- Opowiadanie: Hohenhaim - Nowa era

Nowa era

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nowa era

Lud Orędowników, zwany niekiedy po prostu Ludem, słynął z wielkiej mądrości, ale i z twardej dyscypliny i niezwykłego poszanowania zasad. Podróżowali po całym świecie od pokoleń, by głosić swoją wiarę, nie tylko w Bogów, ale i w człowieka. Chociaż nikt nie potrafił potwierdzić tych domysłów, mówiło się wszem i wobec, że parają się również magią, która służy im w nakłanianiu ludzi na swoją drogę oraz dostarcza im wszystkiego, czego im trzeba do wygodnego życia. Jednak o ile cały lud chętnie witał nowych wierzących, o tyle odejście ze wspólnoty jest właściwie niewykonalne. Nie wiadomo, co się dzieje z ludźmi, którzy postanawiają opuścić Orędowników, ale jedno jest pewne: nie ma nikogo, kto mógłby o tym opowiedzieć na podstawie własnych doświadczeń.

Jest jeszcze jedna rzecz oczywista dla każdego człowieka, który kiedykolwiek słyszał o Orędownikach. Za złamanie każdej z reguł wspólnoty (a należy wspomnieć, że poza zgromadzeniem Orędowników nikt żadnej z nich nie poznał) groziła jedna z trzech kar: odebranie wszelkiej godności i życie we wspólnocie jako wyrzutek i osoba niegodna spojrzenia prawego Orędownika, Śmierć lub najgorsza ze wszystkich kar: wyklęcie ze wspólnoty nie tylko na ziemi, ale i po śmierci.

Jako wyklęcie na ziemi należy rozumieć kolejno: sterylizację, pozbawienie uszu, nosa, języka, dłoni i palców u stóp, wykręcenie korkociągiem oczu i wyżłobienie na czole znaków oznaczających człowieka jako upadłego orędownika, którego nie ośmieli się dotknąć żaden prawy Orędownik, by i on nie stał się wyklętym. Taka osoba musi sama radzić sobie w życiu, a bywa ono raczej krótkie. Wyklęci bowiem musieli sami zdobywać pożywienie, wodę, musieli sobie dawać radę w podróży naprzód: nawet teraz nie ma mowy, by odeszli ze wspólnoty by umrzeć w spokoju.

Jak nie trudno się domyślić, takie osoby nie żyły długo. Co więcej, rzadko kiedy przeżywali trzy dni od zabliźnienia się ran, (a należy wspomnieć, że do tej pory pozostawali pod opieką prawych Orędowników, którzy notabene dotykali ich tylko przez niezwykle grube rękawice ze skór dzika. A opieka była konieczna, by wyklęty Orędownik mógł chociaż jeden dzień przeżyć po uwolnieniu).

Lilinara byłą jedną z owych wyklętych, jednak ze względu na to, że była brzemienna, z wyrokiem poczekano do momentu rozwiązania, gdyż jedna z reguł Orędowników był zakaz zabijania tego, co się jeszcze nie narodziło.. Dziecko, chłopczyk, nazwany imieniem Kol zrodził się z osoby nieczystej, nie dziwota więc, że nie było dla niego miejsca w społeczeństwie. Jednak jeden z członków rady wybranej na tamten pamiętny dzień ulitował się nad malcem i narażając się na najsroższą z kar zamiast zabić podrzucił go w okolicznej wiosce, gdy Orędownicy przechodzili przez nią.

I tak właśnie rozpoczyna się ta historia, opowiadająca o Kolu, chłopcu, który był inny.

***

Dokładnie szesnaście lat później młodzieniec, od lat czujący się gorszym od innych ze względy na ich stosunek do niego, postanowił odszukać swój lud. Podziękował więc tym, którzy z musu się nim opiekowali po czym ruszył, by szukać szczęścia u Orędowników, gdyż nie znał dotąd przyczyny swojego wygnana.

W wiosce, w której się wychował nie było ani jednej osoby powyżej dziesiątego roku życia, która odezwałaby się do niego z własnej woli. Ci mniejsi byli „niewtajemniczeni" w opowieści o Orędownikach i o samym Kolu, więc nawet niekiedy starali się zagadać, ale zaraz któryś z dorosłych odciągał ich w tłum.

Jednak była jedna osoba, która nie bała się dorosłych, gdyż właściwie sama była niemal dorosła, a z całą pewnością była całkiem samodzielna. Był to tamtejszy myśliwy żyjący na uboczu wioski, a właściwie poza nią. Na imię miał Ramdaol i z wiadomych przyczyn nazywany był Ram. On sam jako poniekąd wyrzutek społeczny z chęcią znajdywał zawsze czas dla Kola, by umilić im obu czas, w którym nie mieli żadnych obowiązków.

Jednak pewnego „przeklętego", jak zwykł mawiać Kol dnia doszło do kłótni, w trakcie której pod wpływem emocji nazwał Rama człowiekiem fałszywym i nie lepszym od innych, którzy traktowali go niczym psa, niegodnego by odezwać się do niego życzliwym słowem.

Tego samego dnia Ramdaol został rozszarpany przez wilka podczas polowania.

By pamiętać o przyjacielu, z jakim przymusowo rozstał się przed zawiązaniem zgody Kol ukradł przed pogrzebem z jego szyi naszyjnik, łuk na liściu, wykonany z miedzi. I postanowił, że nie zostanie tutaj dłużej, niż będzie musiał. Tak więc po upływie dwóch lat od tego pamiętnego wydarzenia Kol postanowił ruszyć w drogę.

Ze względu na okoliczności, jakie przedstawiłem powyżej odchodził ze swojego dotychczasowego miejsca zamieszkania bez cienia żalu i ze świadomością, że nie będzie tęsknił za nikim i za niczym. Dziarskim krokiem ruszył więc na wschód, jak sam stwierdził, „ku swemu przeznaczeniu".

***

Podczas podróży szczęście zaiste mu sprzyjało: króliki i inna drobna zwierzyna sama lgnęła do niego, miał więc co jeść. Każdego dnia napotykał na swojej drodze choćby mały, wysychający strumyczek, słońce chowało się za chmurami gdy było mu zbyt ciepło, gdy było zbyt zimno lub padał deszcz wychylało się zza nich.

Bogowie są mi przychylni, myślał młodzieniec.

Jednak jest coś, czego nie robili dla niego bogowie. Nie rozmawiali z nim. A to właśnie tego brakowało mu najbardziej.

No i oczywiście jego ubrania nie były objęte owym „boskim kloszem ochrony", o czym świadczy fakt, że w czasie trudów wędrówki wielokrotnie ulegały uszkodzeniu i rozerwaniu.

