
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
I
Stary książę Kuno von Antram siedział samotnie w sali tronowej, wpatrując się w swój złoty pierścień z rubinem. Zawsze wierzył, że kiedyś, na łożu śmierci, przekaże go jednemu z synów. Los miał jednak inne plany.
Drzwi do komnaty otworzyły się z hukiem, wyrywając władcę z zamyślenia.
– Panie, przybył Aldo Konnenhof! – oznajmił odźwierny.
– Nie musisz tak głośno krzyczeć, chłopcze – skarcił go książę. – Może i nie jestem już młodzieniaszkiem, ale słuch mam wciąż dobry. Wprowadźcie majordoma.
Sługa wyszedł, a do środka wkroczył postawny mężczyzna w czarnym, atłasowym wamsie z wyhaftowanym na piersi herbem, przedstawiającym dwa skrzyżowane topory. Aldo Konnenhof od wielu lat pełnił funkcję majordomusa w księstwie Antram, ciesząc się wielkim zaufaniem ze strony władcy. Pokłonił się i chciał przemówić, ale książę powstrzymał go gestem dłoni.
– Aldo, stary przyjacielu, znamy się od tylu lat. Chcę, żebyś powiedział mi to prosto w twarz, jak mężczyzna mężczyźnie, bez zbędnych wstępów i służalczego pieprzenia. Czy mój mały Friedrich nie żyje?
Konnenhof pokornie skinął głową.
– Potwierdziły się nasze najgorsze obawy, panie. Bandyci zgładzili księcia Friedricha, nim zdążyliśmy dostarczyć okup. Gdy przybyłem ze zbrojnymi na miejsce, nieodżałowanej pamięci syn waszej książęcej mości leżał już w rowie z poderżniętym gardłem.
Powieki księcia nawet nie drgnęły. Kuno mężnie przyjął tragiczną wiadomość, bo takiej właśnie się spodziewał. Jakieś fatum, przekleństwo losu padło na jego synów. Najpierw pochował pierworodnego Niklasa, którego zmogła śmiertelna choroba. Niedługo później utonął Siegfried, drugi w kolejności do tronu. Potem, w trakcie awantury w przydrożnej gospodzie, pchnięto nożem Heinricha, który wykrwawił się, nim zamieszanie dobiegło końca. A przed kilkoma dniami porwano Friedricha, najmłodszego i najzdolniejszego syna, z którym Kuno wiązał wielkie nadzieje. Teraz zaś usłyszał, że żywego już go nie zobaczy.
W ten sposób został bez dziedzica.
– Ilu rozbójników wzięliście żywcem ? – zapytał Konnenhofa.
– Oczywiście żadnego, panie. Żołnierze rozsiekali ich na strzępy. Młody książę został pięknie pomszczony.
– Co takiego? Jak mogłeś do tego dopuścić? Nie dowiemy się teraz, kto zaplanował porwanie!
– Bandyci nie chcieli się poddać – wytłumaczył majordom. – Ale nie martw się, panie! Ten, kto ich wynajął, nie umknie książęcej sprawiedliwości. Rozkazałem ludziom przeprowadzić śledztwo i mam już pierwszych podejrzanych, których pragnę przedstawić pod wasz sprawiedliwy osąd.
Konnenhof odchrząknął, a nie usłyszawszy protestu, kontynuował:
– Przede wszystkim Bruno Alterdorf, książątko Steinmarku, twój wasal, panie. Nie jest tajemnicą, że chętnie przestałby wywiązywać się z powinności lennych. Kto wie, może szykuje zbrojne wystąpienie, a morderstwo Friedricha to początek buntu? Jeśli skrócimy go o głowę, zdusimy rebelię, nim zdąży objąć szersze kręgi. Zastanów się nad tym, panie. Dalej, następny na liście jest Hildo Weyrach, możny kupiec, jeden z najbogatszych ludzi w kraju. Podobno sam pieniądz już go nie zadowala i zamarzyła mu się władza. Im prędzej się z nim rozprawimy, tym lepiej. No i wreszcie Mosze Blumstein, parchaty żydowski lichwiarz, zakała naszego kraju. Wiele tropów prowadzi do niego.
– Lichwiarz? – zdziwił się Kuno. – A jaki on może mieć powód, żeby mi szkodzić?
– A czy takiemu potrzebny jest jakiś powód? Wszak dobrze wiadomo, że żydostwo bogaci się tylko na nieszczęściu innych. Kto wie, do jakich ciemnych interesów posłużyła mu ta zbrodnia?
Książę zadumał się, a majordom dalej konfabulował na temat podejrzanych.
Oczywiście żadna z wymienionych osób nie miała nic wspólnego z morderstwem młodego księcia. Jedynym kryterium, które obowiązywało przy układaniu listy, były ewentualne korzyści, jakie Konnenhof mógł osiągnąć poprzez pozbycie się rzekomych winowajców. Z Alterdorfem od dawna toczył spór o posiadłości ziemskie na pograniczu Antram i Steinmarku, a Weyrachowi i Blumsteinowi winny był duże sumy pieniędzy i nie kwapił się do ich zwrotu.
