
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Wstawiam jeszcze raz (wiem, lipa, że się wtedy pospieszyłem) tym razem zamkniętą część pierwszą tekstu, z którego nie wiem, co ostatecznie wyjdzie. Jest trochę długawy, więc go podzieliłem, ale może znajdzie się ktoś, komu będzie się chciało to przeczytać i jakoś tam ocenić. Zapraszam w każdym razie.
______________________
Jako sierota nie miała imienia, metryki, korzeni. Konwalijka. Tak ją nazywano. Pieszczotliwie. Nienawidziła, gdy się do niej w ten sposób zwracano, nie czuła się żadnym parszywym kwiatkiem, żadną konwalijką, żadną pieszczotką. Ale w rzeczywistości była po prostu żywym towarem. Przechodziła z ręki do ręki, ktoś nawet powiedział, że pnie się po szczeblach kariery. Że czeka ją świetlana przyszłość. Jaka przyszłość może czekać bezimienną sierotę, od dziecka zniewoloną, której wartość wyceniano w złotych monetach? Rzecz, ozdobny przedmiot u boku kolejnego starca, kolejnego bogatego, obrzydliwego grubasa, kolejnego kupca lub szlachciura, kupującego sobie w tajemnicy przed żoną kochanki, żeby później, kiedy już się znudzą, zużyją, sprzedać je na nieformalnym targu. Z rąk do rąk, z domu do domu, z łóżka do łóżka. Czy takie życie warto wspominać? Konwalijka nie miała innej drogi. Sprzedawała uśmiechy, zalotne spojrzenia, dyskretnie szeptane do ucha słówka, czarowała falującym ruchem bioder, przyciągającym męskie oczy dekoltem, wyzywającym makijażem. To przecież tylko praca. To żadna praca, ale do tego została wyszkolona. Od najmłodszych lat uczono ją, jak usługiwać mężczyznom, co mężczyznom się podoba, co mężczyznom się nie podoba, uczono gestów i zwrotów, bycia idealną kochanką. Tak, tymi umiejętnościami Konwalijka mogła się poszczycić, chociaż w żadnym stopniu nie czuła z tego powodu dumy. Nie czuła absolutnie nic, kiedy widziała zawistne spojrzenia innych kobiet, które do pięt jej nie dorastały w sztuce uwodzenia. Sztuce. To chyba za poważne i zbyt wyniosłe określenie czegoś, co w istocie można nazwać zwykłym uwarunkowanym zachowaniem, sposobem radzenia sobie w życiu, może nawet sposobem na przetrwanie. Bo właśnie ci starcy, bogacze, szlachcie, przy całej pogardzie i antypatii, jaką Konwalijka ich darzyła, to właśnie oni zapewniali jej przetrwanie i byt, którego niejeden człowiek mógłby pozazdrościć. To prawda. Niczego jej nie brakowało. Drogie, piękne suknie, biżuteria, kosmetyki, prezenty i prezenciki, nierzadko bankiety, wyborowe towarzystwo możnych i bogatych. Wszystko podane na tacy ostatecznie przecież niedużym kosztem. Ale tym samym brak przyszłości i celu, jakiejkolwiek decyzyjności o własnym losie, na dodatek nie ona wybrała sobie takie życie, ktoś zrobił to za nią. Konwalijka od pewnego czasu miała jednak swój mały sekret, małą odskocznię. Płytkę Horesa.
Hores był bogiem. Potężnym, jedynym władcą i stwórcą świata. Dziedzicem nieba i ziemi. Panem słońca i gwiazd. Kult Horesa od ponad trzystu lat rozprzestrzeniał się zwłaszcza na wschodnich ziemiach zwanych Krainami Pierwszych Królów. Fanatyczni kapłani często wspierani przez książąt oraz arystokrację nawracali głównie strachem i przemocą. Hores był bowiem bogiem srogim dla swoich wyznawców, a dla niewiernych bezlitosnym i mściwym tyranem. Tak przynajmniej zapisano w księgach. Konwalijka nie znała tych ksiąg. Zresztą niewiele ją one obchodziły. O kulcie Horesa dowiedziała się od jednego z kochanków, co ciekawe, wysoko postawionego duchownego. Na kapłanów, warto dodać, był nałożony ścisły celibat. Złamanie go groziło powieszeniem, w najlepszym przypadku odcięciem jąder. Jednak rzeczony duchowny, wielebny Luiz, a zarazem ówczesny kochanek Konwalijki, należał do tak zwanego Zgrupowania Audytorów Bractwa, a jego główne zadanie stanowiło między innymi wyłapywanie kapłanów dopuszczających się aktów grzesznych. Idealna pozycja pozostająca poza jakimkolwiek cieniem podejrzeń. Tak więc, gdy wielebny Luiz, gorliwie wykonywał swoją powinność tnąc i wieszając, po godzinach w najlepsze oddawał się erotycznym igraszkom z Konwalijką, która nawiasem mówiąc nie znosiła go. Przede wszystkim za jego… wzrost. Wielebny Luiz był strasznym karyplem o widocznym zamiłowaniu do wyższych od siebie niewiast, choć sama Konwalijka należała raczej do niewysokich. Na domiar złego w łóżku wydobywał z siebie irytujące piskliwe dźwięki i sapał jak stary wół. O przyrodzeniu duchownego oczywiście lepiej nie wspominać, gdyż trwało ono w nieustającym zaniku. Krótko mówiąc mężczyzna i kochanek był z niego żaden. Natomiast nie można mu było odmówić zaangażowania w wiarę. Bez przerwy wygłaszał kazania mające tchnąć w Konwalijkę ducha Horesa, a porankami i wieczorami kazał jej klękać przed świętym obrazem i modlić się bite pół godziny. Wielebny po części osiągnął cel. Dziewczyna z niekłamanym zainteresowaniem słuchała mitycznych opowieści o Horesie, wojownikach, starożytnych królach, wielkich wojnach, cudach i magii. Co oczywiste, najbardziej podobała jej się opowieść o biednej sierocie, którą Hores uczynił wojowniczką, i która, po wielu bojach, została królową jednego z królestw wschodnich krain. Niestety niedługo potem zginęła w męczarniach i ogłoszono ją świętą. Świętą Selestyną, patronką sierot. Kiedy Konwalijka poznała tę historię, lubiła od czasu do czasu fantazjować, że to ona jest sierotą, którą wybrał Hores.