I chociaż świat jest duży, a dróg jest wiele, już po połowie roku wędrówki, w czasie, gdy stopniały śniegi a ciepło było już na tyle, by Kol nie zamarzł w czasie marszu, napotkał na swej drodze ślad Orędowników. Byli w pobliżu, kontynuowali swoje podróże. Ponoć na chwilkę osiedli pod mieściną Ceerchan, by odpocząć i głosić swoje poglądy. Tam więc uradowany młodzieniec w obdartych szatach się udał.

Jednak bogowie nie chcieli dać mu tej radości.

Jeszcze tego samego dnia rozpoczęła się straszna burza. Pobliski las, raz za razem trafiany piorunami w co wyższe drzewa płonął mimo ulewy, wicher popychał Kola w kierunku, z którego przybył.

Mimo usilnych starań chłopiec musiał w końcu ulec bogom. Postanowił przeczekać nawałnicę, więc schronił się w opuszczonym baraczku, służącym zapewne niegdyś jako obora, o czym świadczyły zastygłe warstwy krowiego łajna.

Ulewa trwała dwa dni, w trakcie których nawet zwierzęta nie lgnęły do Kola. Nie kusiła ich nawet perspektywa dachu nad łbem. W efekcie Kol musiał zadowolić się resztkami, jakie mu zostały z dnia poprzedniego i kilkoma dorodnymi robakami.

Jednak ulewa to był tylko pierwszy krok.

Kolejnego dnia okazało się, że okolica zamieniła się w jedno wielkie bajoro, które mogło być bardzo niebezpieczne. Świadczyły o tym głównie truchła zwierząt, które utknęły w kurzawce i nie pozostało im nic innego, niż czekać na śmierć. Miało to dobre strony: Kol mógł się nimi pożywić.

A przynajmniej mógłby, gdyby nie fakt, że brakowało suchego drewna, a to, z którego zbudowana była stodoła było zbyt spróchniałe, by nim palić. Młodzieniec pozostał z surowym mięsem dwóch młodych saren i nie mógł ich przyrządzić, a lada dzień zacznie się ono psuć.

I wtedy stał się, żeby nie przesadzić, prawie cud. Gdy Kol maszerował po pomieszczeniu zwrócił uwagę na rozchodzący się dźwięk: pod podłogą prawdopodobnie jest pusto. Gdy odgarnął nieco starego łajna znalazł klapę, a pod nią… składzik. Oprócz dawno już nienadających się do spożycia i cuchnących ziaren i kupy gnijącej zieleniny znajdował się tam również… stos drewna! Co prawda od dołu drewno było spróchniałe i nasiąknięte wodą, Jednak te kawałki, które były odizolowane od czynników zewnętrznych ze wszystkich stron nadawały się do spalenia, chociaż płonący na nich ogień był nieco przygaszony i niski, jakby z nieufnością lizał kawałki drzewa.

Wreszcie jakiś uśmiech losu, będący niemal błogosławieństwem dla chłopca, który zaczynał już tracić wiarę w cel swojej podróży.

Jedząc śpiewał i mówił do łba jednej z sarenek: w końcu głupio tak gadać do siebie…

Minęły jeszcze dwa dni w oborze zanim ziemia wyschła na tyle, że można było zaryzykować przeprawę przez bajoro, choć nadal nie było to całkowicie bezpieczne. Jednak bogowie ponownie otoczyli Kola swoją opieką, szczęście dopisywało mu jak niegdyś – mimo kilku potknięć przebrnął przez całe to błocko.

O zmroku tego samego dnia młodzieniec w obdartych szatach, umazany błotem od stóp po szyję, mówiący do siebie od czasu do czasu pojawił się na niewielkim trakcie prowadzącym do Ceerchan, i, ma się rozumieć, natychmiast ściągnął na siebie uwagę tamtejszej ludności.

Niezmierzonymi jednak ścieżkami chodzi opatrzność bogów…

Tamtejszy kapłan, gdy tylko zobaczył Kola zarzucił na jego ramiona pelerynę i otuliwszy go szczelnie zaprowadził do świątyni pradawnych bogów. Tam napoił, nakarmił i przebrał go w proste, ale przynajmniej całe ubrania. Ogolił Kola z rzadkiego z racji młodego wieku zarostu i ostrzygł jego włosy. Początkowo nie zadawał żadnych pytań, jedynie służył pomocą potrzebującemu. Dopiero później ciekawość przeważyła.

-A skąd, synu boży, pochodzisz?

-Znikąd.

-Ach, rozumiem. Nie musisz odpowiadać na te pytania, na które nie chcesz odpowiadać. A… czym zajmują się twoi rodzice?

-Nie wiem.

-A cóż cię tu przygnało, takiego zaniedbanego?

-E, takie tam.

-Ech, bogowie mnie doświadczają. A skąd chłopcze pochodzisz?

-A z daleka.

-A twoja wiara w bogów?

-Jest.

-Co: jest?

-No wiara. Jest. I ma się dobrze.

-Ach, to dobrze.

-No i tak też myślę, proszę ojca kapłana.

I tyle było z nim rozmowy. I prawdę powiedziawszy Kol sam nie wiedział, dlaczego nie rozmawiał z nikim o swojej przeszłości, nawet ten najbliższej. Ale uznawszy, że musi mieć choćby podświadomy powód, postanowił się tego trzymać i nie mówić nikomu nic o sobie.

Gdy Kol wyszedł na zewnątrz prezentował się nieporównywalnie do swojego poprzedniego wizerunku.

Wzrost : 185 cm stał się bardziej widoczny po kilku nocach we względnie miękkim łóżku. Jego chód przestał być koślawy, gdy dostał buty z niezdartymi podeszwami. Twarz stała się przystojna, włosy spięte w krótki kok dodały mu animuszu. Rozmowy zaś z kapłanem sprawiły, że przynajmniej na tą chwilę przestał szeptać do siebie.

Jakieś dziewczęta z koszami owoców chichocząc zmierzały w kierunku spichlerzy, posyłając w jego stronę zalotne spojrzenia, młodzieńcy patrzyli zaś na niego z przesadną nieufnością.

Zapytana o Orędowników otyła baba z kurzajką wielkości groszku na nosie odpowiedziała nieco sepleniąc i co jakiś czas ohydnie mlaskając: gdy mówiła okazywała brak przynajmniej połowy uzębienia. Jednak jaj wypowiedź była zrozumiała na tyle, by po raz kolejny zasiać w sercu Kola ziarno zwątpienia.

Lud Orędowników bowiem na dwa dni wcześniej zwinął obóz i poszedł dalej.

-Jakże to, w czasie burzy?

-Burza była przed traktem, tutaj było spokojnie. A zaledwie dzień drogi stąd płonęły lasy… – wtrąciła jakaś młoda kobieta, prawdopodobnie córka owej brzydkiej baby, bo chociaż znacznie szczuplejsza, to kurzajkę miała identyczną.

