- Opowiadanie: Agaker - Próba wiary- część I

Próba wiary- część I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Próba wiary- część I

Opuszczona Promenada Handlowa wyglądała tego dnia jeszcze bardziej ponuro niż zwykle. Zabite deskami szyby i wypalające się jaskrawe neony straszyły tu od czasu dekretu Wielkiego Kapłana o zakazie handlu ponadnormatywnego. Na niegdyś pełnej gwaru i ludzi ponad kilometrowej ulicy, nie można było teraz dostrzec żywej duszy. David wlókł się powoli w kierunku Ronda Męczenników, a w głowie cały czas słyszał ostry głos profesor Morgany.

– Zostało ci tylko trzynaście punktów!? Poczekaj aż twoja biedna matka się o tym dowie!

Kopnął leżący na chodniku kamień, który potoczył się po nierównej powierzchni, aż w końcu z pluskiem wpadł do studzienki kanalizacyjnej. Na prostej drewnianej ławce, które stawiano by obładowani zakupami klienci mogli odpocząć i pogapić się na pełne towarów wystawy, ktoś zostawił ostatnie wydanie „Krucjatora". ZGROMADZENIE ROZWIĄZANE! SKANDAL! LEWICA ZDELEGALIZOWANA!!!- krzyczały wytłuszczone czerwoną czcionką tytuły. David przechodził przez wyblakłe pasy dla pieszych, na przecznicy z Gwardiańską, gdy zauważył, że ktoś na niego patrzy. Stanął na środku jezdni i spojrzał do góry. Z okna, na pierwszym piętrze podniszczonej kamienicy wyglądała czyjaś głowa. Staruszek o siwej czuprynie siedział wsparty na parapecie i przyglądał się chłopakowi, jednak po krótkiej chwili wzruszył ramionami i zniknął za purpurową zasłonką.

"Dziwne"– pomyślał David.– "Myślałem że razem z kupcami wynieśli się stąd mieszkańcy."

Na skrzyżowaniu skręcił w jedną z bocznych alejek i zaczął wspinać się po schodach prowadzących do dzielnicy w której mieszkał. Przez cały czas nie opuszczała go ciekawość, o co też mogło chodzić temu pokręconemu staruszkowi. Odegnało ona na chwilę wspomnienia ze szkoły, a wizja powrotu do domu stała się mniej straszna i niebezpieczna. Ale gdy dotarł na sam szczyt wzgórza i spojrzał na panoramę Miasta, ze wszystkimi dymiącymi kominami, czerwonymi dachami błyszczącymi wśród strzelistych wież katedr i świątyń, poczuł się zagubiony wśród tego wielkiego świata. W oddali nad całą tą miejską plątaniną górował potężny las, z drzewami wysokimi na dziesiątki metrów i stawami przypominającymi rozlane niebieskie plamy. Jeszcze dalej podobno były góry, ale David nigdy w ciągu swego trzynastoletniego życia nie opuścił granic Miasta. Żeby to zrobić trzeba było mieć specjalną przepustkę wydaną przez Wielkiego Kapłana, a ojciec chłopaka był tylko skromnym urzędnikiem. David wszedł wolno w uliczkę prowadzącą bezpośrednio do domu, a przed oczami stanął mu obraz matki siedzącej w salonie i rozmawiającej przez telefon ze szkolnym prefektem.

Widział już rozłożysty kasztanowiec, który rósł w ogrodzie i miał świadomość, że z każdą chwilą, z każdym krokiem przybliża się do nieuchronnego. W głowie miał setki wytłumaczeń i wymówek, ale nawet w myślach żadna nie brzmiała przekonująco. Czuł wzbierającą złość na profesor Morganę, która odjęła mu kolejne dwa punkty. Bo czy to w końcu jego wina, że ten idiota Barens zabrał mu śniadanie? Nie miała się z tego wywiązać żadna bójka, ale gdy osiłek nazwał go pogardliwie larwą nie było odwrotu.

Furtka zaskrzypiała gdy ją otwierał, a żwir złowrogo skrzypiał pod nogami. W gardle miał wielką gulę i najchętniej odwróciłby się i uciekł gdzieś daleko. Powstrzymywał go tylko strach przed jeszcze większymi kłopotami. Doszedł do alejki między drzewami i stanął przed niewielkim ceglanym domkiem z wyglądu przypominającym czarno-białą kostkę Rubika. Drzwi zdawały się łypać na niego złowieszczo, okiem wyrytym w drewnie, a klucz przekręcany w zamku szczęknął niepokojąco. Przestąpił próg domu i…

…odetchnął z ulgą.

Nikogo nie było.

Burza zniknęła znad horyzontu, ale nadal w powietrzu wisiało jej niepokojące widmo.

Rzucił plecak na ziemię i zrobił sobie w kuchni kanapkę. Zjadł w pokoju patrząc bezmyślnie w telewizor. Zaczął się zastanawiać, czy w sumie nie byłoby lepiej mieć awantury z rodzicami za sobą, niż czekać w niepewności. Dochodziła dopiero szesnasta. Ojciec z pewnością nie skończył pracy, ale gdzie mogła zniknąć matka? Prawie nigdy nie ruszała się z domu, jeśli nie liczyć oczywiście porannych wizyt w Centralnej Świątyni.

Zdążył odrobić wszystkie lekcje, uzupełnić modlitewnik i wynieść śmieci nim usłyszał szczęk furtki, a po nim równe, miarowe kroki na żwirze. Wyjrzał przez okno.

Ojciec.