Znajomość Konwalijki z wielebnym Luizem nie trwała długo. Duchownego zaczęto szantażować, więc dość szybko pozbył się kochanki i sprzedał ją prawie za bezcen pewnemu arystokracie. Wcześniej jednak wręczył jej w prezencie Płytkę Horesa. Była to niewielka prostokątna tabliczka wykonana z szarego kamienia. Wedle wierzenia, gdy Hores chciał coś przekazać człowiekowi, czynił to właśnie poprzez Płytkę, na której miały się wówczas pojawić słowa boga. Konwalijka, skoro tylko nadarzała się sposobność, zawsze na nią spoglądała w nadziei, że coś się wreszcie tam pokaże, chociaż sama siebie potępiała za taką dziecinadę.
Wielebnego nie lubiła, ale szanowała. Swojego nowego kochanka, finansistę Bastyla Oldonberro (z tych Oldonberrów, a jakże), nie lubiła, nie szanowała i, gdyby tylko mogła, utopiłaby go w bydlęcym łajnie. Wysoki, chudy, kościsty Bastyl o małych oczkach i haczykowatym nosie oraz rzadkich, zaczesanych do tyłu włosach koloru brudnego kurzu, był właścicielem prestiżowego banku Oldonberrów i czołowym lichwiarzem. U niego nie zadłużali się mieszczanie ani drobne kupiectwo tylko najzamożniejsza arystokracja, książęta i wielkie faktorie handlowe, a podobno nawet królowie. Można powiedzieć, że Konwalijce w pewnym sensie się poszczęściło. Bastyl wywiózł ją do swojej letniej rezydencji w malowniczej, wyizolowanej, otoczonej sosnowym laskiem posiadłości, gdzie, nie wliczając służącej i trojga pracowników kuchni, mieszkała sama. Bankier przyjeżdżał do niej tylko raz na tydzień, zawsze w sobotę wieczorem, pozostałe dni tygodnia spędzając głównie w pracy lub prowadzając się z żoną po teatrach i przyjęciach. Teoretycznie Konwalijka żyła jak pani na włościach i rzeczywiście przez te sześć dni w tygodniu rezydencja należała do niej. Niewiele jednak miała tam do roboty, głównie więc spędzała czas w bibliotece czytając romanse i magiczne opowieści. Zaprzyjaźniła się również z młodą służącą, z którą na ogół wyśmiewała i obgadywała Bastyla. Czas płynął powoli, beztrosko, choć monotonnie. Spokój ten zakłócał jedynie cosobotni przyjazd pana Oldonberro. Jego wizyty były dla Konwalijki prawdziwym egzaminem cierpliwości oraz trzymania nerwów na wodzy. Przede wszystkim bankier uwielbiał używać wobec niej zdrobniałych określeń w typie: „cukiereczku, motylku, kwiatuszku", co niezmiernie ją drażniło. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżał, już od samego progu zaczynał swój świergot.
– Gdzie jest mój słodki cukiereczek, mój pachnący kwiatuszek, moja różyczka złota? No gdzie jest moja dziewczyneczka śliczna?
Konwalijka miała ochotę odpowiedzieć mu dowolnym przekleństwem, ale zamiast tego odwzajemniała się czymś w rodzaju:
– Tutaj mój wróbelku! Już cały dzień czekam na mojego konika i doczekać się nie mogę.