– Coraz smutniejsze przynosisz wieści, Aldo – westchnął książę. – Nie dość, że pozbawiono mnie ostatniej latorośli, to jeszcze wpływowi poddani knują intrygi przeciwko własnemu suwerenowi. Dobrze, że wciąż mam przy sobie mojego najwierniejszego sługę. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby i ciebie zabrakło u mego boku.
– O to się nie martw, panie. Będę przy tobie aż po kres twoich dni.
Czyli już niedługo, dodał w myślach.
Na chwilę zapadła cisza, którą przerwał Konnenhof:
– Panie, wiem, że chwila ku temu nie jest najbardziej stosowna, ale powinieneś jeszcze raz pomyśleć o tym, o czym przed kilkoma dniami rozmawialiśmy na wypadek, gdyby wydarzyło się najgorsze. A skoro tak właśnie się stało i księcia Friedricha, święć Panie nad jego duszą, nie ma już wśród żywych, rozsądnie byłoby jak najszybciej podjąć odpowiednie decyzje.
Książę niechętnie skinął głową. Pamiętał rozmowę, jaką odbyli niedługo po porwaniu. Konnenhof przekonywał, że nie mogą pozwolić, aby szlachetny ród Antramów wygasł wraz ze śmiercią Kuna. Jeżeliby okazało się, że utracił wszystkich potomków, powinien usynowić któregoś ze swych poddanych, człowieka mężnego i dzielnego, który, choć nie z jego krwi, godnie kontynuowałby idee rodu i zapewniał ciągłość władzy.
Kuno wolałby przekazać pierścień prawowitemu synowi, owocowi własnych lędźwi, tulonemu w kołysce przez jego świętej pamięci małżonkę Joannę. Ale z drugiej strony, być może Konnenhof miał rację. Lepszy przyszywany spadkobierca, niż późniejsze walki o schedę.
– Dobrze – powiedział. – Zwołaj radę, Aldo. Chcę zasięgnąć szczegółowej opinii najmądrzejszych spośród tych, którzy mnie otaczają. Poproś o przybycie jego ekscelencję biskupa Bernarda, a także szlachetnego pana Otto Sachenberga.
– Tak zrobię, mój panie – odpowiedział majordom, kłaniając się nisko, aby zasłonić odmalowujący się na twarzy wyraz tryumfu.
II
Zadowolony Aldo Konnenhof nie mógł powstrzymać cisnącego się na usta uśmiechu. Nareszcie! Wyglądało na to, że poczynione przez niego inwestycje wreszcie zaprocentują.
Solidnie się w ostatnich latach napracował, żeby doprowadzić do obecnego stanu. Najpierw podsunął Niklasowi najbardziej zasyfioną dziwkę w całym księstwie, która zaraziła go wszystkimi chorobami, jakie tylko da się przenieść drogą płciową. Potem wykosztował się u alchemika na truciznę i podał ją Siegfriedowi do posiłku, ciało każąc wrzucić do rzeki. Niewiele mniej złota wziął banita, który dźgnął Heinricha, gdy tamten zatrzymał się na postój w przydrożnej gospodzie. Teoretycznie najdroższe było zaaranżowanie porwania i zabójstwo Friedricha, ale tutaj Konnenhof zracjonalizował koszty, wycinając w pień wszystkich porywaczy i zabierając z powrotem złoto, którym im wcześniej zapłacił.
Teraz musiał jeszcze tylko przekonać starego głupca, że to on, Aldo Konnenhof, jest najlepszym i jedynym kandydatem na jego następce. Wprawdzie prawo Antram jeszcze do niedawna nie pozwalało usynowić kogoś, kto przekroczył wiek młodzieńczy, ale majordom zadbał już, aby wprowadzono stosowne zmiany.
A gdy już zostanie ogłoszony spadkobiercą, niedługo później księciu przydarzy się paskudny wypadek. Być może zostanie stratowany przez konia, albo nieszczęśliwie oberwie bełtem z kuszy w trakcie polowania. Aldo nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji w tej kwestii.
– Posłaniec! – wrzasnął, gdy znalazł się na dziedzińcu. – Dajcie mi posłańca!
Goniec przybiegł na rozkaz, kłaniając się w pas.
– Weź ze sobą jeszcze kogoś i natychmiast sprowadźcie tu naszego głównego klechę, oraz tego cholernego pederastę, Sachenberga. Powiedzcie, że książę ich wzywa.
Posłaniec pobiegł spełnić polecenie, a Konnenhof odszukał dowódcę zamkowej straży, Wilhelma Dachsa.
– Koniec obijania się, mam dla ciebie robotę. Każ rozgłosić herodom, że młody książę Friedrich wyciągnął kopyta.
– Eee… nie żyje?
– „Nie żyje” to mało powiedziane. Jest pocięty na drobne, malutkie kawałeczki, rozrzucone od Steinmarku po granicę z Rotenstadt. Wątpię, żeby nawet najbardziej pracowite aniołki w niebie zdołały poskładać go z powrotem do kupy. Ale niech się motłoch nie lęka. Ostatni z Antramów niebawem naznaczy nowego spadkobiercę.
– Ciebie, panie? – zapytał Dachs z tępym wyrazem twarzy.