David wiedział, że nie wróży to dobrze. Gdyby była to matka mógłby mieć chociaż cień nadziei, że obędzie się bez kolejnej awantury i szlabanu. A tak mógł zapomnieć o wychodzeniu z domu przez najbliższy miesiąc.

"Zresztą, co za różnica. I tak nigdzie nie wychodzę"– pomyślał nasłuchując dochodzących z dołu odgłosów.

Cichy dźwięk przekręcanego w zamku klucza. Trzaśnięcie drzwiami. Ojciec podchodził pewnie do elektronicznego pagera. Chwila przejmującej ciszy i groźny krzyk:

– David!!!

***

Ojciec po przyjściu do domu miał jak zawsze grobową minę, nie zdradzającą żadnych emocji i kazał mu usiąść na sofie. Przez kilka minut siedzieli w milczeniu, a David czuł narastające w powietrzu napięcie.

W końcu ojciec przemówił.

– Kolejny raz?– spytał chłodno.– Rozczarowałeś mnie synu.

– Tym razem to naprawdę nie była moja wina…– chłopak zaczął się tłumaczyć, ale został uciszony gestem ręki.

– Nie interesuję mnie czyja to była wina. Masz już tylko trzynaście punktów, wiesz co to oznacza?

David nie miał najmniejszego pojęcia. Ze szkolnych lekcji o Oficjalnym Systemie Zbawienia, zapamiętał tylko ogólniki i najciekawsze przykłady historycznych postaci skazanych na potępienie. I tak zresztą oblał późniejszy test, tracąc ze swojej puli cztery punkty.

Ojciec jednak nie zaspokoił jego ciekawości.

– Poczekamy na matkę– rzucił tylko i wyszedł z salonu. David słyszał jak chwyta za telefon i przez chwilę rozmawia z kimś ściszonym głosem. Przysunął się bliżej drzwi, chcąc jak najwięcej podsłuchać.

-… tak, tak. Załatwisz to kochanie?– głos ojca był dziwny. Stanowczość mieszała się w nim z głębokim smutkiem. Później musiał zacząć mówić ciszej, gdyż chłopak nic więcej nie usłyszał.

Zanim wrócił minęło dobre pięć minut. Na jego twarzy coś się zmieniło, wyglądała jakby na bardziej… ludzką. Davidowi przez moment zdawało się, że dostrzegł błyszczącą łzę w oku ojca, ale uznał ją za złudzenie, wywołane wpadającymi do salonu promieniami słońca.

– Synu…– zaczął niepewnie, jakby nie umiejąc znaleźć słów.– Rozmawiałem z matką. Jak skończy robić zakupy od razu pójdzie do Urzędu i wszystko ustali.

– Ale co ma ustalić?– zapytał David, nie za bardzo rozumiejąc. – Przecież pani Morgana…

Ojciec spojrzał na niego groźnie, więc chłopak od razu umilkł.

– Nie mieliście na lekcjach nic o PRMR?

Pomyślał przez chwilę, ale jako że nie mógł nic sobie przypomnieć, pokiwał przecząco głową.

Jego tata westchnął.

– To skrót od pełnej oficjalnej nazwy, czyli Programu Resocjalizacji Młodocianych Recydywistów prowadzonego w górach, za Miastem. Wysyła się na niego dzieci, które zagrożone są resalutowaniem i dokładnie pilnuje, żeby nie grzeszyły więcej przeciwko woli Pana. Ja nigdy nie myślałem, że będę musiał…– tu głos ojca załamał się i kontynuował dopiero po paru chwilach.– Że mój syn… jedyny syn… będzie musiał tam jechać…

David zorientował się, że sprawa musi być poważna. Chciał jakoś pocieszyć tatę, zapewnić że na pewno nie będzie tak źle i przecież to tylko jakiś głupi program, który na pewno przejdzie pomyślnie. Nie przejmował się tym zbytnio. Po dziesiątkach rozmów do jakich został zmuszony przez Panią Morganę miał wprawę w udawaniu skruszonego i zmotywowanego do poprawy.

„A poza tym zawsze chciałem zobaczyć góry…"

– To chyba nic strasznego, prawda?– zdołał w końcu wybąkać.

Ojciec spojrzał na niego i nie odpowiedział, a milczenie które nagle zapadło w salonie, nie wróżyło niczego dobrego.

***

Po dwóch godzinach, dokładnie gdy stary zegar dziadka Anzelma zaczął wybijać siedemnastą, do domu wróciła matka Davida.

Była to sucha, patykowata kobieta o ogorzałej skórze i żółtych pomarszczonych dłoniach. Jej ciemne oczy zawsze pozostawały nieodgadnione, jakby nigdy nie zdradzały żadnych emocji, przypatrując się światu z chłodem i odpowiednim dystansem.

Matka trzymała pod ramieniem dużą teczkę, wypełnioną jakimiś papierami, a tuż za nią jechał powoli elektroniczny wózek z zakupami. Urządzenie samo podjechało do kuchni i zaczęło wypakowywać na blat siatki z charakterystycznym logiem Centralnej Świątyni– ogromnym wołem, który jak zapamiętał kiedyś chłopak, był symbolem ofiarności i trudności z jakimi musieli uporać się pierwsi Krzewiciele Wiary, jeszcze przed nadejściem Czasów Wielkiego Kapłana.

Kobieta weszła do salonu i przywitała się z mężem, zupełnie ignorując przy tym swojego syna. Przeszła obok Davida, jakby ten był tylko powietrzem i usiadła na jednym z foteli. W ręku nadal trzymała plik z dokumentami.