Obrzydliwe, prawda? Jednak ta wymiana uprzejmości stanowiła dopiero początek. Jako lichwiarz, bankier i finansista, Bastyl uznawany był za człowieka skrupulatnego, twardego i bezwzględnego. Bano się go i stawiano za wzór triumfu chłodnej kalkulacji nad emocjami. Niezachwiany spokój, a zarazem ogromna przebiegłość pana Oldonberro, wprawiała finansowych przeciwników we wściekłość, ale także całkowitą bezradność. On nie miał sobie równych. Konwalijka jednak dostąpiła wątpliwego zaszczyty poznania drugiej twarzy geniusza inwestycji, który u jej boku zmieniał się w coś prawdziwie groteskowego i karykaturalnego. Po pierwsze bardzo lubił palić wyjątkowo drogie i trudne do zdobycia suszone liście dziczaju przywożone na statkach handlowych aż zza odległego Morza Południowego. Palenie ich wywoływało u Bastyla zupełny stan odrealnienia i głupkowatej euforii. Konwalijka nie paliła z nim, tylko czasem udawała. Jedną z żelaznych zasad, którą jej wpojono, była zasada „nigdy nie tracić nad sobą kontroli". Tymczasem pan Oldonberro po wypaleniu nawet niedużej ilości suszu wpadał na bardzo różne dziwaczne pomysły. Najczęściej kazał Konwalijce, aby ubierała go w swoje sukienki, pończoszki, bieliznę, wplatała we włosy kokardki lub spinki, malowała szminką usta, nakładała puder na twarz et cetera, et cetera. To akurat nie było dla dziewczyny niczym szczególnym. Niejeden by się zdziwił, gdyby usłyszał, ilu mężczyzn lubi tego typu zabawy. Znacznie gorzej przedstawiało się zachowanie Bastyla po takiej przebierance. Któregoś dnia, przyodziany w niedługą zieloną sukienkę uwydatniającą jego szczudłowate, owłosione łydki, z czerwoną kokardą na głowie oraz w pełnym makijażu, zaczął skakać i wirować po pokoju niczym nieudolna domorosła baletnica, wyśpiewując:
– Jestem pięknym, filigranowym dziewczęciem. Zwiewnym płatkiem kwiatka na wietrze. Stąpam po trawie bosymi stópkami, fruwam jak motylek nad zroszoną łąką. Tak lekko opadam. Tak lekko wzlatuję.
To już nawet dla doświadczonej Konwalijki była przesada. W milczeniu przypatrywała się temu absurdalnemu spektaklowi i z zażenowania miała ochotę zapaść się pod ziemię, choćby do samego piekła. Po tym jak Bastyl odprawił swój taniec, usiadł ciężko dysząc w fotelu, zamknął oczy, odchylił do tyłu głowę i przez moment trwał w tej pozycji w bezruchu.
– Chcę, żebyś zrobiła dla mnie coś szczególnego – zakomunikował nagle.
Konwalijka aż się wzdrygnęła. W myślach eksplodowały jej dziesiątki zwyrodniałych pomysłów, na które mógł wpaść bankier.
– Chcę, żebyś uczesała mi włosy. Ale zrób to tak, jakbym miał piękne złociste loki, takie jak twoje, cukiereczku.
Dziewczyna odetchnęła. Pomijając te i inne przygody z finansistą, trzeba nadmienić, iż na szczęście koniec koszmarnej znajomości z panem Oldonberro nastąpił, podobnie jak w przypadku wielebnego Luiza, w miarę szybko. Z tą różnicą, że tym razem wszystko się miało zmienić i to niekoniecznie na lepsze.
Jak w każdą sobotę Konwalijka przygotowywała się na przyjazd Bastyla. Fryzura, makijaż, suknia, nic nie mogło być byle jakie. W końcu to on płacił, a ludzie majętni mają prawo wymagać, aby towar czy usługa, na którą wydają pieniądze, stała na najwyższym poziomie. W przeciwnym wypadku bardzo szybko skierują się do konkurencji. A jakaś konkurencja musiała istnieć, z czego powinna sobie zdawać sprawę kochanka najbardziej utalentowanego finansisty wschodnich ziem, nawet jeżeli tejże konkurencji nigdy na oczy nie widziała. Niezbitym jednak pozostawał fakt, że w szkółkach dla dam do towarzystwa nie przyjmowano jednej, a kilka dziewczynek, które przecież po ukończeniu nauki, gdzieś swój zawód najpewniej uprawiały. Niewątpliwie również brak klientów oznaczałby dla Konwalijki bardzo ponurą perspektywę ponieważ, oprócz bawienia mężczyzn, niczego więcej jej nie nauczono. Dlatego, przy całej odrazie, jaką żywiła do pana Oldonberro, chciała być dla niego najpiękniejszą i jedyną kobietą w życiu (obok żony oczywiście, ale kto o zdrowych zmysłach wliczałby w to żonę).