-Jak chcesz, to możesz się kawałek drogi zabrać z naszymi kupcami. – Dorzucił ostatni członek rodziny, koślawy staruszek w zdecydowanie za dużych, skórzanych butach usianych dziurami, w których wyglądał jak błazen królewski w stanie spoczynku od ładnych dwudziestu lat, a wciąż chodził w tych samych ciuchach. I widocznie to skojarzenie nie przechodziło na myśl tylko Kolowi, ale i innym ludziom: na drzwiach chaty wydrapane stało: Tu żyje stary błazen, co oberwał miecza płazem. Mało to ambitne, ale czegóż chcieć od prostych ludzi…

Zaiste jednak było się z czego cieszyć – karawana kupców była prawdziwym przejawem boskiej opatrzności. Krótko mówiąc: znowu wszystko szło gładko.

***

Razem z kupcami Kol podróżował przez dwa dni, później odłączył się od karawany, ponieważ ich drogi się rozchodziły – Orędownicy nie mieli w zwyczaju trzymać się wytyczonych szlaków handlowych. Przechodząc przez jedną z małych wiosek dowiedział się, że Lud założył kolejną jednodniową osadę , bo się kilkoro z nich strasznie pochorowało; dwoje, a konkretniej dwóch nawet odeszło z tego świata.

Niesiony na skrzydłach nadziei chłopiec pognał w kierunku obozu. Biegł długo, ale nie odczuwał zmęczenia. Az nagle przystanął. Za wzgórzem naprzeciw Kola znajdowała się wioska, słynąca z wyrobu medykamentów. Natomiast na samym wzgórzu majaczyły wozy i namioty Ludu.

Powozy ustawione w okręg zasłaniały właściwie cały obóz, ale nie ulegało wątpliwościom, że to obóz Orędowników – Na wozach był wymalowany ich znak: pióro, sztylet i błyskawica przecinające się w jednym punkcie wymalowane w przypływie artystycznej wizji: kształty były tak finezyjnie wyżłobione i pomalowane, że zdawały się żyć własnym życiem.

I chociaż Kol wrzeszcząc z radości biegł ile sił w nogach ku obozowi, wzgórze wcale się nie przybliżało. I choć słońce coraz bardziej chyliło się ku zachodowi, droga wciąż jakby się rozciągała. I chociaż zmęczenie w końcu zasłoniło umysł młodzieńca, a jego wesołe krzyki zamieniły się w złorzeczenia i okrzyki gniewu, bogowie nie porzucili swoich zamiarów i dalej płatali figle Kolowi.

W końcu czarna plama nieprzytomności zasłoniła jego oczy i padł na trawę bez świadomości, zalany potem i cały czerwony.

Słońce zaszło, pogrążając okolice w ciemności.

***

Rano, gdy Kol otworzył oczy, zobaczył siedzącego przed swoim nosem królika. Odruchowo sięgnął po nóż i sprawnie wbił go w puszyste ciałko.

Będzie śniadanko, pomyślał jeszcze zanim powróciły do niego wspomnienia z poprzedniego dnia. Gdy tylko przypomniał sobie wszystko, co miało miejsce dzień wcześniej, rzucił spłoszone spojrzenie w kierunku wzgórza, ale wbrew jego nadziejom było ono całkiem puste.

Młodzieniec ryknął z furią po czym zaczął tłuc pięściami po ziemi, bluźniąc i złorzecząc wszystkim bogom.

Gdy otrząsnął się, a następnie przyrządził i skonsumował śniadanie, które smakowało goryczą porażki, wziął się w garść i pełen niepokoju ruszył w drogę, powłócząc nogami i wciąż przeklinając bogów za ich kaprysy ruszył ku wiosce.

Tam dowiedział się mimo pewnych komplikacji, że Orędownicy oddali ziemi ciała piątki swoich braci, choć, jak mówili wieśniacy, byli jeszcze młodzi, ale mieli dziwną chorobę. Po rytualnych pogrzebach Lud zwinął obóz i w pośpiechu odszedł. Zaopatrzyli się w zapas medykamentów dla reszty chorych i uszli na zachód.

Przez „pewne komplikacje" natomiast mam na myśli fakt, iż jego obecność była niemile widziana. Każda osoba, zapytana przez młodzieńca o Orędowników starała się unikać kontaktu lub go zerwać w trybie natychmiastowym. Dopiero pewien może dziesięcioletni chłopczyk udzielił Kolowi pewnych informacji, choć jego łzy i niechęć współpracy stłumił dopiero podarek w formie jedynego przedmiotu należącego do zdesperowanego młodzieńca, który przedstawiał jakąkolwiek wartość materialną – jego pamiątkowy naszyjnik, jedyny przedmiot, który przypominał mu o Ramdaolu, pierwszym i jedynym przyjacielu.

Ogarnięty złością spowodowaną kolejnymi niepowodzeniami i utratą ostatniej pamiątki po jedynym przyjacielu Kol ruszył w dalszą drogę, by dogonić Orędowników. Zbyt wiele go to kosztowało, by się teraz wycofał.

Wychodząc z wioski zauważył, że ludzie patrzą na niego z rosnącym niepokojem graniczącym niekiedy z paniką. Kiedy jeden z mężczyzn spojrzawszy mu w oczy sięgnął po sierp, a po namyśle ujął w drugą dłoń młotek, zdziwiony przyspieszył kroku by jak najszybciej umknąć z tego dziwnego miejsca. I zrobił to z nieskrywaną ulgą – ludzie wydali mu się groźniejsi od wilków czy niedźwiedzi, może dlatego, że dzikie zwierzęta z jakiegoś powodu stroniły od towarzystwa Kola, a ludzie nie mieli oporów przed ewentualną konfrontacją.

***

Kolejne „spotkanie na odległość" z obozem Ludu miała miejsce dopiero pięć dni później – Orędownicy narzucili ostre tempo – wyraźnie się gdzieś spieszyli, a na drodze Kol zastał dwie pospiesznie usypane mogiły.

Kiedy młodzieniec miał przekroczyć rwącą rzekę przez skromny, kamienny most, zaczęło się dziać coś bardzo dziwnego.

Już z daleka Kol zobaczył, że nurt radykalnie się zmniejszył, jakby źródło nagle się wyczerpało, w efekcie czego rzeka znacznie się spłyciła i niemalże przestała już płynąć.

Stając na „swoim" brzegu młodzik z wyrazem zaciętości na twarzy patrzył na majaczący w oddali obóz, cel swojej podróży.

Co dziwne, nie był on rozłożony w tradycyjny i charakterystyczny dla Ludu sposób: wyglądało to raczej na chwilowy postój, wozy ustawione były zupełnie przypadkowo, a nie w okręgu.

