- Opowiadanie: krzyskar - Piekielnie dobry... Skrzypek (?)

Piekielnie dobry... Skrzypek (?)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Piekielnie dobry... Skrzypek (?)

opowiadanie inspirowane.

 

kiedyś w mej głowie zaświtał pomysł, żeby przepisać czyjeś opowiadanie. Zrobić coś, ale po swojemu. Dj Jajko nazwał to redakcją, a mnie nie do końca o to chodziło. raczej o remake. Mędziłem trochę z czasem, ale w końcu znalazła się chwila i oto efekt.

 

Przed lekturą należy zapozanć się ze Skrzypkiem Nathicany i Piekielnie dobrym Inspektorem Renalda.

(wciąż nie opanowałem arcytrudnej sztuki wrzucania tutaj linków, które gdzieś odsyłają, więc po prostu wklepcie tytuły w wyszukiwarkę).

 

Nathicanie i Renaldowi dziękuję za inspirację.

Opowiadania tych autorów brałem z całym dobrodziejstwem inwentarza i bez ich znajomości można się trochę nieswojo w tekście czuć.

 

Wahałem się pomiędzy Gajdą a Hardym, ostatecznie rzut monety zadecydował, że Gajda.

 

Udanej lektury.

 

***

 

Prokurator nerwowo chodził po pokoju. Trzeci termos ziołowej herbatki uspokajającej, prócz nieprzyjemnego naciskania na pęcherz, nie przynosił żadnych efektów. Nadzieje jakie przyniósł poranny telefon, zasnuwała chmura obaw. Jeśli wszystko poszłoby zgodnie z jego oczekiwaniami, mógł się pozbyć inspektora na najlbiższych kilka tygodni. Problem w tym, że…

– Co jest Ponti? – wrzasnął Gajda przez drzwi, które energicznie odskoczyły, prawie uśmiercając biednego prokuratora.

No tak. Żeby pozbyć się inspektora, trzeba było wcześniej się z nim spotkać.

– Gajda jak zwykle powędrował na fotel Piłata, wyciągnął się na nim wygodnie, zarzucając zabłocone buty na blat (i świeże akta kilku kluczowych obecnie spraw). Po czym uśmiechnął się szerokim, niedogolonym uśmiechem.

– Ponti? To jakiś nowy żart? – spytał Piłat.

Doszedłem ostatnio do wniosku, że nawet Cię lubię.

– Serio?

– Teraz to był żart. Co jest?

Z pliku teczek prokurator wyciągnął jedną, całkiem pokaźną i rzucił ją w stronę Gajdy.

– „Gołodupiec"? Co to za kryptonim? – przeliterował Gajda lekko rozbawiony.

– To nazwa zajazdu, do którego się udasz…

– Zajazdu? Kto w ogóle wymyślił, żeby tak nazwać zajazd?

– Jestem prokuratorem a nie specem od PR-u, inspektorze. Zajazd będzie twoją siedzibą na czas śledztwa. Na pobliskim cmentarzu ktoś pozwala sobie na figle ze zmarłymi…

– Chcesz pan przez to powiedzieć… – wtrącił Gajda.

– Dokładnie to. – przerwał Piłat.

– To ktoś z naszych?

– W tym sęk, że nie. Szef z niewiadomych powodów interesuje się tamtym terenem. Powiada, że można tam poczuć wpływy, cokolwiek to znaczy. W każdym razie, z jego polecenia, nie operuje tam żaden z naszych agentów. Co gorsza dotarły do nas informacje, że okolicą zaczęły interesować się wrogie siły.

– Katole?

– Hindusi.

Prokurator nalał z termosu kolejny kubek ziołowej herbatki. Spojrzał na gajdę i zapytał:

– Herbatki inspektorze?

– Dziękuję, nie jestem ciotą. – odparł spokojnie Gajda.

Nim sens wypowiedzianych słów dotarł do Piłata, Gajda zdążył już wyjść z jego gabinetu. Tymczasem, nieświadom zniewagi, jaką właśnie inspektor mu poczynił, prokurator ciągnął dalej:

– … oczywiście w bezczeszczeniu zwłok firma nie widzi nic zdrożnego. Jeśli uda ci się odkryć, kto za tym stoi świetnie. Jeśli nie, niech się ludziska wyszumią. Im więcej nagrzeszą, tym będą szczęśliwsi. Twoim zadaniem ma być zbadanie, czy nie stoi za tym jakaś… grubsza sprawa.