– Rozmawiałam z Przewodniczącym i zapewnił mnie, że załatwią wszystkie formalności– rzuciła oschle, po czym położyła na stole opieczętowaną kopertę.

Chłopaka zżerała ciekawość, mieszająca się powoli z rosnącym zaniepokojeniem.

– Co jest złego w tym Programie? Dlaczego tak na mnie patrzycie?

Matka momentalnie odwróciła wzrok i z rozmysłem zaczęła kontemplować opuszczone do połowy żaluzje.

– Cóż synku– odrzekł ojciec, a każde słowo przychodziło mu z niezwykłym trudem.– Rzecz w tym… że będziesz tam musiał zostać na dłużej.

***

David siedział przy oknie i patrzył na ogród. Łzy ciekły obficie z oczu, choć obiecywał sobie że nie będzie płakać. Wszystko potoczyło się znacznie gorzej niż myślał.

Przeklinał w myślach wszystkich. Ojca, matkę, szkołę, profesor Morganę, dyrektora, osobę, która wymyśliła całe to gówno z punktami. Setki lat temu przecież nikt niczego nie liczył, a wszyscy byli szczęśliwi i wierzyli, że to Bóg dokonuje ostatecznej oceny ludzkiej duszy.

– Bóg!- wysyczał cicho do siebie, a słowo to zabrzmiało wrogo i niebezpiecznie.

Trzynaście punktów dzieli mnie od wiecznego potępienia!- zaśmiał się gorzko.

Powoli nachodziła noc. Jasne słońce zachodziło, zalewając iskrzącym się blaskiem przedmieścia. W oddali, za okazałym ogrodem, widać było dziesiątki ceglanych domów, które o tej porze mieniły się wszelkimi odcieniami czerwieni. Przez otwarty balkon wpadało świeże letnie powietrze.

David chwycił leżący na biurku atlas i ze złością cisnął nim o ścianę. Mapy najdziwniejszych regionów świata rozleciały się po pokoju.

Czuł się beznadziejnie opuszczony, a sama myśl o wyjeździe zaczęła go przerażać.

Nie wyobrażał sobie podróży i mieszkania gdzieś w odległych górach. Cały czas wydawało mu się, że to wszystko jest tylko upiornym snem, z którego wyrwie go beztroski poranek..

„I nie jadę tam na miesiąc, czy rok, ale być może na całe życie…"

Przerażała go ta wizja.

Według tego, co powiedział ojciec, niezwykle rzadko miały miejsce przypadki opuszczenia PRMR. Żeby wrócić do społeczeństwa trzeba było odznaczyć się wyjątkową skruchą i postanowieniem poprawy tak mocnym, że niezdolnym do podważenia, przez żadnego z członków rady.

David miał cichą nadzieję, że cała ta sprawa okaże się zwykłym żartem, zrobionym przez panią Morganę i rodziców, a wszystko skończy się tak jak zawsze, kilkugodzinnym pobyciem w kozie. Starał sobie przypomnieć wszystkie ostatnio stracone punkty, ale nie mógł znaleźć nic strasznie bulwersującego, co uzasadniałoby podjęcie takich radykalnych kroków.

Pamiętał dobrze jak niechcący rozbił butelkę z mlekiem w szkolnej stołówce, jak podłożył nogę Grubemu Timowi i jak dwa razy zapomniał o odrobieniu zadania domowego. Za każde z tych przewinień odejmowano tylko kilka punktów, ale gdyby tak wszystko zsumować…

Nie miał już jednak siły się nad tym zastanawiać. Umył zęby i szybko ubrał piżamę. Gdy stanął nad łóżkiem, jeszcze tylko przez chwilę popatrzył na Rejestrator– elektroniczne urządzenie zwisające mu z szyi, źródło wszystkich problemów chłopaka– po czym odpiął je i położył na nocnej szafce.

***

Davida zbudziło pukanie w okno . W pierwszej chwili myślał, że to gałęzie ogrodowej jabłoni znowu odrosły i przez wiatr uderzają o szybę, ale gdy podniósł się i wyjrzał na zewnątrz, zamarł.

Za oknem, na wąski kamiennym gzymsie przykucnęła ogromna postać.

Chłopak chciał krzyknąć i zawołać rodziców, ale słowa uwięzły mu w gardle. Chwilę później rozległ się przytłumiony, zniecierpliwiony głos:

– Otworzysz mi w końcu, czy dalej mam tu sterczeć?

David nie widział dokładnie przez panującą na dworze ciemność, ale z pewnością nie był to człowiek.

„Ludzie nie mogą być tacy wielcy", pomyślał i momentalnie przed oczami stanął mu obraz zdeformowanego mutanta, który widział kiedyś w jednym z telewizyjnych dzienników.

Choć sam nie wiedział, co go podkusiło, zapalił lampę i zbliżył się do okna. Zdawał sobie sprawę, że powinien od razu pobiec obudzić rodziców, ale po tym wszystkim, co zrobili, nie miał na to najmniejszej ochoty.

„W sumie może będzie lepiej jeśli rozszarpie mnie jakiś dziki człowiek?", pomyślał. „Przynajmniej nie będę musiał tam jechać."

Przed oczami miał wizję zapłakanych rodziców stojących nad jego trumną.

– Och, Haroldzie. Byliśmy dla niego tacy okrutni– mówiła matka wycierając oczy jedwabną chusteczką.

– Wiem. Wiem – odpowiedział jej ojciec.– Gdybyśmy tylko…

Z zamyślenia wyrwało go powtórne pukanie.