Gdy stopa chłopca spoczęła na moście, nagle rozległ się przeraźliwy huk. Ziemia jęła się trząść, powietrze stało się gęste.

I wtedy Kol zobaczył źródło owych niepokojących anomalii: z góry rzeki płynęła ogromna fala, w nienaturalny sposób trzymająca się koryta, nie wylewała się na boki, a tylko stercząc pionowo sunęła ku Kolowi, a wraz z nią nieubłaganie zbliżała się perspektywa rychłej śmierci.

Młodzieniec otrząsnął się odskoczył do tyłu w ostatniej chwili: fala uderzyła w most i skruszyła zaprawę: kamienie posypały się do koryta, a prąd stał się jeszcze bardziej porywczy.

Kol zdarł sobie gardło rzucając przekleństwa w kierunku Orędowników, którzy popędzili już konie i zaczęli się oddalać. Rzucał się po ziemi i przeklinał bogów, a opiekę, jaką nad nim sprawowali i za ich humory. I w jednej chwili jego zamiar odnalezienia Orędowników zmienił swoje podłoże. Teraz nie szukał ich z chęci poznania swojego pochodzenia, ale z czystej złości, że przez ich istnienie bogowie postanowili zabawić się jego losem.

I właśnie wtedy, jak za zawołanie niewielkie drzewo rosnące przy trakcie pękło wpół i zwaliło się pod koła ostatniego z jadących w karawanie wozów. Koń ciągnący wóz przeskoczył nad przeszkodą, natomiast es uderzył przednią osią w cienki, acz twardy i ciężki pień, który w następstwie zaklinował się w szprychach koła, po czym lekki wóz wywinął salto i roztrzaskał się, przygniatając jednocześnie bogu ducha winnego konia. Nieszczęsne zwierze od razu padło na ziemię i nie poruszyło się już więcej. Pochód nawet nie zwolnił, wręcz przeciwnie: Lud wyraźnie pognał konie.

Nurt zmniejszył się dopiero po dwóch dniach, i wtedy właśnie Kol nalazł bród, przez który można było zaryzykować przeprawę. Bogowie zaś ponownie pomogli chłopakowi: zwolnili bieg rzeki jeszcze bardziej na czas przeprawy, by nurt nie porwał go z sobą.

Po drugiej zaś stronie Kol bez trudu odnalazł rozbity wóz. Ścierwo konia (którego nie można było określić innym epitetem, niż piękny) zaczęło już gnić, ale przyjazny wiatr rozwiewał trupi odór na tyle, że można było podejść do wozu zasłaniając drogi oddechowe grubym suknem rękawa.

W wozie zaś znajdowało się pożywienie. Część pokarmu była już nadpsuta, jednak część zakonserwowana. Były tam również produkty, które nie psuły się tak szybko: trochę czerstwego chleba. Jednak mimo tego, że nie był pierwszej świeżości, to posiłek umilił Kolowi antałek wina (oczywiście nie wypił więcej niż jeden dzbanek, reszta musiała się zmarnować) oraz zakonserwowane ryby w opieczętowanych beczkach.

Młodzieniec rozłożył ucztę na wozie, by było mu wygodniej. Jednak w trakcie posiłku wiatr na chwilkę ustał, w efekcie czego odór wdarł się do nozdrzy Kola. Gdy instynktownie odskoczył do tyłu ujrzał wóz z drugiej strony.

Prosto w jego oczy patrzyła trupia twarz byłego Orędownika, który najwyraźniej umarł w boleści: złamana tylna oś wozu przebiła mu żywot. Próbował najwyraźniej się oswobodzić, ale jedynie mocniej rozerwał swoje ciało, w efekcie czego część wnętrzności wylała się na zewnątrz.

No i nici z urozmaiconego posiłku. Po tym, gdy cały jego żołądek postanowił oddać ziemi całą swoją zawartość głód przeszedł mu kompletnie. Za to ochota na dalszą podróż przyszła ze zdwojoną siłą.

Zdawał sobie sprawę, że powinien pochować zmarłego, ale gdy zdobył się na to, by go dotknąć, zdarzyły się dwie rzeczy:

Primo: Okazało się, że ciało drążyły już robaki które pobudzone ruchem postanowiły wyjść z rozdartej dziury w torsie.

Secundo: Przestraszony tym widokiem Kol wrzasnął i odruchowo odepchnął od siebie trupa, jednocześnie odskakując do tyłu. Za to trup zmienił radykalnie pozycję i większa część flaków wylała się w otwarty pysk konia.

Już po kilku minutach Kol zniknął za horyzontem.

***

Kolejne dwa ciała znalazł zaraz za rzeką. Twarze były niezwykle białe, nawet jak na trupie oblicza. Oczy bez tęczówek, zero mimiki twarzy. Choroba, która toczyła Orędowników zbierała krwawe żniwo, które dosięgało tylko mężczyzn.

***

Pożar lasu, pęknięcie ziemi, które zmusiło Kola do nadłożenia sporego kawałka drogi, kolejna burza, później dwa małe tornada, które rozrzucały wszędzie dookoła kamienie (szczęśliwie żaden nie uderzył w młodego mężczyznę, a mogło się to skończyć tragicznie), a na końcu małe trzęsienie ziemi, wystarczające jednak, by ziemia ponownie, choć znacznie bardziej rozlegle, rozstąpiła się, co skutecznie uniemożliwiło przejście przez kolejną z dróg.. Jednak od teraz kłody rzucane przez bogów pod nogi Kola były coraz mniejsze, i ciskane z mniejszym impetem, a co za tym idzie coraz łatwiej było je ominąć.

Kolejne truchła mężczyzn z objawami tajemniczej choroby zostawały za orszakiem, z czasem Lud przestał je chować w ziemi. Wozy co jakiś czas pozostawały porzucone przy drodze, kilkoro ludzi zastało rozszarpanych przez dzikie zwierzęta: od Orędowników z czasem również odwrócili się bogowie.

Myśląc o pogoni i prosząc bogów o pomoc Kol zagarnął garść piaski i zdmuchnął ją z dłoni, choć sam nie rozumiał, dlaczego uczynił tak dziwaczny gest, równie symboliczny, co pusty.

Z westchnieniem młodzik podźwignął się z ziemi i ruszył dalej.

***

Tego samego dnia Kol, wciąż na tropie, wspiął się na spore wzgórze. I gdy spojrzał w dół zbocza, zastygł w bezruchu.

Wozy najwyraźniej straciły przyczepność: ześlizgnęły się prawdopodobnie po śliskiej od rosy trawie. Teraz walały się u podnóża, połamane, w kompletnym nieładzie. Między nimi zaś skupiła się niewielka grupa Orędowników, składająca się w większości z kobiet i małych dzieci.