Bastyl należał do ludzi niespotykanie punktualnych i Konwalijka mogłaby przysiąc, choć nie miała w zasięgu żadnego przyrządu do odmierzania czasu, że bankier przyjeżdżał do niej zawsze równo o tej samej godzinie. Wizyta za każdym razem przebiegała w identyczny sposób. Przed letnią rezydencję zajeżdżała nieduża błękitna kareta zaprzęgnięta w dwa mlecznosiwe konie, która, jak twierdził pan Oldonberro, służyła do przemieszczania się incognito. Następnie przysadzisty woźnica otwierał drzwiczki karety, by w końcu mógł wyłonić się z niej Bastyl ubrany w elegancki żakiet i trzymający u boku ozdobną laskę z uchwytem w kształcie kuli. Bankier nosił się niczym hrabia, a przynajmniej baron, chociaż mało kto wiedział, że w rzeczywistości był zwykłym parweniuszem bez tytułu szlacheckiego, zaś nazwisko, mogące świadczyć o arystokratycznym pochodzeniu, nadał sobie sam, podobnie jak zmyślił całą historię rodu Oldonberrów. Kiedy tylko Konwalijka zobaczyła przez okno Bastyla dumnym, pewnym siebie krokiem zmierzającego na spotkanie z kochanką, natychmiast zaczęła mentalnie przygotowywać się do kolejnych aberracji, jakie z całą pewnością finansista miał zamiar jej sprezentować. Nic bardziej mylnego ponieważ tym razem Bastyl zgotował dziewczynie niemałą niespodziankę, która wprawiła ją w ciekawość i niepokój zarazem.
– Konwalijko, moja kochana, dzisiaj chcę zabrać cię na spotkanie z moim znakomitym przyjacielem. Z Rufusem Roderickiem. To zacna persona. Prawa ręka samego księcia Anatola, jeżeli wiesz oczywiście o kim mówię.
Nie wiedziała. Była natomiast świadoma, że bankier najprawdopodobniej chce ją komuś sprzedać lub zwyczajnie oddać jakkolwiek prawa ręka jakiegoś księcia brzmiała bardzo interesująco.
– Wiele o tobie słyszał i niezmiernie chciałby móc cię poznać – ciągnął Bastyl. – Mam nadzieję, że nie masz nic naprzeciw?
– Oczywiście, że nie – odparła Konwalijka z uśmiechem nie zdradzającym niczego prócz słodkiej niewinności, w rzeczywistości jednak bacznie przyglądając się bankierowi. – Będę zaszczycona. Cieszę się, że mnie wreszcie gdzieś zabierasz. Tak rzadko się widujemy, smutno mi tu samej czasem…
– Wiem, kwiatuszki, wiem – Bastyl troskliwie pogłaskał Konwalijkę po policzku. – Wiesz jednak dobrze, jak ciężko pracuję, jak mało mam czasu… Bo gdybym tylko mógł, to najchętniej nigdy bym cię nie zostawiał.
– Szkoda, że to niemożliwe – dziewczyna udała zasmuconą, chociaż już samo wyobrażenie nieustannego przebywania z Bastylem napawało ją w lodowatym strachem.
– Tak, szkoda… – bankier przez chwilę się zamyślił. – No dobrze, cukiereczku, przebierz się, proszę, w najgustowniejszą wyjściową suknię, jaką masz, tylko prędziutko. Rufus bardzo sobie ceni punktualność i nie chcę go rozczarować.
Konwalijkę zdziwiło, z jak dużym respektem Bastyl mówił o swoim domniemanym przyjacielu Rufusie. Gdy znaleźli się już w karecie, nie umknęło jej uwadze wyraźnie podenerwowanie bankiera. Cały czas nerwowo miętosił w dłoni materiał fraku, a kiedy patrzył w oczy kochance, uśmiechał się w milczeniu, choć na jego twarzy zauważalne było napięcie. Konwalijka pierwszy raz widziała pana Oldonberro w takim stanie, nie dziwne więc, że również ona powoli zaczynała mieć bliżej niezdefiniowane obawy przed spotkaniem z Rufusem. Podróż trwała dość długo. Jechali głównie wijącym się wzdłuż lasu, pustym kamiennym traktem, mijając od czasu do czasu przydrożne horesowe kapliczki i niekiedy migoczące z oddali mdłe światełka promieniujące zza okien wiejskich domów. W końcu, po pokonaniu przez karetę niewielkiego wzniesienia, Konwalijka ujrzała dobrze oświetlony, ceglany szlachecki dwór, który z pewnością musiał należeć do kogoś bardzo zamożnego.
– No, jesteśmy na miejscu! – Radośnie oświadczył Bastyl.
Pojazd przystanął zaraz naprzeciw jednokolumnowego portykowego ganku, po czym drzwiczki karety pospiesznie otworzył jeden ze służących dworu.
– Kłaniam się uniżenie państwu – powiedział, wykonując dostojny ukłon. – Pan Roderick już państwa oczekuje. Uprzejmie proszę za mną.