– Może byś się pośpieszył?– powiedział stwór i odwrócił się na chwilę w bok.– Zaraz będzie padać.

David sam nie wierząc, że się na to odważył, podszedł i otworzył okno.

Cały czas to wszystko wydawało mu się nierealne, tak bardzo oderwane od rzeczywistości, jak jeden z tych najbardziej pokręconych koszmarów, w których zwierzęta latają i atakują ludzi swoimi kłami, a zamiast deszczu z nieba spada zielony kwas.

Postać skurczyła się i nim chłopak zdążył cokolwiek powiedzieć, bezszelestnie wskoczyła do pokoju. Dopiero gdy stwór poczuł się pewniej i zbadał wysokość sufitu, rozłożył skrzydła.

Długie na co najmniej metr, w kolorze alabastrowej bieli.

„Prawdziwe skrzydła!", pomyślał. „To przez nie wyglądał jak wielkolud."

Bo rzeczywiście, choć nieznajomy skrzydła miał ogromne, to był raczej zwykłej ludzkiej postury.

David nie potrafił oderwać od nich wzroku. Pierwszy raz w życiu widział coś tak wspaniałego i w dodatku tak przyjemnego w dotyku. Podniósł z ziemi jedno ze spadłych piór i delikatnie pogładził ręką. Idealnie miękkie, puszyste, sprawiało wrażenie zrobionego z jakiejś wyjątkowej chmury.

Nieznajomy roztaczał wokół siebie ledwo zauważalny promienisty blask, jak gdyby do poszewki płaszcza miał przyczepionych kilka energooszczędnych żarówek. David przyjrzał się przybyszowi dokładniej.

Prawie do szyi sięgały mu proste jasne włosy, przypominające barwą roztopione złoto, a błękitne oczy sprawiały wrażenie nieobecnych. Na jego nienaturalnie bladej twarzy było widać kilka czarnych kropek, które świadczyły o tym, że nieznajomy zapomniał ostatnio o goleniu. Wyglądał młodo, na co najwyżej dwadzieścia parę lat, a z lewego ucha zwisał mu długi srebrny kolczyk przedstawiający lwa stojącego na tylnich łapach.

Po chwili gość jak gdyby nigdy nic, starannie zaczął otrzepywać swoje ciemne spodnie. Dopiero gdy skończył, uniósł wzrok i spojrzał na chłopaka.

– David Hopestauer?– spytał łagodnym głosem, w którym nie słychać było nawet śladu po zdenerwowaniu, jakie okazywał siedząc przed oknem.

David ostatecznie uznał, że to wszystko jest tylko snem i postanowił nie odpowiadać.

– David Hopestauer? Syn Harolda i Daveny Hopestauerów?– ponowił pytanie, tym razem znacznie głośniej.

Chłopak pokiwał głową.

– To bardzo dobrze– oznajmił nieznajomy i wyjął z kieszeni kurtki notes.– Musze tylko coś zapisać i zaraz sobie porozmawiamy.

– Ale ja-a-a-a… – zaczął się jąkać David.– Nie za bardzo rozumiem…

– Spokojnie– uciszył go przybysz.– Wszystko w swoim czasie.

Przez następne kilka minut chłopak nie odważył się nawet odezwać. W ciszy obserwował jak ten dziwny, ubrany na czarno człowiek, pisze w notatniku mrucząc przy tym do siebie niewyraźnie:

– Aha… no tak… tutaj tylko… tam… i tu….

Na koniec zrobił jeszcze kilka szlaczków, po czym zamknął notes uśmiechając się.

– Mam nadzieję, że wiesz po co tu jestem?

– Niezupełnie– odpowiedział zgodnie z prawdą.

Nieznajomy rzucił nerwowo okiem do notatnika, jakby chcąc coś doczytać.

– Mam na imię Michael– przedstawił się wyciągając rękę na powitanie.– Jestem Starszym Inspektorem Podniebiennym i oddelegowano mnie tu w ramach rutynowej kontroli

– W ramach kontroli?– spytał z lekkim zdenerwowaniem.

Inspektor ciągnął dalej, ignorując zdziwienie chłopaka.

– Nie martw się. Wszystko będzie przeprowadzone zgodnie z procedurami. Po prostu co jakiś czas nasz Pan oddelegowuje kogoś, żeby sprawdził co słychać na dole. Tak więc…

– Czy to mi się śni?– chłopak nagle wpadł Michaelowi w słowo.

Ten w pierwszej chwili najwyraźniej nie zrozumiał. Zrobił zamyśloną minę i dopiero gdy dotarło do niego, o co pytał chłopak, wybuchnął śmiechem.

– A to dobre– powiedział nie mogąc opanować chichotu.– Mieli rację w biurze, że to zawsze najtrudniejsza część.

– Ja… nie wiem…– wybełkotał David, zawstydzony tym, że ktoś śmieje się z niego tak jawnie. Nawet w szkole, gdy zrobił lub powiedział coś głupiego, ludzie maskowali rozbawienie.

– „Czy ja śnię?", „A może mam jakieś senne omamy?"– przedrzeźniał go przybysz.

David zdenerwował się w końcu tak bardzo, że rozpaczliwie krzyknął:

– Niech pan przestanie! Kim pan w ogóle jest?!

– Michael, Starszy Inspektor Podniebienny– wyciągnął rękę.– Zresztą raz już się przedstawiałem.

– Ale dlaczego…– chłopak nie ustępował.– Dlaczego ma Pan te skrzydła? To jakaś atrapa, czy co?

-Raczej nie– odpowiedział i na dowód swoich słów nastroszył pióra, ukazując pulsujące żyły skryte pod warstwą bieli.