Furia zapaliła się w oczach Kola, zaczął niemal spływać w dół zbocza z niewiarygodną prędkością.

Nagle wzbudził się wiatr, który pogasił wszystkie ogniska w obozie, trawa pod stopami Ludu zaczęła marnieć i usychać, płynący w pobliżu strumień zatrzymał swój bieg, woda zaczęła wzbierać niczym w jeziorze, by za chwilkę podtopić obozowisko centymetrową taflą lodowatej wody.

I zaraz podniosła się wrzawa: kobiety pochowały się za resztkami wozów, zaś jeden z nielicznych mężczyzn padł na kolana, rozrzucił ręce i uniósł twarz ku niebu, z jego gardła wypłynęły przeraźliwe dźwięki, podobne jedynie do skowytu w wysokich tonach.

Słońce zgasło przesłonięte prze gęste chmury, a wiatr zmienił kierunek. Wicher przestał wiać we wszystkich kierunkach i w kompletnym nieładzie, uderzył natomiast z całą siłą w młodzieńca, spychając go w kierunku przeciwnym do kierunku, w którym zmierzał Kol.

Jednak młodzieniec i tym razem nie miał zamiaru się poddać. Parł naprzód, pomimo iż wiatr zapierał mu dech w piersi. I choć co chwilkę nawał powietrza odsuwał go o krok do tyły, to w tym czasie robił konsekwentnie dwa kroki naprzód.

I nagle ów mężczyzna, który swoim dziwnym zachowaniem sprowadził na Kola gniew bogów, padł z wrzaskiem na ziemię, targany drgawkami. Wiatr ucichł, a zaraz po nim mężczyzna. Na polanie zapanowała nienaturalna cisza, a niespodziewane uspokojenie pogody spowodowało, że Kol wywinął orła na śliskiej trawie. Gdy tylko ogarnął się i powstał na nogi, przebył kilkoma susami odległość dzielącą go od ciała i dopadł do zwłok. Kiedy odwrócił zwłoki tak, by ujrzeć twarz denata, zobaczył znany już sobie widok: Niemiłosiernie biała twarz, oczy bez tęczówek i mimika twarzy, która nie wyrażała kompletnie niczego.

-Więc to wy, nie bogowie odsuwaliście mnie od siebie. – Warknął Kol, powstrzymując się przed wybuchem złości. – To wasza szatańska magia manipulowała przyrodą. I to nie tajemnicza choroba, ale wasze czary doprowadzały do śmierci waszych mężczyzn. Ale dlaczego to zrobiliście? Dlaczego właśnie przeciwko mnie postanowiliście odprawiać swoje czary? Przecież jestem… byłem jednym z was. Urodziłem się jednym z was.

Mężczyzna w sile wieku, podpierany przez trzy kobiety wysunął się naprzód. Od razu usiadł na jakiejś skrzyni, która prawdopodobnie wypadła z jednego z wozów – bez podpory niewątpliwie zaraz padł by na ziemię.

Był nienaturalnie blady, dłonie mu drżały, a głos się załamywał. Dostrzec można było pewne znamiona „choroby" – jego mimika właściwie nie wyrażała niczego, oczy były zamglone, spojrzenie jakby nieco nieobecne.

-Czyż twoja zemsta nie jest wystarczającym powodem, by się ciebie bać? Przez te wszystkie dni goniła nas moc twojej nienawiści. Uciekaliśmy i miotaliśmy ostrzeżenia, odcinaliśmy cię od nas tak długo, jak mogliśmy, nie bylibyśmy nawet zbyt zasmuceni gdybyś przez przypadek umarł. Ale ty nie poprzestałeś na swoim pościgu. – Nie zważając na fakt, że Kol słucha go całkiem zdębiały i nie do końca dociera do niego sens wypowiadanych słów, mężczyzna ciągnął dalej, a z każdym jego słowem kobiety czuły się pewniej, by z czasem, początkowo nieśmiało zacząć wychodzić zza osłon. – Bronimy swoich kobiet, swoich dzieci, byś nie uczynił na nich zemsty za matkę swoją. Ostatnie tygodnie były dla nas nieustannym życiem w strachu, aż wreszcie dziś dosięgnąłeś swego. Zdmuchnąłeś nas z tego przeklętego wzgórza jak pył ze swojej dłoni.

-Bluźnisz i starasz się opętać mój umysł! Nie jestem bogiem, by rozporządzać ludzkim losem. A wy jesteście jak diabły, które drążą niepewność w sercach wiernych. Jesteście gniazdem żmij, które sączą jad w dusze ludzi. Bogowie mnie obronią przed waszymi zakosami. Nie daję wiary ani jednemu twojemu słowu.

Orędownik rozkaszlał się, dostał okropnego ataku drgawek, i plując krwią rzęził przeraźliwie, jakby z jego piersi zaraz miał wyrwać się demon plujący płynnym ogniem.

I dopiero gdy kobietom udało się powstrzymać ów atak, Kol zrozumiał, że mężczyzna po prostu… śmiał się. I niemal przypłacił to życiem.

-BOGOWIE, bogowie, aleś wymyślił. Brak naszego wychowania robi ludziom wodę z mózgu. Bogowie i bogowie. Co wy macie z tymi bogami? A więc to bogowie kazali ci szukać pomsty za rodzicielkę, czyż nie? To bogowie kierują twym losem? To do bogów się modliłeś, kiedy przez ciebie raz za razem umierali nasi bracia? Może nawet twoja pomsta jest spełnieniem woli bogów? To bogowie są panami zła tego świata? To oni raz podżegają do zabójstw, a raz ratują niewinnych ludzi z rąk morderców? Toż to wszystko absurdy na taką skalę, że nie potrafię objąć ich głupoty moim uczonym umysłem.

Kol, blady i zbity z pantałyku bezwiednie klapnął na tyłku na mokrej trawie, gapiąc się w mężczyznę, powoli rozumiejąc, co on do niego mówi.

-Chcesz więc rzec, że bogowie to… ułuda? Że nie oni strzegli mnie przez całą drogę, że nie oni zdobywali dla mnie pożywienie, wodę, to nie oni bronili mnie przed wszelkimi niebezpieczeństwami?

-Nie wiem, jak można rozwinąć umiejętności wierząc w takie głupoty i nie wiedząc o tym, co drzemie w ludziach. Jednak od początku ty byłeś niezwykły… – Głos Orędownika przypominał już tylko syk przepełniony zawiścią.

-O czym ty mówisz? Ja chciałem was znaleźć… zemsta… nie… ja chciałem… was odnaleźć…

-Wiemy, oj wiemy. Ale jesteśmy pewni, że zemsta była twoją motywacją. Nic innego nie dałoby ci takiej siły, takiej mocy wewnętrznej. Ale owa zemsta to poniekąd nasza wina.