– Oczywiście, że mnie, ty idioto. Ale tego na razie nie ogłaszaj. Niech najpierw formalnościom stanie się zadość.
Dowódca strażników był kompletnym kretynem, ale wiernie służył majordomowi, nie obciążając przy tym zbytnio jego sakwy. Mimo to Konnenhof poważnie się zastanawiał, czy po przejęciu pełni władzy nie wymienić go na kogoś bardziej kompetentnego.
Tymczasem uwagę majordoma przykuła młodziutka córka kucharki, podlewająca klomby róż na środku dziedzińca. Złote włosy opadały jej na ramiona, a krągłe biodra wyraźnie zarysowywały się pod strojem, gdy pochylała się, aby skropić rośliny wodą z konewki. Jak ona miała na imię… Ach, kogo to w gruncie rzeczy obchodzi!
Konnenhof podszedł do niej i uszczypnął w wydatny pośladek. Dziewczyna odwróciła się z gniewnym wyrazem twarzy, gotowa zrugać natręta, ale na widok majordoma zamarła.
– Mój panie…
– Tak, dziecko, masz rację, w istocie jestem twoim panem. I mam dla ciebie polecenie. Pójdziesz stąd, umyjesz się, ubierzesz w coś czystego, a za godzinę stawisz w moich komnatach.
Córka kucharki posłała mu zalęknione spojrzenie. Konnenhof uśmiechnął się. Był to uśmiech tego samego rodzaju, jakim wilk obdarza jagnię tuż przed pożarciem.
– Spodziewam się ciebie za godzinę.
Służka kiwnęła powoli głową i ze łzami w oczach pobiegła do pomieszczeń służby.
Konnenhof nie zdążył się oddalić, gdy padła przed nim na kolana przerażona matka dziewczyny, od wielu lat pracująca w zamkowej kuchni.
– Panie, błagam. Anezka jest jeszcze tak młoda i niewinna… Jeśli potrzebujesz towarzystwa, w mieście jest wiele dziewcząt, które…
– Milcz, starucho! – przerwał Konnenhof, wymierzając jej siarczysty policzek. – Jak śmiesz odzywać się do mnie niepytana? Natychmiast wracaj do kuchni i zajmij się swoimi obowiązkami. A twoja córka ma zrobić to, co kazałem. Jeśli się nie stawi, albo nie zdoła mnie zadowolić, każę przykuć ją do pręgierza i wybatożyć, aż płaty poschodzą jej z pleców. Czy wyraziłem się jasno? A teraz wynocha!
III
Skoro pozostało już tylko czekać na przybycie biskupa i Sachenberga, Aldo postanowił udać się na prywatne komnaty, aby odpocząć i przygotować do przyjęcia zaszczytów, które niebawem na niego spłyną.
Dzień zapowiadał się obiecująco. Najpierw pozbawi dziewictwa złotowłosą ślicznotkę, biorąc od niej wszystko, co tamta ma najlepsze do oddania. Postanowił, że będzie brutalny. Niech głupia gąska sobie nie myśli, że życie to bajka. Potem zje wytworny, najlepszy od dawna posiłek, każąc ściąć starą kucharkę, jeśli ta nie sprosta jego oczekiwaniom. A na sam koniec Kuno von Antram nazwie go swoim synem, rozstrzygając sprawę sukcesji. Zaś już od następnego dnia…
Z przyjemnego stanu rozmarzenia wyrwał Konnenhofa kwaśny odór podłego wina, który majordom poczuł nagle na jednym z zamkowych korytarzy. Skrzywił się i przyspieszył kroku, bo dobrze wiedział, co to oznacza.
Zza stojącej przy ścianie rzeźby wyskoczył garbaty pokurcz, ubrany we wściekle kolorowy strój i czapkę z dzwoneczkami. Czerwona jak burak twarz i rozbiegane oczy dopełniały nikczemnego wrażenia. Malinowy Chłoptaś, błazen księcia Kuna, na widok majordoma zaprezentował jeden ze swoich najbardziej obrzydliwych uśmiechów
– Ach, przecież to sam jaśnie pan majordom we własnej osobie! – wykrzyknął ochrypłym od przepicia głosem. – Jaka to radość dla moich oczu!
– Zejdź mi z drogi! – warknął Konnenhof.
– Ależ panie, nie odwracaj się! – zaprotestował błazen, wymachując łapami. – Nie godzi się, aby sługa oglądał pana od dupy strony. Poza tym mam wspaniałą zagadkę, którą chciałbym zadać waszej wielmożności!
Niemal wiecznie pijany, rubaszny trefniś całymi dniami krążył po zamku, irytując mieszkańców swoimi obleśnymi żartami. Gdyby zależało to od Konnenhofa, Malinowego Chłoptasia już dawno przepędzono by kopniakami aż do Steinmarku, albo jeszcze dalej. Książę żywił jednak do błazna niezrozumiałą słabość i nie wiedzieć czemu wciąż trzymał go na dworze.
– Zagadka brzmi tak: jak najczęściej komentują politykę książęcego majordoma zwykli mieszkańcy księstwa, siedząc w gospodzie przy kuflu piwa?