Chłopak otworzył usta ze zdumienia.

– Jak…to…jest… możliwe?

Michael wzruszył ramionami.

– Nie widziałeś nigdy anioła?

– Nigdy.

– Nawet na obrazkach?

David ponownie zaprzeczył.

– A w Biblii?– Inspektor uśmiechnął się po chwili tryumfalnie, wyraźnie zadowolony z pomysłu.– Tak. W Biblii musi być jakiś opisany. Rafał na pewno… albo Gabriel…

– Niestety chyba nie…

Chłopak usiłował przypomnieć sobie coś z czytanych niedawno w szkole „Przemówień", ale Joszua nigdy nie mówił nic o żadnych tajemniczych, skrzydlatych istotach. Szeroko zaś rozwijał kwestię gospodarcze i ekonomiczne, których David zupełnie nie rozumiał. Pamiętał pierwszą definicję etatyzmu i klasową koncepcję punktacji, ale nic poza tym. Tak samo zielony był też w kwestii całej reszty Biblii.

Anioł wydawał się mocno poruszony. Wyjął ponownie notes i kręcąc gniewnie głową zapisał kilka zdań.

Wtedy David przypomniał sobie nagle lekcje biblioznawstwa sprzed tygodnia.

– Coś było…– powiedział i po chwili zastanowienia zaczął recytować z pamięci fragment Listu do Cesarza.– "I ludzie i anioły w niebie podlegają Ostatecznej Hierarchii. Tak mówi Pan ustami proroków."

– Dziwne… chyba nie kojarzę tego cytatu. Podlegają czemu?– spytał inspektor.

David westchnął.

Przez następne pół godziny cierpliwie opowiadał aniołowi o systemie punktowym, choć musiał się przyznać przed samym sobą, że niewiele rzeczy na ten temat pamięta ze szkoły.

– … i tak jeśli ktoś straci wszystkie przyznane mu w dniu urodzin punkty, zostaje resalutowany. Zabierają go wtedy do Bazyliki i tam wkładają do takiej wielkiej zamkniętej komory, gdzie czekać ma na łaskę Pana – zakończył zadowolony z siebie.

– Tak bez jedzenia i picia?

Chłopak przytaknął.

– To brzmi jak zwykłe morderstwo– odrzekł inspektor.

– Niee– odezwał się znowu David.– Najwyższy Kapłan mówi, że Pan kocha każdego człowieka i na pewno zaopiekuje się nim w chwili potrzeby.

Twarz przybysza nabrała dziwnego szarego koloru.

– Przecież to bzdury– wypalił.– Nie można żyć bez jedzenia i Bóg nie ma tu nic do rzeczy.

W pokoju zapadła niezręczna cisza.

– Ale cóż… to chyba nie jest teraz ważne – ciągnął dalej anioł.– Widzę, że będę miał tu znacznie więcej roboty niż zakładałem.

– A co zamierzasz tu robić?

– Poobserwuję cię przez kilka tygodni, porobię trochę notatek i wrócę zdać raport…

Za oknem ciemność powoli zaczynała ustępować miejsca słonecznym promieniom poranka. Czerń najpierw przeszła w szarość, a później zniknęła zupełnie pod naporem mlecznej bieli.

David wyobraził sobie jak wspaniale musi wyglądać ogród o tej porze. Przed oczami stanęły mu starannie wytyczone alejki, pełne krzewów i kwiatów uginających się pod ciężarem srebrzystej rosy. Myślał o stojącej w najdalszym rogu huśtawce, która zarosła bluszczem na krótko po tym jak jego rodzice stwierdzili, że jest już za duży na takie zabawki. Nagle nabrał ochoty by po prostu wybiec z domu, położyć się na mokrej trawie i nie wstawać. Bez względu na to co powie ojciec, matka, pani Morgana, czy nawet sam Najwyższy Kapłan.

Gdzieś daleko zaczął śpiewać ptak. Najpierw jego delikatny trel był osamotniony wśród ciszy poranka, ale wkrótce dołączył do niego chór innych skrzydlatych zwierząt mieszkających w ogrodzie państwa Hopestauerów. Odezwały się prawie wszystkie, od zwykłych kur i gęsi, przez hodowane w klatkach gołębie, aż po mieniące się wszystkimi kolorami tęczy bażanty.

David za wszelką nie chciał dopuścić do głowy myśli o czekającym go wkrótce wyjeździe. O ile dom z jego zimnymi pokojami umeblowanymi przez matkę kojarzył mu się źle, to ogród od zawsze był jego miejscem. To do niego uciekał gdy dostawał naganę w szkole i chciał ukryć się przed wzrokiem oburzonych rodziców. To do niego uciekał, gdy ojcu nie poszło coś w pracy i wyładowywał złość na matce. Jeśli usiadł wtedy pod odległą od tarasu jabłonią, nie słyszał odgłosu tłuczonych talerzy i spadających na ziemię filiżanek.

-… czy ty mnie w ogóle słuchasz?– powiedział wyjątkowo głośno anioł.

– Nie– odparł chłopak zawstydzony.– Ale musisz iść. Niedługo mój ojciec wstanie i na pewno się wścieknie jeśli znajdzie jakiegoś nieznajomego w domu.

– Właśnie o tym mówiłem! Kiedy patrzyłeś w to okno jak ostatni tępak, tłumaczyłem że dla wszystkich poza tobą jestem niewidzialny jak powietrze.

W tym momencie rozległo się pukanie.

– Tylko pamiętaj– syknął przybysz.– Zachowuj się jakby mnie nie było.

