła język, zacisnęła na nim zęby, odgięła stopę i machnęła. Za wolno. Brodacz zdążył zasłonić się puklerzem i kopnął ją w krocze. Branka Lucypera złożyła sie w pół i dostała z kolana w szczękę. Wrzasnęła plując krwią we wszystkie strony, gdy kawaleczek jej język wpadł do miseczki.

– Nief Ci wuj stseli! – zawyla sepleniąc.

– Nie mam wuja! – odparował zimno krasnolud, przygważdżając młotem głowę nieboszczki do wieka trumny. Czaszka chrupnęła mieszając szarą maź z pierzem poduszki.

Jej nogi zatańczyły upiorny taniec i oklapły.

Rozbójnik zaparł butem o korpus nieszczęśnicy, wyciągnął młot. Z daleka usłyszał pogwizdywanie niesione z czarna chmurą zasłaniającą księżyc. Splunął na podłogę, przystawil do ust gwizdek przewieszony na piersi. Nim zdazyl zainklinowac rune ciszy, pogwizdywanie kamratek z Towarzystwa Wiejskiej Moralnosci zawisło wprost nad dachem chatki. Zaczęły na głos wyliczankę.

„Ene, due, rabe, złapał kśiundz owcy zadek" i naraz we trzy wpadly przez komin do kuchni.

Krasnolud zacisnął palce na rękojeści młota.

 

CDN. xd

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Bez wątpienia tekst jest oryginalny. Za to masz plusa.
Pierwszy akapit jest świetny, potem już różnie - jedne dobre, inne mniej.
Ciekawy pomysł - niby to trochę głupawe, ale z drugiej strony... czemu nie?
Miałam pochwalić za stylizację, ale im dalej, tym ciężej się czyta i tu i ówdzie zdarzają się zgrzyty. Niemniej ogólnie jest OK.
Na szczęście nie muszę oceniać, bo "ciąg dalszy nastąpi":) 

@ Selena - dziękuję za czas spędzony nad opkiem. Tekst byl pisany ponad rok temu, wrzuciłem go z czystej ciekawości, jak zostanie odebrany. Mhm, racja. Jest troche głupkowaty, ale dlaczego wszystko ma byc śmiertelnie poważne:). Kilku przyjaciół tez twierdzi, ze im dalej to czyta sie ciezej, ale to dobra uwaga, którą na pewno będę miał w pamięci.

pozdrawiam:)

Nowa Fantastyka