Nie usłyszawszy odpowiedzi, błazen nadął się i głośno beknął.
– Właśnie tak!
Konnenhof, starając się ignorować pajaca, szedł długimi krokami, aby jak najszybciej zaszyć się w swoich komnatach. Malinowy Chłoptaś niestrudzenie podążał za nim.
– Z pierwszą zagadką się zacnemu panu nie powiodło, ale na szczęście mam następną. Czy wasza wielmożność raczy wysłuchać?
– Nie! Idź odprawiać swoje błazeństwa przed kimś innym.
– To będzie naprawdę zabawne – kontynuował niezrażony trefniś. – Proszę słuchać uważnie. Kiedy jest jedyny raz, gdy majordom Antramu robi dla swojej krainy coś naprawdę pożytecznego?
Trefniś zakręcił głową, potrząsając przyczepionymi do czapki dzwoneczkami.
– Wtedy, kiedy sra, bo przynajmniej użyźnia naszą ziemię. Ha, ha! Czyż nie jestem królem dowcipasów?
Malinowy Chłoptaś podskoczył wesoło, jeszcze raz beknął, po czym podrapał się po kroczu.
– Oj, coś wasza wielmożność nie jest dziś rześkiego umysłu. Nie będę więc zadawał więcej pytań. Ale zamiast tego mam jeszcze pewną historię, którą dedykuje waszej wielmożności. Słuchaj uważnie, panie.
Majordom rozglądał się po ścianach za czymś ciężkim, czym można by rozłupać trefnisiowi łeb. Niestety, nic takiego nie wisiało w pobliżu.
– Było tak. Trzy chytre, głodne lisy polowały raz na zająca. Goniły go wściekle po całym lesie, wywieszając jęzory. Już, już prawie go dopadły, aż tu nagle szarak wskoczył do wąskiej szczeliny. Jeden z lisów zaczął się w nią wciskać, ale jama była bardzo ciasna i rudzielec utknął. Mówi więc do jednego z towarzyszy: „Hej, kompanie, pomóż mi i wepchnij do środka. Wtedy dopadnę zająca!”. Ale ten drugi odpowiada: „A niby dlaczego miałbym to zrobić? Przecież jeśli ci pomogę, to sam zeżresz całego zająca, a ja nic nie będę z tego miał. O nie, mam znacznie lepszy pomysł!”. Podszedł więc do zaklinowanego rudzielca, uniósł mu kitę i wyruchał go w dupę. Ale trzeci lis, widząc to, powiedział: „O nie, ty się tu zabawiasz, a ja co, nic nie będę z tego miał?”. Podszedł więc i wyruchał w dupę tego drugiego.
Aldo skrzywił się, mimowolnie słuchając tej obmierzłej historii. Na szczęście widział już drzwi swojej komnaty.
– A tymczasem, gdy lisy zajęte były sobą, zając wyszedł z dziury kilka metrów dalej i pobiegł hen do lasu, znikając za drzewami. Wiesz, jaki z tego morał, szlachetny majordomie? Nie warto polować, gdy zwierzyna jedna, a chętnych na nią wielu. Nie dość, że nic nie upolujesz, to jeszcze potem dupa boli.
Aldo nie słyszał jednak ostatnich słów, bo zamknął się w swoich pokojach, trzaskając drzwiami.
IV
Majordom był wściekły. Przez tego cholernego pajaca szlag trafił cały radosny nastrój, który towarzyszył mu po rozmowie z księciem. Konnenhof był już pewien, że jego pierwszą decyzją po przejęciu pełni władzy będzie ukatrupienie błazna. Nie bawiąc się w żadne podchody czy skrytobójstwa, każe go powiesić za jaja na rogatkach przy bramie miasta.
Był kompletnie rozstrojony. Stracił nawet ochotę na baraszkowanie. Gdy przyszła córka kucharki, kazał jej wynosić się do wszystkich diabłów. Dziewczyna szybko pobiegła korytarzem, nie czekając, aż majordom zmieni zdanie.
Aldo wziął w końcu głęboki oddech i stanął przed wielkim lustrem, w którym uwielbiał się przeglądać.
– Już niebawem zostaniesz książęcym dziedzicem – powiedział do swojego odbicia. – Już niebawem.
Nastrój tryumfu powoli powrócił.
V
Jego eminencja Bernard, biskup Antramu, przybył odziany w tradycyjną purpurę, po wyjściu z lektyki wspierając swą potężną sylwetkę na misternie wykonanym pastorale. Świętobliwy mąż poruszał się powoli, dźwigając olbrzymie brzuszysko i marszcząc z wysiłku wszystkie swoje trzy podbródki.
W porównaniu z nim Otto Sachenberg, jeden z najbogatszych i najzacniejszych panów w okolicy, sprawiał wrażenie kogoś, kto od wielu lat żywi się tylko chlebem i wodą. Wysoki, chudy jak patyk, każdy swój gest wykonywał z taką wytwornością, jakby był co najmniej cesarzem we własnej osobie. Słynął z umiłowania do sztuki, poezji, wytrawnego wina, oraz młodych chłopców, ale wspominanie o tym ostatnim w jego obecności uchodziło za duży nietakt.