Gdy porzuciłem cię w tamtej nieszczęsnej wiosce nasze wieszczki natychmiast wyczuły nasze przeznaczenie. To była najbardziej długoterminowa przepowiednia, jaka kiedykolwiek wyszła z ust kobiet naszego ludu. Czterdzieści lat według naszego rachunku, wedle kalendarza zewnętrznego szesnaście lat. I już wtedy wiedzieliśmy, że w zamian za nasze czyny ściągniesz na nas zgubę, wygubisz lud Orędowników po wsze czasy. I oto zauważyliśmy cię pod Ceerchan, zrobiliśmy co w naszej mocy, by dać ci do zrozumienia, że będziemy się bronić. Że nie oczekujemy cię wśród nas. Ale takie zabawy zbierają krwawe żniwo. Takie manipulacje Mocą są niezwykle wyczerpujące. Co innego sprawić, żeby pojedyncze drzewo w czasie dnia wydało obfite owoce. Ale sprowadzenie burzy trwającej dwa dni, miotając na oślep piorunami, wzbudzając wicher przewracający drzewa… Ale ty – mężczyzna popatrzył na Kola z nieskrywaną zawiścią, tak, że krew zmieszana ze śliną, która spłynęła mu z kącika ust wydała się niczym trupi jad, gotowy wydrążyć organizm ofiary. – Ty musiałeś kontynuować swoją wendettę.

-Ja dalej nie rozumiem…

-To przez ciebie nasi mężowie… – wysyczała jedna z kobiet – …oddali całą swoją Moc, z której czerpali własne życie, byleby cię zatrzymać bądź opóźnić. To twoja moc później ścigała nasz pochód, gdy w panice uciekaliśmy przed twoim gniewem.

-Więc bogowie…

-Och, zostaw tych bogów w spokoju! Nie ma żadnych bogów! Wola bogów formuje się w naszych ciałach, to my kształtujemy rzeczywistość, to my decydujemy o swoim losie! To my jesteśmy bogami! Ludzie mają w sobie moce, o jakich nie śnili. Mogliby uczynić świat lepszym, gdyby wiedzieli jak kształtować rzeczywistość. Ale z czasem ludzka natura stała się jeszcze bardziej przewrotna, a w sercach pospólstwa rozkwitała nienawiść Dlatego niegdyś, wieki temu ludzie, którzy wiedzieli jak używać Mocy musieli uciekać przed zwykłymi chłopami. Bo każdy chciał mieć swoją cząstkę tego daru. Ludzie nie pojmowali, że na potęgę trzeba sobie zasłużyć. I kiedy zebraliśmy się i uciekliśmy, nie pozostało nam nic innego niż podróżować dalej. Nasi przodkowie nie odważyli się osiąść nigdzie indziej, by historia nie zatoczyła koła. I tak powstał lud Orędowników, Lud, który piastował tajemnice o ludzkiej naturze.

Wyobraź sobie bandę chłopów, która postanowiła zagarnąć okoliczne wsie. Idą więc do sąsiadów i za pomocą Mocy próbują podporządkować sobie innych ludzi. Ale oni się bronią, również Mocą. W wyniku pojedynków ginie połowa walczących mężczyzn. Kolejna ćwierć ginie w wyniku wyczerpania Mocy, jak my teraz. A teraz wyobraźcie sobie, że taką sama grę prowadzą możni tego świata. Całe armie władających Mocą… To odpowiedź na pytanie, którego jeszcze nie zadałeś. To właśnie dlatego nie udostępniamy wiedzy ogółowi, ale tym, których ambicje są mniejsze niż rozsądek.

Jednak nie udało nam się zapobiec tragedii. Z czasem brak naszego wychowania sprawił, że ludzie zaczęli wykorzystywać zdolności instynktownie – rozganiali chmury, ściągali deszcz…. robili to wszystko, by żyło się lepiej, i nie mieli pojęcia, że to oni za tym stoją. Po pewnym czasie przypisali to bogom. A nas oskarżyli o czarostwo i uznali a dziwaków.

-A ja? Gdzie ja w tej historii? Uciekasz od tematu mojej osoby… – Kol nie wstydził się nawet, że miał już łzy w oczach. Czuł się kompletnie zagubiony. – To, jak sam mówisz, było wieki temu…

-Twoja matka była jak mężczyzna. – Orędownik widząc zdębiałe oblicze Kola spieszył z wyjaśnieniami. – To znaczy, nie potrafiła wieszczyć, jak wszystkie nasze kobiety, ale manipulowała mocą niczym mężczyźni, i trzeba przyznać, że robiła to nadzwyczaj sprawnie. Mieliśmy ją zgładzić, podobnie jak twojego ojczulka. Niestety pokrzyżowała nasze szyki. Oto obwieściła, że spodziewa się dziecka, więc nie mogliśmy jej zabić. Nie przed narodzinami.

Kiedy zaszła w ciążę z mężczyzną, który oprócz swoich darów miewał wizje jak wieszczki, baliśmy się, co narodzi się z takiego dziedzictwa. I oto jesteś ty. Jesteś niezwykle silny. Używałeś Mocy od narodzin, choć nieświadomie. Twoje potrzeby same się spełniały gdy tylko o tym marzyłeś. Szastałeś Mocą na prawo i lewo, chociaż nie rozróżniałeś jeszcze kierunków – Orędownik zachichotał z własnego dowcipu, po czym od razu pożałował: niewinny śmiech przerodził się w kolejny atak kaszlu. Gdy tylko się uspokoił, mówił dalej. – I choć według naszych mędrców powinieneś wyczerpać się po upływie dnia, to ty przeżyłeś. I dlatego cię wyrzuciliśmy.

-Nie rozumiem…

-I mieliśmy rację! Nawet teraz używasz Mocy, i w ogóle cię to nie męczy! Spójrz na mnie – małe trzęsienie ziemi, i nie dożyję do kolejnego wschodu słońca! Tamten młodzik wzbudził ledwie wichurę, a już po chwili wyczerpał Moc, z której czerpał również życie!

-Ja wcale nie wykorzystuję tej waszej Mocy na każdym kroku! Przecież nie miałem pojęcia o istnieniu czegoś takiego! – Wyjąkał Kol, po czym ze zdumieniem stwierdził, podświadomie dał wiarę słowom starca.

Bowiem był to już starzec. Przez czas rozmowy mężczyzna postarzał się znacznie – jego skóra wiotczała, spojrzenie zmętniało, ręce poczęły drżeć, kark pochylił się ku ziemi. Teraz wydawał się mniejszy, czuł się coraz mniej pewnie.