Gajda od niechcenia otworzył teczkę.

– W środku masz raport agentki Nathicany. I kilka kontaktów. – wyjaśnił Piłat.

– Przecież tutaj wszystko jest. – odparł inspektor po przejrzeniu kilku stron zapisanych drobnym drukiem. – jest, że Dziadunio i nie ma żadnych Hindusów.

– Pozornie wszystko jest jasne. Różnica polega na tym, że my jesteśmy na początku tego opowiadania. I to nie Nathicana trzyma pióro.

– Nie bądź pan klucha, Ponti. Jak Dziadunio, to Dziadunio. Ale spokojna twoja rozczochrana. Sprawdzi się i doprowadzi sprawy na tip top. A Hindusów, jak trzeba będzie, wykurzymy.

– Cieszę się, że się rozumiemy. – powiedział z dystansem Piłat – nie wiem, co szef miał na myśli mówiąc wpływy, dlatego radzę, nie rozstawaj się ze swoim, jak wy to nazywacie… glockiem.

– Hę?

-Z bronią…

-Jak?

-Z pistoletem…

-Z czym?

Prokurator zmarszczył czoło… jak tutaj z takim rozmawiać.

-Z klamką – wytłumaczył.

-Aha, to mów jak człowiek… mów pan, chciałem powiedzieć.

Gajda przytaknął, po czym spokojnie wstał i ruszył w stronę wyjścia. Po drodze poklepał jeszcze Piłata po ramieniu.

-Nic się pan nie martw. Jak ostatnio puszkowałem Azazela, miałem przy sobie tylko pałeczki do ryżu. Azi do tej pory wylizuje gdzieś swoje astralne dupsko.

-W każdym razie. Widzimy się za dwa tygodnie. Chyba, że śledztwo będzie tego wymagać… wtedy później.

-Jasne. Panie prokuratorze.

Piłat czuł się nieswojo. Cała wizyta przeszła nad wyraz gładko. Gajda był miły, nawet słuchał a do tego na koniec powiedział do niego „panie prokuratorze". Ten świat się kończył, żeby Gajda był miły… Kiedy tak myślał, usłyszał, jak inspektor wyrywa z drzwi do gabinetu siedemnastowieczną, pozłacaną klamkę. Potem doszedł do niego tłumiony grubością drewna głos inspektora „pożyczam".

 

***

 

Zajazd „Gołodupiec" nie wyróżniał się niczym spośród naprawdę złych i posępnych oberży. Był obskurny, dookoła kręciły się podejrzane typy, a w środku śmierdziało rozlanym piwem i nieczyszczonymi sanitariatami. Ktoś śpiewał „morskie opowieści" i dostawał za to po ryju, ktoś inny w ogóle nic nie śpiewał i też dostawał po ryju. Pijane obdartusy staczały się pod drewniane, poplamione stoły, a wyrozumiały szynkarz swoim wyrobionym krokiem przekraczał ich nieprzytomne ciała, czasem tylko spluwając pod nogi. Wszystko było w jak najlepszym porządku.

 

Gajda czuł się jak w domu. Spodziewał się, że „Gołodupiec" będzie jednym z tych ciotowatych, robionych pod turystów miejsc, w których zapach szczyn uzyskuje się syntetycznie. Tymczasem nie – „Gołodupiec" okazał się być prawdziwą, z krwi i kości speluną. Już na powitanie ktoś chciał roztrzaskać na głowie inspektora solidny, drewniany stołek, ale Gajda zręcznie się wywinął, łamiąc przy tym agresorowi dwie nogi, oczywiście w samoobronie. Po czym podgwizdując ruszył w stronę pierwszego wolnego stołu.

 

Na Szynkarza się nie doczekał. Za każdym razem, gdy wołał w jego stronę, ten jakby wcale nie słyszał, że się na niego woła. W ogóle jakby był w swoim świecie. Trochę trwało, zanim jakiś życzliwy łysy staruch ze schludnie zawiązaną muchą pod szyją dosiadł się do niego i wyjaśnił, że szynkarz jest głuchy jak pień.

-Ogłuchł od krasnoludzkiego moździerza. Prawie mu głowę urwało… pamiętam jak dziś. Szczyl był jeszcze. Robiliśmy wtedy małą dywersję na obóz tych śmierdzących kurdupli. I wszystko szło dobrze, dopóki nie okazało się, że wchodzimy w największą kupę w historii. Ktoś nam podłożył świnię i z całej mojej drużyny zostało nas dwóch. Resztę karły rozsiekały na Boeuf Strogonow. Przez dwie noce taszczyłem tego nieprzytomnego nieszczęśnika w bezpieczne miejsce.