Obydwaj dostojnicy uważani byli za wielkich panów i opokę księstwa, lecz w oczach Konnenhofa nie byli warci więcej niż kawałek rozdeptanego łajna. Potrzebował ich tylko po to, żeby przeforsować swoją kandydaturę. Negocjacje z obydwoma były długie i trudne, ale w końcu, różnymi obietnicami i groźbami, udało mu się przekonać ich do współpracy.
– Cieszę się, że przybyliście – odezwał się Kuno von Antram. – Kapitanie, dziękuje za przyprowadzenie gości. Ty i twoi ludzie możecie już wrócić do swoich obowiązków i dalej służyć na chwałę Antramu.
Wilhelm Dachs podrapał się po głowie, nie bardzo rozumiejąc, czego się od niego oczekuje.
– Książę chciał przez to powiedzieć, że macie zostawić nas samych – podpowiedział Konnenhof.
– Przyjaciele – kontynuował Kuno, gdy strażnicy wyszli – z pewnością pamiętacie mojej świętej pamięci małżonkę Joannę, najpiękniejszy kwiat, jaki kiedykolwiek wydała ziemia. Jej dobroć napełniała szczęściem całe księstwo, a miłość i synowie, którymi mnie obdarzyła, sprawiły, że moje serce przez wiele lat rosło z dumy i radości.
Konnenhof kiwnął głową. Oczywiście dobrze pamiętał księżną Joannę. Przypominał sobie jej uroczo łagodne oblicze, gdy marnowała złoto z książęcego skarbca, rozdając je biedakom, albo nadwyrężała prestiż władzy, wysłuchując skarg mieszczan i chłopów, jakby kogoś na zamku powinno to obchodzić. Pamiętał też, jak osobiście zepchnął ją ze skały, aby mieć pewność, że nie urodzi już więcej żadnych bachorów.
– Niestety, wraz z jej tragiczną śmiercią na księstwo padł cień, a moje serce od tej pory wyłącznie krwawi. Żaden z naszych nieszczęsnych synów nie przejmie ode mnie pierścienia Antramów, który najznamienitszy z mych przodków, Anzelm von Antram, kazał wykuć, gdy obejmował tron. Moje największe marzenie nigdy się nie spełni.
Aldo z trudem stłumił ziewnięcie. Stary książę, mimo wszystkich swoich wad, do tej pory unikał przynajmniej popadania w rozrzewnienie, ale teraz, jak widać, do reszty rozstał się z rozumem. Na szczęście jego dni dobiegają już końca, a Aldo postara się, aby ten koniec jeszcze przyspieszyć.
– Brak dziedzica to nieszczęście dla ojca, ale także dla księstwa. Właśnie dlatego, idąc za radą mojego nieocenionego przyjaciela, obecnego tu pana Aldo Konnenhofa, postanowiłem zwołać to spotkanie. Tutaj bowiem zdecyduje się, kto obejmie po mnie tron księstwa Antram.
– To dla nas zaszczyt, że możemy uczestniczyć w tak doniosłej chwili – po raz pierwszy odezwał się Otto Sachenberg, powoli wymawiając każde słowo swoim miodopłynnym tonem.
Konnenhofowi zawsze chciało się rzygać na sam dźwięk głosu wytwornego szlachcica, ale być może odebrane Bruno Alterdorfowi wasalne księstwo Steinmarku, które majordomus obiecał Sachenbergowi w zamian za poparcie, skłoni go do przeniesienia swoich włości na pogranicze i Aldo nie będzie musiał go zbyt często oglądać.
– Z bożą pomocą na pewno uda nam się podjąć właściwą decyzję – dodał biskup, czyniąc pulchną dłonią znak krzyża.
Książę skinął głową, przyjmując błogosławieństwo, po czym kontynuował:
– Wiele myślałem nad tym, co teraz powiem. Trudno jest przyznać się do błędu, szczególnie takiego… Jednak rzecz idzie tu o księstwo, a ono jest najważniejsze. Dlatego na tronie musi zasiąść ktoś, na kogo spłynie boża łaska i wierność poddanych, ktoś, kto będzie godnym kontynuatorem mojej linii. Chce wam więc powiedzieć, że…
– Za pozwoleniem, wasza miłość – wtrącił Otto Sachenberg – ale sądzę, że mamy takiego kandydata.
Konnenhof dumnie wypiął pierś. Oto, po wielu latach starań, nadeszła chwila chwały.