Śmiało można stwierdzić, że letnia rezydencja Bastyla była przy dworze Rufusa niczym nędzna wsiowa chałupka. Wnętrze zdobiły liczne portrety zapewne przodków i przyjaciół rodziny Rodericków z wyższością spoglądających spomiędzy ram obrazów. Oko cieszyły również kamienne herby, granitowe popiersia, złote świeczniki i kolekcjonerska broń, a także rzeźbione meble w tym wyścielane drogim, aksamitnym materiałem krzesła i fotele. Wśród takiego przepychu człowiek szybko tracił rezon natychmiast odczuwając swoją maleńkość i niedoskonałość wobec piękna dumnie stroszącego szlachetne pióra. Konwalijka, prowadzona przez starszawego służącego, niespiesznie kroczyła wzdłuż niedługiego korytarza tuż obok Bastyla i na widok bogactwa, jakie zastała we dworze, błyskawicznie zapomniała o wszelkich obawach. Przeciwnie – w tym momencie nie mogła się doczekać na spotkanie z panem Roderickiem, a w myślach błagała dobre duchy, żeby właśnie to cudowne miejsce stało się wkrótce jej nowym domem. Niestety bardzo szybko miała zmienić zdanie, sama nie do końca siebie rozumiejąc. Rufus Roderick był mężczyzną w średnim wieku i niewątpliwie wysokim rangą oficerem. Niezbicie świadczył o tym galowy mundur, w którym przywitał gości oraz oficerska szabla z grawerowaną klingą i pozłacaną rękojeścią wysadzaną rubinami, którą nosił u boku. Taką bronią się nie walczyło, z taką bronią się po prostu wyglądało. Dodatkowo samego Rufusa, postawnie zbudowanego, z bystrymi ciemnymi oczami, czarnymi nieco siwiejącymi, krótko ściętymi włosami i spiczastą modną bródką, spokojnie można było określić mianem mężczyzny przystojnego. Ostatecznie zatem, czego więcej mogła chcieć Konwalijka? Dobrze usytuowany, majętny oficer, do tego przystojny – spełnienie marzeń niejednej kobiety. A jednak, już przy pierwszym kontakcie z Rufusem, jakiś wewnętrzny intuicyjny głos wysłał jej wyraźny sygnał ostrzegawczy.
– Przybyli goście, proszę pana – oficjalnym tonem zakomunikował służący, kiedy Konwalijka i Bastyl weszli do bawialni.
– Dziękuję Śniegowicie – kiwnął głową Rufus. – Każ nakryć do stołu, za chwilę przejdziemy do jadalni.
– Oczywiście, proszę pana – skłonił się lekko służący i opuścił pomieszczenie.
– Śniegowit to mój zaufany człowiek. Nigdzie się bez niego nie ruszam – mówiąc to pan Roderick wbił wzrok w Konwalijkę, ale nie było to spojrzenie zachłanne i pożądliwe, do jakiego zdążyła przywyknąć, raczej badawcze i ostrożne, a nawet nieufne. – Witaj, Bastylu, chwała Horesowi. Zgaduję, że ta piękna, młoda dama, z którą raczyłeś mnie odwiedzić, to właśnie jest Konwalijka? – Z głosu Rufusa, zimnego, matowego, wręcz nieprzyjemnego, przy najszczerszych chęciach, z trudem dało się wyłowić jakiekolwiek emocje.
– Witaj, Rufusie – odparł mu Bastyl. – Dobrze zgadujesz. Muszę przyznać, że mój aniołek bardzo chciał cię poznać.
– Tak, to prawda – mechanicznie przytaknęła Konwalijka i delikatnie dygnęła.
Rufus chwycił dłoń dziewczyny, po czym suchymi, szorstkimi ustami złożył na niej grzecznościowy pocałunek.
– Z pewnością – dodał jeszcze, unosząc głowę, by ponownie spojrzeć Konwalijce prosto w oczy nachalnym, przenikliwym wzrokiem. – Mam nadzieję, że jesteście głodni. Kazałem przygotować kucharzowi pieczeń z indyka, to jego specjalność.
– Nie wiem jak moja urocza towarzyszka, ale ja z ogromną chęcią wrzucę coś na ząb – entuzjastycznie odpowiedział pan Oldonberro.
– Ja również – niemrawo uśmiechnęła się Konwalijka. Na samą myśl o pieczeni z indyka zrobiło jej się niedobrze. Odkąd sięgała pamięcią, mięsne dania zawsze wzbudzały u niej wstręt, nikomu jednak nigdy tego nie wyjawiła.
– Miło mi to słyszeć. Usiądźcie proszę – Rufus otwartym gestem wskazał gościom dwa fotele. – Wybaczcie, że nie uraczę was od razu czymś do picia, ale przygotowałem coś specjalnego do kolacji. Zakupiłem dwie beczułki doskonałego wina z samej Skotanii. Niedawno stamtąd wróciłem, to piękny kraj. A wino mają najprzedniejsze w świecie.
– O tak, to prawda – zgodził się Bastyl. – Co słychać w księstwie, że pozwolę sobie zmienić temat?
– Cóż, mój przyjacielu, dzięki twojej inicjatywie Księstwo Veldlandu mogło wyprostować swoje sprawy. Książe jest ci wdzięczny, pytał nawet, kiedy złożysz mu wizytę. Pamiętaj jednak, drogi przyjacielu, że pewne sprawy wciąż pozostają sporne, a ty jesteś mi winny przysługę.
Po tych słowach bankier wyglądał na zakłopotanego.
– Oczywiście. Pamiętam – wymamrotał. – Jakże mógłbym zapomnieć.
– To dobrze – powiedział z zadowoleniem Rufus. – Ale, ale. Bastylu, gdzie nasze maniery? Nie zanudzajmy damy polityką.
– Nic nie szkodzi, naprawdę – łagodnie zaprotestowała Konwalijka. – Czy kobieta nie może się interesować polityką?