Do pokoju wszedł ojciec. Z nieogolonym wąsem i w potarganej kraciastej piżamie wyglądał jakby przez całą noc nie zmrużył oka.

– Nie śpisz– powiedział do syna i zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie niż pytanie.– Zejdź na dół. Zaraz będzie śniadanie.

Następnie wyszedł z pokoju i po chwili słychać było jego ciężkie kroki gdy schodził po dębowych schodach, zabierając ze sobą ostatnie magiczne chwile poranka.

***

Davidowi trudno było się przyzwyczaić do obecności anioła.

Ze wszystkich sił próbował zachowywać się tak jakby nikt przy nim nie stał i nie rzucał co chwilę zgryźliwych komentarzy.

Raz przy śniadaniu, gdy Michael komentował zwisający z szyi chłopaka Rejestrator, nie wytrzymał.

– Czy mógłbyś choć przez chwilę być cicho?

Ojciec spojrzał na niego dziwnie.

– Do kogo to powiedziałeś dziecko?

Matka nawet nie podniosła głowy i cały czas patrzyła w talerz.

– Do kogo to powiedziałeś, dziecko?!- powtórzył ojciec, tym razem groźniejszym tonem.

– Jaaa… – zaczął myśleć gorączkowo nad jakimś logicznym wyjaśnieniem-… wydawało mi się, że cały czas ktoś coś mówił w radiu.

Wstrzymał oddech.

Ojciec machnął tylko ręką i wrócił do grzebania widelcem w sałatce z porów i marchewki.

Później chłopak bardziej się już pilnował i gdy chciał żeby Michael zamilkł na chwilę, po prostu unosił dwa wskazujące palce do ust.

Kilka dni później przyszło oficjalne pismo z PRMR oznajmiające o ostatecznej kwalifikacji do programu. Wraz z nim przysłano wszystkie szczegóły dotyczące wyjazdu, który wstępnie wyznaczono na koniec listopada.

David nie musiał chodzić więcej do szkoły. Nie odczuwał żadnej potrzeby pożegnania się z nauczycielami i kolegami z klasy. Przez całe dnie siedział na kanapie i bezmyślnie patrzył w telewizor.

Jego rodzice zdawali się nie zwracać na niego uwagi. Ojciec wziął zaległy urlop i całymi dniami snuł się po domu w szlafroku, a matka znikała każdego ranka pod pretekstem robienia zakupów i wracała późnym wieczorem z pustą płócienną torbą.

Atmosfera coraz bardziej gęstniała, a cisza która zapadła w domu Hopestauerów stała się niemal nie do wytrzymania. Nawet podczas wspólnych posiłków rodzice Davida ograniczali się tylko do wymiany złowrogich spojrzeń.

W końcu jednak słońce zaczęło na coraz dłuższą część dnia znikać za horyzontem, drzewa zgubiły pokaźną część liści i straszyły wyschniętymi kikutami gałęzi, a ptaki odleciały na południe szukając schronienia przed nadchodzącymi mrozami. Ciepła jesień ostatecznie odchodziła w niepamięć ustępując miejsca chłodnym objęciom zimy.

Czas wyjazdu zbliżał się nieuchronnie.

Na jeden dzień przed podróżą do ośrodka PRMR David przeszedł ostatni raz drogą, którą zwykł wracać do domu po skończeniu lekcji. Mimo że miał dopiero trzynaście lat, ogarnęła go nostalgia i nagle zapragnął nigdzie stąd nie wyjeżdżać.

W tym mieście się urodził. Tu się wychowywał i tu było jego miejsce. Tu. A nie w odległych górach, których nigdy nawet nie widział na oczy.

Był w stanie zrobić wszystko, byle tylko przekonać rodziców, że można mu znowu zaufać, że będzie się starał ze wszystkich sił być najlepszym synem pod słońcem.

– Co ja takiego strasznego zrobiłem?– spytał Michaela, który przez cały ten czas nie odstępował go na krok. Obecność anioła przestała mu przeszkadzać, przyzwyczaił się nawet do jego nieustannych żartów i docinków.

Tym razem niebiański wysłannik był poważny. Z oczu zniknęły mu wesołe ogniki i patrzył na chłopaka zamyślonym wzrokiem. Przez dłuższą chwilę Michael milczał, ale gdy stało się jasne, że David nie odpuści, odpowiedział:

– Nie wiem. Naprawdę nie wiem.– Podrapał się bo brodzie i kontynuował.– Kiedyś wierzono, że dzieci są czystym ucieleśnieniem niewinności i obcy jest im grzech w jakiejkolwiek postaci.

– Nikt nigdy mi o czymś takim nie mówił– burknął chłopak.

– "Kto nie przyjmie królestwa Bożego jak dziecko, nie wejdzie do niego"– powiedział nagle anioł.– Tak mawiał Nasz Pan gdy był wśród ludzi.

– Z czego to cytat?– spytał David. Nie pamiętał dokładnie wszystkich siedemnastu Ewangelii, ale z pewnością nie było tam podobnie brzmiącego wersetu. Jousza tylko raz wypowiadał się na temat dzieci nakazując im bezwzględne posłuszeństwo rodzicom, bo "prędzej cudzołożnica odnajdzie cnotę niż krnąbrne dziecko wejdzie do Królestwa Niebieskiego."

– Nie– odparł anioł ze zdziwieniem. – Z Ewangelii św. Marka.

– Przecież nigdy takiej nie było.

Michael westchnął.

– Naprawdę musisz mi kiedyś pokazać tą waszą Biblię.