– Mam konkretnie na myśli Roberta Weidenberga – dokończył Sachenberg, a majordomus poczuł się, jakby ktoś nagle zdzielił go obuchem. – To młody, dzielny chłopak, syn Christiana Weidenberga, tego samego, który odnosił tak piękne zwycięstwa w walkach z innowiercami. Niestety, jak wiadomo, szlachetny pan Christian zmarł od ran odniesionych podczas bohaterskiej szarży w ostatnim starciu z odstępcami, więc chłopak od dzieciństwa jest sierotą. Teraz jednak, panie, okazuje się, że było to szczęśliwe zrządzenie niebios, możesz bowiem usynowić młodego Roberta i uczynić tego dzielnego chłopaka swoim godnym następcą. Bohaterska krew, która płynie w jego żyłach, będzie gwarantem udanego panowania. Dlatego…
– Jeśli już mowa o bożej łasce i zrządzeniu niebios – przerwał biskup, głośno chrząkając – to wydaje mi się, że naszemu Panu w niebiosach milszy od syna zabijaki byłby ktoś, kogo przodkowie kierowali się nie chucią czy żądzą krwi, lecz cnotą i miłością bliźniego. Jest w klasztorze w Rotenstadt pewien nowicjusz, który, dziecięciem będąc, został tam oddany przez samego Eremiasza z Koloni, dziś już wyniesionego na ołtarze przez Tron Piotrowy. Gdy chłopak podrósł, nikt z braciszków nie miał wątpliwości, że jest on synem Eremiasza, taki do niego podobny z wyglądu i charakteru. Pilny, pobożny, o czystym serce i rześkim umyśle. Na imię mu Tomasz. Aż żal go na zwykłego mnicha. Pomyśl, panie, potomek świętego na tronie Antram! – zakrzyknął duchowny z zapałem. – Czy można sobie wyobrazić lepszego następcę?
– Naturalnie, że można – odparł Sachenberg z uśmiechem. – Nie wątpię, że ów Tomasz to chłopiec o złotym sercu, ale czy pomyślałeś, wasza eminencjo, co by na to powiedział nasz Pan w Niebiosach, na którego się powoływałeś? Z pewnością pragnie on, aby władali ci, którzy są stworzeni do władania, a nie do modlitwy. Czy byłoby mu miłe, gdyby ktoś, kto nie jest ze szlachetnej krwi, zajmował miejsce przeznaczone dla książąt?
– Z pewnością milsze, niż gdyby miał je zająć syn mordercy! – odburknął biskup, potrząsając obwisłą grdyką.
– Christian Weidenberg nie był mordercą, wasza eminencjo.
– Kazał rozczłonkować jeńców po bitwie nad Renem, a potem wymordował wszystkich, na których natknął się w drodze powrotnej, włącznie z kobietami i dziećmi. Zachowały się przekazy, jak Weidenberg gołymi rękami rozrywa na pół płaczące niemowlę, albo wpycha płonącą żagiew do krocza niewinnej dziewczyny!
– To z pewnością przesadzone plotki – zapewnił Sachenberg.
– Właściwie – próbował wtrącić nieco zakłopotany Kuno von Antram – to chciałem powiedzieć, że…
– Tomasz Mnich jest najlepszym możliwym dziedzicem, jakiego może sobie wymarzyć lud Antram – upierał się biskup.
– Lud Antram wielbi dokonania Christiana Weidenberga i marzy, aby były one kontynuowane, podobnie jak dzieła naszego łaskawego pana – Sachenberg wciąż zachowywał spokój, ale jego spojrzenie mogłoby ciąć na kawałki niczym nóż do mięsa.
Konnenhof potrzebował kilku chwil, aby powrócić do rzeczywistości. Przez moment był jak ranny rycerz, który otrzymał potężny cios i dopiero po jakimś czasie mógł znów dostrzec pole walki. Zdrajcy! Tyle było negocjacji, tyle gróźb i obietnic, a ci łajdacy na koniec i tak wypieli się na wszystkie ustalenia. Jaki Robert Weidenberg? Jaki Tomasz Mnich? Mieli poprzeć Aldo Konenhofa!
Oczywiście dość szybko wszystko wydało mu się jasne. Otto Sachenberg był blisko spokrewniony z rodziną Weidenbergów, a młody Robert to kretyn, który ma gówno zamiast mózgu. Z kolei przeorem zakonu w Rotenstadt jest nikt inny, jak rodzony brat biskupa Bernarda. Konnenhof nigdy nie słyszał o Tomaszu, ale gotów był się założyć, że to jakiś półgłówek, który chętnie będzie słuchał podszeptów świętobliwego męża. Ale niedoczekanie! Żaden z nich nie umieści swojej pacynki na tronie.
– Wasza eminencjo – odezwał się Konnenhof do biskupa, z trudem powstrzymując się od zazgrzytania zębami – to niebywale pięknie z waszej strony, że chcecie u władzy młodziana o czystym sercu i niewinnej duszy. Powiedzcie mi jednak, czy ten Tomasz ma jakieś pojęcie o dyplomacji, prowadzeniu wojen, etykiecie dworskiej, albo rozmowach z możnowładcami? Trzymał kiedyś miecz w ręku? Uspokajał zbuntowanych wieśniaków? Czy w ogóle potrafi robić cokolwiek poza klęczeniem i recytowaniem Oratio Dominica?
– No cóż… – Biskup ciężko sapnął.
– Co zrobi, jeśli któryś z lenników wypowie mu nagle posłuszeństwo? Albo gdy cech kupców odmówi płacenia podatków?
– Jestem pewien, że światło Pana poprowadzi go w każdej trudnej sytuacji!