-Nie? Pożywienie przychodziło do ciebie samo. Słońce na twoje życzenie użyczało ci swych promieni, by cię ogrzać. Drapieżniki, które podchodziły zbyt blisko ciebie, z podkulonymi ogonami uciekały czując twoją wolę. A gdy postanowiłeś nas zabić, co rusz jakaś burza niszczyła nasze szyki, a to drzewo spadło na wóz. Gdy uznałeś swój wygląd a korzystny, twoje włosy przestały rosnąć, a ubranie zachowało się w nienaruszonym stanie aż do teraz. Przez te dni, kiedy nas goniłeś od Ceerchan w twoim wyglądzie zmienił się tylko wyraz oczu. Stały się zimne, a w twoich źrenicach odmalowała się żądza mordu. A przy okazji, ty nawet swojego jedynego przyjaciela zamordowałeś.

Słowa uderzyły Kola gorzej, niż ostrze sztyletu. Jednak wiedział, co jest teraz ważne, niezależnie od brzemienia przeszłości, jakie spoczywało na jego barkach. Nie drążył tematu, by nie dać się ponieść emocjom – zakładając, że słowa Orędownika były prawdziwe, mogłoby się to skończyć tragicznie.

-Jak słowo, nie chciałem zrobić wam krzywdy! Chciałem z wami zostać, chciałem być z wami, chciałem poznać swoje korzenie, chciałem…

-Chciałeś, chciałeś… – Wysyczała jedna z kobiet. – A pomyślałeś o naszej woli? Co będzie dla nas, a nie dla ciebie lepsze?

-Jak stało w przepowiedni, zniszczyłeś nas. Wytraciłeś Orędowników. Teraz ludzkość będzie błądziła po wieki.

-Jak to: wytraciłem?! Jeszcze żyjecie!

-Kto żyje? Ja? Ja już nie żyję. Wypalam się stopniowo. Gniję od środka. Rozejrzyj się! Ilu widzisz wśród nas mężczyzn? No ilu?! Nawet jednego dziecka płci męskiej, czyż nie? Starsi zginęli próbując cię zatrzymać, młodsi ginęli od skutków twego gniewu. Ostatni zginął przygnieciony przez wóz, gdy strąciłeś nas z tego wzgórza.

-A wasze kobiety?! – Kol nie wiedział, co ma robić, przez łzy łapał się swoich nadziei, byleby uciec od odpowiedzialności. Jednak słowa Starca wryły się głęboko w jego duszę: Wiedział już na pewno, że jest winny śmierci tych ludzi. I choćby nieskończenie długo się tego wypierał, nie mógł od tego uciec. – One przeżyły! W nich nadzieja…

-Dość! Przestań tych zawodzeń. Kobiety znają się na swoim fachu. Znają tajniki wieszczenia. Ale nie wiedzą, jak rozbudzić Moc w mężczyznach, jak obudzić w nich dar. Jestem ostatnim, kto wie, jak tego nauczyć, i ta wiedza wkrótce zginie ze mną. A one – Tu starzec wskazał brodą kobiety skłębione już całkiem blisko rozmawiających mężczyzn. – Skończą jako wróżki na targach. Kobiet się nie słucha, i to niesłusznie – To one są mądrością i pięknem ludzi.

-Ale będą dzieci…

-Dzieci, które dziedziczą dar i mają wrodzoną zdolność do korzystania z Mocy. Tak, są i takie, ale i ojciec i matka muszą posiadać umiejętności Orędowników. Bez ojców więc i takie dzieci się nie narodzą. Wytraciłeś nas, nawet niezależnie od intencji. Już nie istniejemy. Orędownicy umrą wraz z ostatnią z naszych kobiet, a świat utonie w mroku niewiedzy. Możesz być zadowolony. Zemsta się dopełniła, przepowiednia była prawdziwa. Na twoich barkach spoczywa odpowiedzialność za śmierć wielu ludzi. Możesz zacząć chełpić się swoim zwycięstwem. Triumfuj sobie, ale nie z nami. Odejdź.

Zapadła cisza. Kol trawił słowa Orędownika, a on starał się uregulować oddech. Niestety nie udało mu się to.

Jeszcze kilka płytkich oddechów i mężczyzna zacharczał nieprzyjemnie, wypluł niesamowitą ilość krwi, zwinął się z bólu i nim ktokolwiek zdążył zareagować zwalił się na ziemie bez życia.

Kol siedział na trawie i płakał. Nad jego głowami zebrały się burzowe chmury, rozległ się grzmot, ale nie spadła ani jedna kropla deszczu. Wiatr ucichł, jedynie szloch młodzieńca i urywane oddechy kobiet przerywały ciszę.

Minął ładny kawałek czasu, gdy rozpacz przerodziła się w rozgoryczenie. I wtedy Kol zobaczył, co się święci.

Wszystkie ocalałe kobiety dzierżyły w swoich dłoniach noże, sztylety, pałki zrobione ze szprych wozu, znalazła się nawet jedna kosa. Otoczony kordonem wściekłych kobiet Kol podźwignął się z ziemi i powiódł wzrokiem po ich zaciętych obliczach, po ich stalowych oczach.

-Dlaczego? Za co?

-Za naszych mężów. Być może twoja krew ukoi nasze dusze.

Rozgoryczenie zostało wyparte przez beznadzieję, przeradzającą się w gniew.

Wiatr, ostatnio najlepszy przyjaciel Kola ponownie rozpoczął swoje harce. Wraz z krzykiem złości, który wyrwał się z gardła Kola dookoła niego zapłonął krąg ognia, palący resztki zasuszonej trawy, nic nie robiący sobie z wody która ową trawę zatopiła przed minutami, po prostu płonęło również pod wodą. Kobiety instynktownie skoczyły ku młodzikowi, by zatrzymać jego gniew zanim osiągnie on zenit – wiedziały, co może je czekać.

Płomienie wystrzeliły w górę i rozpierzchły się we wszystkich kierunkach, obejmując ciała Orędowniczek. Ściana wiatru zatrzymała ostrza zanim dosięgnęły skóry Kola, po czym gwałtowny podmuch odepchnął napastniczki jednocześnie podsycając ogień. Te, których nie dosięgnęły płomienie ponownie spróbowały zaatakować.

I zaraz wszystkie płomienie zostały zduszone przez deszcz, który spadał w promieniu zaledwie trzech metrów od Kola. Każda kropla zaś niosła ze sobą siłę płynnego ognia, wżerając się w ciała napastniczek. Ostrza skierowane ku młodzieńcowi z sykiem rozpuszczały się i wyginały, wydzielając jednocześnie nieprzyjemny zapach.

Jedynie Kol stał dalej niewzruszony pośród kwasowego deszczu, otoczony kloszem, w obręb którego nie docierały mordercze krople.