Zaczynało się powoli ściemniać więc zawrócili. Gdy David minął skrzyżowanie Promenady Handlowej z ulicą Gwardiańską uniósł wzrok. Przypomniał mu się staruszek, który kilka miesięcy temu obserwował go z okna kamienicy.

Jednak w ciemnej szybie odbijało się tylko mdłe światło latarni. Teraz Promenada była już oficjalnie opuszczona.

"Ciekawe tylko o co mogło mu wtedy chodzić…"

– Ruszysz się może?– Ostry głos anioła przerwał chłopakowi rozmyślania.– Czy będziemy tu sterczeć do jutra?

***

Następnego dnia niemal cała rodzina przybyła, by pożegnać Davida przed wyjazdem do ośrodka. Zjawiły się niewidziane od wielu lat ciocie, niemal wszyscy wujkowie, odległe kuzynostwo i znajomi rodziców.

Obiad, który matka podała wyjątkowo o dwunastej przypominał ponurą stypę. Goście wymieniali ze sobą tylko znaczące spojrzenia znad talerzy z jedzeniem. Ciszę przerwała w końcu babcia Stella, ubrana jak zawsze w grube lisie futro. W prawej ręce trzymała papierosa i co chwilę przerywała, by zaciągnąć się dymem.

– Co za wstyd… dla całej rodziny… taka wielka zniewaga… mówiliśmy ci Haroldzie… miałeś trzymać go krótko…

Ojciec Davida nie zareagował na te słowa. Przez cały posiłek sprawiał wrażenie nieobecnego, zupełnie jakby ktoś posadził na jego miejscu bezwładną kukłę.

Do końca posiłku nikt nic więcej nie powiedział.

Punktualnie gdy zegar wybił miarowe trzynaście uderzeń, wszyscy wstali i ruszyli do wyjścia. Rozpoczął się długi rytuał obcałowywania się i obściskiwania. Każdy z gości podchodził do rodziców Davida, by złożyć coś w rodzaju kondolencji.

– Nawet nie wiecie jak bardzo wam współczuję, kochani…– powiedziała jedna z dalekich kuzynek chłopaka, która mając zaledwie dwadzieścia jeden lat była już stateczną mężatką z dwójką dzieci.

– Pamiętajcie, że to nie wasza wina– dorzucił wąsaty mężczyzna, który musiał być jednym z dalekich krewnych ze strony ojca.

– A czyja? Nie umieli wychować bachora i tyle– prychnęła babcia Stella, po czym dumnym krokiem pomaszerowała do wyjścia.

Wszyscy traktowali Davida jak powietrze. Przechodzili obok, nawet nie zaszczycając go spojrzeniem. Żadnych czułych słów, żadnego, krótkiego chociażby pożegnania. Każdy chciał jak najszybciej wrócić do własnego spokojnego i dokładnie rozplanowanego życia. Ciocia Jenna była już pewnie myślami przy półtoramiesięcznym niemowlaku, którego zostawiła z opiekunką. Młodszy brat matki Davida prawdopodobnie nie mógł się doczekać, kiedy wróci do swojej dziewczyny, a małego kuzyna Jima interesował tylko obiecany przez rodziców prezent, czekający w domu.

Gdy czarny samochód z policyjnym kogutem na dachu wjechał na żwirowy podjazd, David poczuł się jak kryminalista. Spojrzał na Michaela oczekując czegoś w rodzaju rady lub pocieszenia, anioł jednak z poważną miną obserwował pojazd i wysiadającą z niego dwójkę ludzi.

– Czy zastaliśmy Davida Hopestauera?– spytała z promiennym uśmiechem kobieta w czarnym garniturze.

– Przybyliśmy w imieniu PRMR– odezwał się stojący obok niej mężczyzna.– Oczywiście posiadamy wszelkie potrzebne papiery i upoważnienia.

Obydwoje wyglądali na zwyczajnych ludzi, ale Davidowi najbardziej prawdopodobne wydało się, że są to policjanci ubrani po cywilnemu. Często bowiem, jak podawano w wiadomościach, ludzie nie chcieli oddawać swoich dzieci dobrowolnie i funkcjonariusze musieli używać siły. Ta dwójka z pewnością miała pod marynarkami schowane paralizatory i wyciszone pistolety, by w razie czego załatwić sprawę szybko i sprawnie.

Podczas pożegnania nikt nie uronił ani jednej łzy. Ojciec uściskał go tylko i wyszeptał:

– Trzymaj się mały.

Matka zaś skinęła głową, jakby nawet w tych ostatnich wspólnie spędzonych chwilach chciała zachować dystans. Jej spojrzenie, jak zawsze pełne było chłodu i obojętności.

Mężczyzna w garniturze wziął torby Davida ze sobą i wrzucił do bagażnika samochodu. Jego towarzyszka otworzyła tylne drzwi auta i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Wnętrze pojazdu było ciemne, ale stosunkowo przestronne. Chłopaka zaniepokoiły tylko srebrne kraty, oddzielające go od kierowcy.

Nie miał żadnego wyboru, więc wsiadł ze zrezygnowaną miną do środka. Po chwili rozległ się charakterystyczny dźwięk, krótkie i głośne piknięcie informujące o zamknięciu drzwi od wewnątrz.

Gdy samochód odjechał sprzed domu, David nie czuł żalu, a raczej ulgę, że opuszcza w końcu ludzi, którzy przez ostatnie tygodnie traktowali go bardziej jak nieznajomego intruza niż własnego syna.