– Nie powinna – spokojnie, ale stanowczo odparł jej pan Roderick. – Szkoda kobiecej urody i wdzięku na sprawy brudne i niegodne.
– Cóż… pewnie ma pan rację… – dziewczyna była zbita z tropu. Próbowała błysnąć inteligencją i urokiem tymczasem została skarcona jak dziecko. Dodatkowo zdała sobie sprawę, że Rufus jest człowiekiem o mocnych, konserwatywnych poglądach, musiała więc bardzo uważać na to, co mówi.
Zanim do bawialni wkroczył Śniegowit, by oznajmić, iż „podano do stołu", Bastyl i pan Roderick przerzucili między sobą jeszcze kilka nieznaczących myśli. W tym czasie Konwalijka dyskretnie obserwowała Rufusa, próbując zrozumieć, jakim jest typem mężczyzny. Kategoryzowanie mężczyzn, jako utrzymance ze sporym doświadczeniem, przychodziło jej nad wyraz łatwo, czasem wystarczyła wymiana dwóch zdań. Przypominało to niekiedy kolekcjonowanie starych monet w albumie. W przypadku Rufusa, z narastającym niepokojem, dochodziła do wniosku, że zupełnie nie potrafi znaleźć mu miejsca wśród tych monet, że pozostawał on bez kategorii, co stanowiło rzadkość i z reguły oznaczało niebezpieczeństwo, nie ma bowiem nic gorszego w mężczyźnie niż nieobliczalność.
– Mamy istotne powody do obaw, bo pewne zjawiska przybierają na sile – zagaił pan Roderick, kiedy wszyscy troje znaleźli się już w wystawnej jadalni, a na stole podano przystawki. – Wracają stare pogańskie wyznania. Magia starożytnych. Magia… Potwory, czarodzieje, wiedźmy i tym podobne bzdury.
– Herezja od zawsze była, jest i będzie – wtrącił Bastyl. – Ale to marginalne zjawisko, domena biedy, analfabetyzmu, wtórnych przekonań. Myślę, Rufusie, że twoje obawy są zgoła na wyrost.
– Tak uważasz, Bastylu? Śniegowicie!
Do jadalni szybkim krokiem wszedł służący z zatroskanym wyrazem twarzy.
– Śniegowicie, prosiłem o podanie wina – pan Roderick nie krył irytacji.
– Najmocniej proszę o wybaczenie. Natychmiast każę podać wino.
– Tylko, żeby to rzeczywiście było „natychmiast"! – Krzyknął Rufus za opuszczającym próg jadalni Śniegowitem. – Zatem uważasz, Bastylu, że to marginalne zjawisko? Że nie powinniśmy się niczym przejmować, zostawić sprawę swojemu tokowi?
– Nie, nie – zaprzeczył bankier. – Uważam tylko, że nie trzeba robić nic więcej, poza dotychczasowymi środkami prewencji. Przeprowadzenie co jakiś czas publicznej egzekucji na jakimś heretyku znakomicie odstrasza plebs od pogańskich rytuałów. Poza tym, nasze duchowieństwo dobrze wypełnia swoje obowiązki.
– Egzekucje, duchowieństwo… – zamyślił się Rufus. – Chciałbym mieć twój optymizm, przyjacielu.
– Ależ, przyjacielu – roześmiał się pan Oldonberro. – Kto jak kto, ale ty powinieneś najlepiej wiedzieć o skuteczności egzekucji. Sam w końcu jesteś naczelnym egzekutorem księcia Anatola.
Konwalijka zadrżała i machinalnie spuściła wzrok, by za żadne skarby nie dać po sobie poznać trwogi, jaką wywołało w niej określenie „egzekutor". Wprawdzie nie miała pojęcia, co w rzeczywistości może oznaczać, ale powoli zaczęła się domyślać, kim jest Rufus. „Czyściciel, moje dziecko, czyściciel to zły człowiek", usłyszała w głowie nieokreślony, znajomy głos, który pochodził z głębi bardzo odległego wspomnienia. Przełknęła ślinę i niesłyszalnie odetchnęła, próbując niejako wyrzucić z siebie chwilową panikę. Ostrożnie uniosła spojrzenie i wtedy raz jeszcze zobaczyła prześwietlające ją na wskroś oczy Rufusa – chłodne, opanowane, beznamiętne i straszne. Na szczęście całą tę kłopotliwą sytuację przerwało dwóch służących, którzy, pod czujnym okiem Śniegowita, weszli do jadalni trzymając w białych rękawiczkach wino rozlane do kryształowych karafek. Po tym, jak służący napełnili kieliszki najpierw gości, a zaraz potem gospodarza, pan Roderick uniósł lekkim ruchem ręki swój kieliszek na wysokość czoła i wzniósł toast:
– Zdrowie naszej pięknej damy!
Konwalijka w podziękowaniu skinęła głową i jakimiś nadludzkimi siłami woli wyrzeźbiła na ustach uśmiech. Upiła skromny łyk czerwonego wina. Było cierpkie i wcale jej nie smakowało tymczasem Bastyl wyglądał na zachwyconego.