– Tak, tak, oczywiście. Sęk w tym, że wyroki Pana są dla nas często niezbadane, a pobożność nie gwarantuje długiego życia. Pamiętasz Hildo Antrama, eminencjo? To dziad miłościwie nam panującego Kuna von Antram. Słynął z pobożności, modlił się rano, w południe i wieczorem, codziennie dawał na mszę, a mimo to w tydzień po koronacji udławił się na uczcie kawałkiem dziczyzny. Widać Pan tak go miłował, że jak najszybciej chciał go mieć u siebie. Obawiam się, że z naszym słodkim Tomaszem może być podobnie, jeśli rzeczywiście jest taki czysty i niewinny.
Biskup musiał czuć, że grunt usuwa mu się spod nóg, bo jego twarz zaczęła robić się równie purpurowa jak szata, którą miał na sobie. Natomiast Otto Sachenberg wydawał się świetnie bawić kłopotami rywala. Przyglądał się starciu z uśmiechem, gładząc krótką bródkę szczupłymi palcami.
– Za to odnośnie młodego Weidenberga – Konnenhof zwrócił się teraz w stronę Sachenberga – wypadałoby powiedzieć, że ten pomiot sam ma już kilka bachorów z nieprawego łoża. Jeśli posadzimy go na tronie, to nie zdążymy się obejrzeć, a zapełni nam zamek bękartami! Jak to się ma do prestiżu władzy?
– Jeśli już o tym mowa … – nieśmiało odezwał się książę.
– Robert jest w stanie przysiąc, że żadne z tych dzieci nie jest jego – wyjaśnił pospiesznie Sachenberg.
– Och, oczywiście. Gdyby była tak potrzeba, przysiągłby nawet, że jest Niepokalaną Panienką, a jego bękarty znaleziono w kapuście.
– Kwestionujesz prawdomówność dziedzica szlachetnej krwi Weidenbergów, majordomie?
– Tak, a co więcej, kwestionuję też pochodzenie samej krwi Weidenbergów. Jest w niej tyle szlachetności, co w kocich szczynach. Pradziad Christiana był zwykłym chłopem pańszczyźnianym, który został później rozbójnikiem, a za zrabowane pieniądze kupił sobie tytuł szlachecki. A ty chcesz posadzić na tronie potomka chłopa, rzezimieszka i wojskowego rzeźnika!
Sachenberg machnął ręką.
– Nie do końca było tak, jak mówisz, majordomie. Ale nieważne. Nie będę upierał się przy Robercie. Mam jeszcze innych, równie dobrych kandydatów.
– Doprawdy? A jakich to?
– Na przykład Alberta Kerna, bardzo młodego i zdolnego chłopaka, sierotę po grafie Fuldheim.
– Chodzi ci o tą zapijaczoną niedojdę, która robi z siebie pośmiewisko wszędzie, gdzie się pojawi? To już nawet Malinowy Chłoptaś byłby lepszym księciem od niego.
– Jest jeszcze Henryk z Bambergu, szlachetny…
– Kretyn, nieudacznik i moczymorda, a w dodatku ponoć bardziej niż w kobiecych wdziękach lubujący się w młodzieńcach i ich okrągłych pośladkach. Rozumiem, że łączy was wspólnota zainteresowań, ale tron naszego księstwa to nie miejsce dla takiego odszczepieńca.
Konnenhof głęboko wciągnął powietrze. Ilu jeszcze nepotów Sachenberg może trzymać w rękawie?
– Zamknąć się! – krzyknął Kuno von Antram z siłą, jaka od dawna nie wydobyła się z gardła starego księcia. – Wszyscy natychmiast się zamknąć!
W sali zapadła cisza. Wszyscy trzej dostojnicy spojrzeli na księcia, który powstał ze swojego miejsca i zaczął powoli przechadzać się po sali.
– Dziękuje, drodzy panowie – powiedział już spokojniejszym tonem. – Skoro wreszcie dopuściliście mnie do głosu, raczcie wysłuchać co mam do powiedzenia. To chwalebne z waszej strony, że przygotowaliście dla mnie tak wielu kandydatów. Jednak do początku chciałem wam przekazać, że wyznaczyłem już swojego następce.
Wśród zgromadzonych zapanowała konsternacja,
– Jak to? – zapytali jednocześnie Konnenhof, Sachenberg i biskup Bernard.
Książę ponownie usiadł na miejscu i dał znak dłonią, aby pozostali uczynili to samo. Ci byli jednak zbyt osłupiali, żeby się ruszyć. Mimo to książę rozpoczął swoją opowieść.