– Będziemy na miejscu za około 10 godzin– poinformowała go kobieta w garniturze.– Proszę cię tylko, nie wierć się, bo będziemy musieli użyć znacznie bardziej nieprzyjemnych środków ostrożności niż kraty. Auto skręciło w kierunku południa, by jak najkrótszą drogą wyjechać z Miasta. Chłopak patrzył na Michaela, który niewiadomo skąd także znalazł się w środku auta i siedział na drugim siedzeniu, lecz nie mógł nic powiedzieć, by nie wzbudzać podejrzenia funkcjonariuszy. Zdawał sobie sprawę, że mogą uznać gadającego do siebie dzieciaka za szalonego i zbyt niebezpiecznego.

A szpital dla obłąkanych nie wydawał się ciekawą perspektywą, nawet w porównaniu z ośrodkiem PRMR.

W czasie podróży David przez szybę samochodu obserwował zmieniające się krajobrazy. Równiny i szerokie brunatno-żółte pola zdawały się nie mieć końca. Dopiero po kilku godzinach szybkiej jazdy chłopak dostrzegł pierwsze łagodne wzniesienia, które z czasem ustąpiły miejsca szarym zalesionym wzgórzom.

Droga ciągnęła się nieprzerwanie prosto, bez najmniejszych nawet zakrętów, czy skrzyżowań. Kierowcy zdawało się to jednak nie przeszkadzać, gdyż oczy miał cały czas szeroko otwarte, a na jego twarzy nie widać było żadnych oznak zmęczenia tak monotonną podróżą.

"Na pewno przeszedł specjalne szkolenie, by nigdy nie tracić czujności", pomyślał chłopak. Zrozumiał nagle, że najprawdopodobniej eskortują go funkcjonariusze służb specjalnych.

"Traktują mnie jak najgorszego przestępcę!"

Oburzył go ten fakt, ale nie dał po sobie nic poznać i wrócił do podziwiania widoków przez przyciemnianą szybę.

W oddali zaczęły pojawiać się pierwsze szczyty. Wysokie skalne wzniesienia górowały nad całą okolicą, stanowiąc nieprzebytą barierę do innego świata. Nikt nigdy nie rozmawiał na temat tego, co znajduje się za szerokim górskim pasmem otaczającym Miasto z niemal wszystkich stron. Nigdy nie wysłano tu żadnej misji badawczej, nie pofatygowano się by spróbować przejść na drugą stronę. Niektórzy twierdzili nawet, że za górami jest tylko czarna przepaść i nie istnieje tam życie w jakiejkolwiek formie.

David patrzył jak urzeczony na zasłaniające horyzont szczyty, których z każdą chwilą przybywało. Wkrótce był w stanie dostrzec już tylko masywne podstawy gór i rozciągające się w dolinie jodłowe lasy.

Gdy samochód skręcił w lewo, by zjechać w dół wzgórza, chłopak spojrzał na Michaela.

Anioł przez całą podróż nie odezwał się ani jednym słowem i sprawiał wrażenie nieobecnego, pogrążonego w głębokiej zadumie. Wyglądał jakby ktoś wyciął go nożyczkami z papieru i dokleił na siłę do zdjęcia. David czasami zastanawiał się, czy anioł nie jest przypadkiem tylko przywidzeniem, czy może przez ostatnie tygodnie nie cierpiał na halucynacje. Śnieżnobiałe skrzydła Starszego Inkwizytora wydawały się teraz znacznie mniej realne niż na samym początku, a twarz przybysza była niewyraźna, jakby zamglona lub zamazana. Przypomniał sobie, że do tej pory nie zapytał w jakim dokładnie celu anioł złożył mu wizytę. Nie przekonywały go bowiem wyjaśnienia o konieczności przeprowadzenia "rutynowej kontroli" i postanowił poruszyć tę kwestię przy najbliższej okazji.

David był jeszcze młodym dzieciakiem, ale mimo to miał swój rozum i potrafił logicznie wnioskować. A w tej całej sprawie zdecydowanie coś nie grało…

– Dojechaliśmy– oznajmiła nagle kobieta w garniturze.– Oto Ośrodek Programu Resocjalizacji Młodocianych Recydywistów.

Wskazała ręką na otoczony leśnym zagajnikiem szary budynek o wąskich i nielicznych oknach, przypominający bezkształtną betonową bryłę zlewającą się z górskim krajobrazem.

"Pewnie ludzie z daleka biorą ośrodek za zwykłą skałę."

Wjechali na ścieżkę prowadzącą do kamiennej bramy i gdy mijali wybrukowaną kamieniami aleję, David zapragnął wrócić do domu. Poczuł się nagle przeraźliwie samotny, opuszczony przez wszystkich, na których kiedykolwiek mu zależało. Uczony psycholog stwierdziłby z pewnością, że dopiero teraz zdał sobie sprawę z powagi całej sprawy i dopiero teraz doszło do niego to wszystko, co bezpowrotnie stracił.

Rodziców.

Normalne życie.

Dom, ogród.

Gwar zatłoczonego miasta.

Nawet tę beznadziejną szkołę ze zgryźliwą profesor Morganą na czele.

Dopiero teraz zaczynało mu tego wszystkiego brakować.

Usłyszeć można było ciche szczęknięcie i brama otworzyła się przed nimi, automatycznie rozchylając skrzydła.

Właśnie wtedy David postanowił, że wróci jeszcze do Miasta. "Obojętnie co będę musiał zrobić, nie zostanę tu na zawsze. Nie ma mowy."

Koniec

Komentarze

Ciekawa koncepcja świata.

Nowa Fantastyka