– Wyborne – mlasnął przymykając powieki w rozkoszy.
– Ach, tak – przytaknął Rufus ze zrozumieniem. – Słoneczna Skotania. A tobie, Konwalijko? Jak tobie smakuje moje wino?
– Przyznam, że nigdy wcześniej nie piłam tak doskonałego trunku.
– Tak mówisz? – Pan Roderick sprawiał wrażenie rozbawionego. – W takim razie, Bastylu, rozczarowałeś mnie. Zawsze uważałem cię za dusigrosza, ale żeby damie skąpić dobrego wina? – Zażartował.
– Ależ, przyjacielu – zaśmiał się bankier. – Dobrze wiesz, jak trudno jest zdobyć skotańskie specjały.
– Ależ oczywiście. Znacznie łatwiej o egzotyczne ziele dziczaju.
Po tych słowach pan Oldonberro chrząknął zmieszany, a Konwalijka na krótki moment polubiła Rufusa.
– Poczekaj, aż posmakujesz pieczeni, Konwalijko, wtedy dopiero docenisz smak wina – dodał niewinnie gospodarz.
– Nie mogę się doczekać…
Chwila, w której wniesiono na półmisku wonną, parującą pieczeń z indyka w ciemnobrunatnym sosie, była naturalnie nie do uniknięcia. Niejeden wyrafinowany smakosz doceniłby kunszt kucharza. Delikatne, soczyste, niewysuszone mięso o miodowoziołowym aromacie, doprawione kilkoma ząbkami czosnku i elegancko okraszone pieczonym jabłkiem oraz żurawiną, czyniło z potrawy małe kulinarne arcydziełko. Nie dla Konwalijki, która ze ściśniętym gardłem odkroiła na talerzu smętny kęs pieczeni i zaczęła się zastanawiać, w jaki sposób go przełknąć , by nie uświadczyć zarazem jego smaku.
– Wracając do naszej rozmowy – Rufus zwrócił się do Bastyla. – Problem jest znacznie bardziej skomplikowany. Nie mamy już tutaj do czynienia wyłącznie z wsiowym babami po kryjomu kultywującymi pogańskie obrządki praprzodków. Niestety coraz częściej słychać, że heretycy próbują szukać korzeni w dawnych ludach Laistetów.
Pan Oldonberro wyprostował się na krześle najwidoczniej zdumiony słowami gospodarza.
– Laistetów? To jakaś bzdura, przecież…
– Przecież zostali wycięci w pień przez horesytów sto pięćdziesiąt lat temu – dokończył za niego Rufus. – Właśnie. Sam jednak rozumiesz, że sprawa wygląda poważnie. Ktoś może znaleźć w tym jakiś polityczny interes. Ktoś może próbować wskrzesić dawno wygasłe dynastie. Już teraz być może k t o ś pewne pogańskie grupy finansuje.
Bastyl pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Niemożliwe. Wiedziałbym o tym.
Konwalijka spojrzała na pana Oldonberro przeżuwającego kawałek mięsa. Nie była pewna, ale miała wrażenie, że z kącików ust spływała mu krew. Pospiesznie zerknęła w swój talerz, chcąc odpędzić nieprzyjemne widziadło, jednak wówczas zobaczyła nurzający się we krwi i żółtawej mazi mięsny ochłap, przez co aż jęknęła w duchu. Jak ona miała to zjeść?!
– Z pewnością byś o tym wiedział, przyjacielu – przytaknął Rufus. – Pod warunkiem, że pieniądze płynęłyby ze wschodu. Niewykluczone zatem, iż w grę wchodzą działania zachodniego wywiadu.
– Tak. To prawdopodobne – mruknął Bastyl.
Pan Roderick uśmiechnął się.
– Albo też mamy między naszymi szeregami zdrajcę. Bardzo dobrze zakonspirowanego i przebiegłego zdrajcę.
Zapadła krótka cisza, którą w pewnym momencie przerwał srebrny widelec Konwalijki z piskliwym szczęknięciem przebijający odkrojony kęs pieczeni. Dziewczyna dopiero teraz spostrzegła, że panowie przerwali konwersację. Omiotła więc wzrokiem ich twarze i nagle jasne się dla niej stało, iż coś było nie w porządku.
– Masz kogoś konkretnego na myśli, przyjacielu? – Zapytał Bastyl.
– To długa historia – Rufus pogładził bródkę i udał zamyślonego. – Ale opowiem ci ją. Mamy czas. Jest pewien arystokrata, bardzo znany arystokrata. Ma tyle pieniędzy, że mógłby sobie kupić ze trzy księstwa i jeszcze by mu na kochanki zostało. Ale owemu arystokracie nie wystarczy sam majątek, wymyślił sobie bowiem, że sięgnie władzy znacznie dalej niż mu wolno. Wynika to prawdopodobnie z tego, że w rzeczywistości nie jest żadnym arystokratą, żadnym nawet szlachcicem, a synem mieszczańskiego kupca i, jak większość parweniuszy, gryzie go kompleks niższości.
– Rufusie, posuwasz się za daleko… – wycedził Bastyl. Twarz mu najpierw spurpurowiała, a zaraz potem pobladła.