– Nie jest łatwo mi o tym mówić, ale każdy popełnia błędy, nawet książę. Bardzo kochałem moją Joannę, ale niestety, niech Bóg się nade mną zlituje, popełniłem raz grzech cudzołóstwa. To była piękna, choć bardzo biedna dziewczyna… Poznałem ją, gdy zatrzymaliśmy się w wiosce w trakcie powrotu z polowania. To było tak dawno temu, na dziesięć lat, zanim rozpocząłeś u mnie służbę, Aldo. Spędziłem z nią kilka grzesznych, ale tak miłych chwil… Gdy doniesiono mi, że zaszła w ciążę, przesyłałem jej pieniądze i podarki, ażeby mogła urodzić i żyć w godziwych warunkach. Bardzo pragnąłem ją odwiedzić, ale to oczywiście było niemożliwe, ze względu na konieczną dyskrecje. I wtedy doszła do mnie wiadomość, że nieszczęśnica zmarła w trakcie porodu, wydając na świat syna. Bardzo przeraziłem się zła, które uczyniłem. Poszedłem do mojej kochanej Joanny, padłem przed nią na kolana i wszystko wyznałem. A ona, moja kochana Joanna, nie tylko mi wybaczyła, ale jeszcze powiedziała, co trzeba zrobić, aby naprawić zło. Natychmiast posłałem ludzi, aby przywieźli do pałacu to osierocone dziecko. W wiosce zajmowano się nim ze względu na dary, jakie pozostały po matce, ale jego przyszłość była tam przecież niepewna. Przygotowaliśmy tu dla niego mamkę, a w przyszłości zamierzaliśmy uczynić z niego rycerza, albo ważnego urzędnika na dworze. Niestety, chłopiec okazał się kaleki i szpetny. Rósł źle, a w dodatku okazało się, że nie ma talentu ani do miecza, ani do nauki. Potem zaś, znów wstyd mi to powiedzieć, urodzili się moi prawowici synowie i trochę straciłem nim zainteresowanie. Znaleziono mu na dworze taką rolę, do jakiej się nadawał… Teraz jednak jest ostatnim, w którym płynie moja krew. Dlatego to właśnie jemu zostawiam tron Antram. Straże, wprowadźcie Kuna II, mojego dziedzica i następcę!
Drzwi otworzono szeroko, do przodu wystąpili heroldowie, zabrzmiały fanfary, a do środka w asyście strażników wkroczył nowy książę Antramu. Choć zawsze paradował w barwnych strojach, tym razem nie było na nich plam od wina, ani kraciastych wzorków. Nie uszyto ich też z podłej jakości lnu, lecz z jedwabiu i najdroższych aksamitów. Na głowie po raz pierwszy nie miał czapki z dzwoneczkami, lecz starannie ułożony fryz, ozdobiony złotym diademem. Po raz pierwszy też nie czuć też było od niego odoru wypitego wina, lecz drogie pachnidła.
Niewielka i garbata postać następcy tronu zatrzymała się przed ojcem, który położył mu rękę na ramieniu.
– Oto mój dziedzic we własnej osobie. Złóżcie mu pokłon. I powiedzcie, z łaski swojej, dlaczego macie takie dziwne miny?
VI
Kuno II siedział w sali tronowej, wpatrując się w swój złoty pierścień z rubinem. Nosił go już cały rok, jaki upłynął od śmierci ojca. Przez ten czas przestał pić, nabrał ogłady i nauczył się w miarę skutecznie zarządzać księstwem. Znalazł też nowego błazna.
– To jak będzie Aldo, powiesz mi wreszcie coś zabawnego?
Ponura postać, siedząca u stóp książęcego tronu, przecząco pokręciła głową, wprawiając w drżenie zwisające z czapki dzwoneczki.
– Och, naprawdę, przydałoby się w tobie trochę więcej życia, Aldo. Nadal gniewasz się na mnie, że kazałem ci uciąć rękę po tym, jak próbowałeś zasztyletować mnie we śnie? Zrozum, że nie miałem wyjścia. Zresztą masz jeszcze przecież lewą. Z łuku już nie postrzelasz, ale do podłubania w nosie albo drapania się po dupie powinna ci wystarczyć. – Książę roześmiał się głośno. Pewne stare nawyki były trudne do wykorzenienia. – Tak czy inaczej, skoro nie chcesz mnie rozbawić, mam dla ciebie robotę. Gołębie znowu obsrały rzeźby na zewnętrznych krużgankach. Weź dłuto, szmatę, wiadro z wodą i wyczyść je tak, żeby się błyszczały. Jeśli chcesz, możesz zabrać do pomocy naszego drogiego Otto. Myślisz, że jest teraz szczęśliwy jako książęcy stajenny?
– Z pewnością bardzo nieszczęśliwi są chłopcy stajenni – mruknął posępnie błazen.
– Swoją drogą ciekawe, co tam słychać u świętobliwego Bernarda. Mam nadzieje, że ta piesza pielgrzymka do Ziemi Świętej, na którą go wysłałem, nie okaże się ponad jego siły.
– Na pewno nie umrze z głodu. Zapasy tłuszczu, jakie zgromadził, powinien spalać przez co najmniej trzy lata.
Książę z zadowoleniem klasnął w dłonie.
– No widzisz Aldo, jeśli tylko chcesz, potrafisz być zabawny! Wróżę ci w tej roli wielką przyszłość. A tymczasem wybacz, ale muszę zająć się sprawami księstwa. – Zerknął w kierunku otwartych drzwi, za których przyglądały się im dwa rozchichotane podlotki. – Trzeba postarać się o dziedzica.
Intryga cokolwiek naiwna, ale i czasy wówczas naiwne były. Czytałem gorsze rzeczy. Co nie jest pochwałą.
"Czyli już niedługo, dodał w myślach" - pozbawiasz czytelnika własnego śledztwa i domysłów i tu także :"odpowiedział majordom, kłaniając się nisko, aby zasłonić odmalowujący się na twarzy wyraz tryumfu.
Do poczytania. Z morałem.