Lecz i ta ulewa nie trwała długo. Po chwili ucichła, a kobiety, o poranionych i zniekształconych ciałach dopadły Kola.

I nagle wszystkie napastniczki przeszedł niesamowity chłód. Już po sekundzie czuły już tylko ból, kiedy stojąca woda wystrzeliła ku górze w formie ostrych sopli, przebijających ciała Orędowniczek.

Kol od początku pogromu nie ruszył się z miejsca. Stał ze zwieszoną głową, a w jego oczach płonął gniew niepojęty dla osoby postronnej, która nie doświadczyła tego, co on, która nie miała na sumieniu swoich bliskich mimo że jej wina była jedynie teoretyczna, a na pewno niezamierzona.

***

Lethra była jedyną żyjąca dotąd Orędowniczką, która doświadczyła wizji zagłady Ludu. I dogasając na soplu, który przebił jej żywot oglądała z przerażeniem, jak jej wizja spełnia się we wszystkich szczegółach. Choć powody nie były takie, jak się spodziewała. Wina leżała po ich stronie. Ale teraz to już nie ma znaczenia. Teraz można już tylko umrzeć.

***

Kapłan bogów z Ceerchan przez dłuższy czas przypatrywał się idącemu w stronę wioski chłopcu. Wyglądał niby tak samo, ale coś emanowało z jego osoby. Coś takiego, że kapłan spostrzegł, że odruchowo zaczął szeptać modlitwy.

Znał jednak swoją powinność – powitać podróżnych, niezależnie od nacji i pozorów. Dlatego z pewnym ociąganiem wstąpił na trakt i wyszedł naprzeciw młodzieniaszkowi.

Kol znał wagę swoich zbrodni i czuł ciężar swojego dziedzictwa. Dlatego postanowił iść za ciosem i dać się ponieść przeznaczeniu, dać losowi toczyć się dalej.

Widział kapłana stojącego na jego drodze i współczuł mu tego, co przeżyje w najbliższym czasie, niezależnie od swojej reakcji na słowa Kola. Jednak to było nieuniknione. Misję trzeba zacząć powoli, od małej wioski, a rozwijać ją dynamicznie, z rozmachem. Nowy ład jest w obecnej sytuacji jedynym wyjściem, by uchylić ludziom rąbka tajemnicy o ich boskich mocach teraz, gdy Orędownicy nie mogą oświecać godnych.

-Witaj, dziecko, z powrotem… – Zaczął kapłan łamiącym się głosem. – Z radością przyjmę cię do swojego domu, byś odpoczął od trudów wędrówki.

I teraz Kol bardzo się cieszył, że jakaś siła nie pozwoliła mu mówić tutejszym ludziom o sobie. Teraz byłaby to tylko komplikacja.

-Bij pokłony przed nowym bogiem, który jest w człowieku utajony. – Wyszeptał Kol, a jego szept odbijał się echem w umyśle kapłana jeszcze przez chwilkę, w efekcie czego sens przesłania dotarł do niego z pewnym opóźnieniem.

-Toć to herezja. Wróć do porządku, dziecko…

-Ty jesteś człowiekiem małej wiary, więc pokłoń się mnie, a odpuszczę ci obelgę. – Herezja przechodziła przez usta młodego chłopca z wielkim trudem, wychowany był bowiem w duchu wiary w bogów. Jednak tego wymagała misja.

Widząc, że kapłan nie chce wykonać rozkazu, a jednocześnie wokół nich powstał kordon ludzi, przysłuchujący się z uwagą.

Teraz moja szansa.

Podmuch wiatru zgiął pod kapłanem kolana. Wola Kola zgięła jego kark, drewniany symbol panteonu bogów spłonął błękitnym ogniem na jego szyi.

Ludzie padli na kolana z nabożną czcią i strachem w oczach. Żaden nie uciekł.

Wkrótce cała wioska nadeszła by wpatrywać się w dziwną scenę: Młodego chłopca, od którego biła dziwna aura wyrażająca głównie wyższość i jakąś niezrozumiałą siłę, oraz znajomego kapłana, który ze łzami w oczach i zagryzioną do krwi wargą oddawał mu pokłony.

I tak rozpoczęła się nowa era ludzkości. Era panowania nowego, wszechmocnego boga w ciele człowieka. Boga, który swoją silną dłoń położy na całym świecie i otrzyma władzę niemal absolutną.

Ale teraz nie na to czas. Teraz czas, by odzyskać coś, co należy do boga i jemu właśnie się należy. Bowiem jest pewien naszyjnik, który powinien wrócić w jego posiadanie.

Ale to, oraz inne losy młodego boga znanego dotąd jako chłopiec imieniem Kol, to już zupełnie inna historia.

Koniec

Komentarze

Język. Zdarzają się naprawdę fajne, dorodne zdania, czyta się je przyjemnie, by zaraz trafić na jeden z dość licznych błędów. Zupełnie wybiórczo:

Od razu usiadł na jakiejś skrzyni, która prawdopodobnie wypadła z jednego z wozów - bez podpory niewątpliwie zaraz padł by na ziemię. Razem.

Chociaż nikt nie potrafił potwierdzić tych domysłów, mówiło się wszem i wobec, że parają się również magią, która służy im w nakłanianiu ludzi na swoją drogę oraz dostarcza im wszystkiego, czego im trzeba do wygodnego życia. Nie lepiej: do nawracania na swoją wiarę lub do nakłaniania/przekonywania do swojego światopoglądu? Sprowadza się też na (...) drogę, ale raczej na dobrą/złą niż na "swoją".

Młodzieniec rozłożył ucztę na wozie, by było mu wygodniej. Może: rozłożył się z ucztą? Albo po prostu: dla wygody ucztował (zjadł) na wozie?

Gdy Kol maszerował po pomieszczeniu zwrócił uwagę na rozchodzący się dźwięk: pod podłogą prawdopodobnie jest pusto. Brakuje przecinka i powinno być: było.

 

 

 

Dzięki za pierwszy komentarz - cenię każde słowa krytyki.
Nie zamierzam się sprzeczać - faktycznie mam pewien problem: nie zawsze umiem "wizję" ubrać w odpowiednie słowa. Pracuję nad tym cały czas i mam nadzieję, że wkrótce wyćwiczę w sobie zmysł autorski na tyle, by takich sytuacji uniknąć.

Plan pomoże. Plan zawsze pomaga. Niech Autor sporządzi plan, po kolei co się ma dziać. Niech zobaczy, czy są związki między poszczególnymi punktami, niech pomyśli, czy w tekście nie ma tego o czym myślał, a czego nie napisał, co ma znaczenie dla fabuły, żeby potem się nie dziwować, że Czytelnik nie wie co Autor miał na myśli. 

Nowa Fantastyka