– Kurtyna! – Zawołał pan Roderick gdzieś w przestrzeń.
Wtedy do jadalni wparowało czterech umundurowanych na czarno żołnierzy, którzy nie wiadomo skąd znaleźli się we dworze. Podeszli do Bastyla i wymownie zaczęli łypać na niego z góry.
– To skandal – syknął pan Oldonberro.
– Jesteś aresztowany, drogi przyjacielu – bez entuzjazmu, niemalże ze znudzeniem oznajmił Rufus.
– Zgłoszę skargę do księcia Anatola – bezskutecznie bronił się Bastyl.
– Działam na jego polecenie i z jego rozkazu – gospodarz wzruszył ramionami. – Wyjdziesz sam, grzecznie i posłusznie, czy mam kazać cię wyprowadzić siłą?
– Wyjdę sam – dumnie odparł Bastyl i uniósł palec. – Ale ten incydent nie pozostanie bez odpowiedzi. Ja wiele mogę!
– Jeżeli książę pozwoli ci dokończyć żywota w lochu, to będziesz miał szczęście, bo tak ogólnie to heretyków się wiesza – z dziecięcą beztroską stwierdził Rufus. – Żołnierze wyprowadźcie pana Oldonberro. Znacie rozkazy?
– Tak jest, panie pułkowniku! – Zasalutował jeden z żołnierzy, po czym huknął na Bastyla. – Wstawaj, idziemy!
Bankier cisnął teatralnie serwetką w talerz i wstał. Otworzył jeszcze usta, próbując coś powiedzieć, ale na widok wyrośniętego żołnierza, który postąpił krok w jego stronę, natychmiast je zamknął. Parsknął tylko z pogardą, a następnie okrążony ze wszystkich stron przez czterech osiłków opuścił jadalnię. Rufus nie odprowadzał ich wzrokiem, tylko patrzył z lekkim niesmakiem w podłogę. W końcu spojrzał na Konwalijkę i spytał jak gdyby nigdy nic:
– A tobie, Konwalijko? Jak tobie smakuje moja pieczeń?
– Dziękuję… przepyszna… – dziewczyna odpowiedziała słabym głosem, z przerażeniem hipnotycznie wpatrując się w Rufusa. Nieszczęsny kęs pieczeni zawisł przebity widelcem gdzieś w połowie drogi z talerza do ust. – Co teraz ze mną będzie?… – Zapytała cichutko.
– Teraz jesteś na mojej łasce i niełasce – oświadczył pan Roderick. – I wspólnie powalczymy o twoją wolność .
– Wolność?…
Rufus zlekceważył ostatnie pytanie Konwalijki. Wziął kieliszek i upił z niego mały łyk wina, po czym skrzywił się.
– A to wino wcale nie jest ze Skotanii. I, mówiąc całkiem szczerze, jest obrzydliwe – dodał.
Jak widać, pierwszy zainteresowałem się wersją rozszerzoną.
Jest ciekawiej, bo wyłaniają się domysły co do ciągu dalszego, zawiązuje się konkretna intryga. Polityka, zdrada, wiara, herezja --- wszystko to pozostaje sygnałami, ku czemu skręcisz, na co położysz nacisk, nie wiadomo.
Jedna kwestia budzi moje wątpliwości. Na początku spotkania z pułkownikiem pada uwaga, że nie wypada zanudzać damy polityką, potem, przy stole, o miczym innym, jak o polityce, mowy nie ma. Czy to znajdzie swoje uzasadnienie w dalszym ciągu? Można to tłumaczyć lekceważeniem osoby Konwalijki, pogardą dla "takich dam", ale jednocześnie przy takich "przechodnich damach" faktycznie nie powinno się omawiać spraw, wymagających dyskrecji. Błąd, czy przemyślane wyprowadzanie Konwalijki na szerokie i burzliwe wody polityki?
Gdzieś tam mignęły mi drobne niezręczności, w rodzaju "między naszymi szeregami". Po pierwsze: jeśli między, to nami, jeśli szeregi, to w naszych szeregach. Wiąże się z tym pytanie: Bastyl był nie tylko bankierem, lecz również politykiem?
Zgadzam z szeregami, nie tyle niezręczność, co chyba zwykły błąd, do poprawy. Niestety na pozostałe pytania bardzo nie chcę odpowiadać (chociaż strasznie mnie cieszy fakt, że je sobie zadałeś), bo musiałbym zdradzać cały pomysł na dalszą fabułę. :) Ogółem Rufus to manipulant, więc jego zachowanie może być niejednoznaczne. :)
Bardzo dziękuję Adamie, że zechciałeś przebrnąć przez tekst i napisać parę zdań komentarza, to dla mnie ważna sprawa. Dzięki :)
Brnięciem to nie było; napisałbym, że trudno się czytało.
Całkowicie zrozumiałe, że nie ujawnisz pomysłów --- traktuj pytania jako retoryczne oraz jako potwierdzenie, że chciałbym się tego i owego dowiedzieć w przyszłości. Dowiedzieć z tekstu.
Powodzenia w dziele.