-Pochwalam. – mruknął Gajda, zastanawiając się, czy powinien uświadomić dziada, że krasnoludki nie istnieją.

-Ale powiem ci młodzieńcze. Takie doświadczenia łączą ludzi. Głuchy nie głuchy, teraz pozwala mi tu przesiadywać, a i polewa na koszt Gospody.

Nie. W tych okolicznościach istnienie krasnoludków jest usprawiedliwione.

-Często pan tu bywa?

-Panie kochany, czy często tu bywam? – oburzył się staruszek i poprawił muchę – mogę powiedzieć, że „Gołodupiec" to ja!!! To tak jakby pan pytał tutejszego klozetu, czy często jest brudny.

-Spokojnie Dziadku, chciałem tylko zapytać, czy nie widział pan jakichś podejrzanych osób w okolicy, jakichś obcych. Hindusów powiedzmy.

-Hindusów… niech no pomyślę… są Wietnamczycy, ale oni tu nie zaglądają, hmmm…

-Wietnamczycy pan powiadasz.

-Mów mi Dziadunio.

Gajda roześmiał się w głos, co wprawiło mężczyznę w konsternację.

-A Dziadunio! W zasadzie przyjechałem tutaj do ciebie. Ale trupy trupami, a interesy interesami.

Twarz starego błyskawicznie zmieniła wyraz. Jakby mięśnie pod wypływem słów Gajdy roztopiły się i spłynęły prawie na piersi starca. W kilka sekund Dziadunio postarzał się o kilkanaście lat.

-Spokojnie staruszku. – Gajda spojrzał wymownie na drżącą starą głowę – nie jestem tym zainteresowany… oczywiście, jeśli robisz to tylko dla przyjemności.

Dziadunio wymamrotał coś przez zaciśnięte zęby.

-Świetnie. Widzę, że się rozumiemy. A teraz wróćmy do mojego pytania. Gdzie mogę znaleźć tych Wietnamczyków? -I czy jest jeszcze ktoś, o kim powinienem wiedzieć?

Staruszek zmarszczył brwi. Widać było, że mocno przeszukuje swą sfatygowaną pamięć. W końcu zasnął. Gajda westchnął ciężko. Starzy ludzie i młode demony to informatory najgorszego sortu.

 

***

 

– Kto do kurwy nędzy chędoży moje trupy!? – Potężny głos dobiegający od wejścia do „Gołodupca" postawił Dziadunia na nogi.

– Spokojnie staruszku, bo zejdziesz. – przytrzymał go za drżące ramię Gajda.

Tak jak wszyscy w gospodzie, obaj mężczyźni przyglądali się przybyłej postaci. A postać ta była zaprawdę imponująca. Czapką naciągniętą na kołtuny wściekle rudych kędziorów, prawie muskała górną framugę drzwi. Krok miała ciężki i pewny jak niedźwiedź. W brudnej ręce dzierżyła powyginaną na końcu, gotową do użycia saperkę i sprawiała generalne wrażenie osoby, z którą Gajda mógłby się zaprzyjaźnić.

– To Grabarka. – wyszeptał starzec. – Z nią nie ma żartów.

– HEJ! RYŻA! – wrzasnął Gajda, nie słuchając paplaniny Dziadunia.

Zgromadzeni w sali z szynkwasem przestali oddychać. Cisza, jaka panowała w chwili pojawienia się Grabarki w gospodzie, została okrzykiem Gajdy podniesiona do kwadratu. To, co stało się w tamtej chwili stało się po raz pierwszy i stali bywalcy zajazdu wiedzieli, że jeśli ktoś pozwolił sobie na to, żeby do Grabarki, która niejeden ryj w gospodzie pozbawiła symetrii, niejedno jądro kompana, i niejednego twardziela suchych spodni, krzyknąć „ryża", musiał ponieść tego konsekwencje. Grabarka dbała o swoją reputację bardziej niż higienę pach – ścisnęła więc stylisko saperki tak, że aż zatrzeszczało i odwróciła masyw swojego ciała w stronę, z której nawoływał Gajda.

– że… jak? – wycedziła przez zęby.

– że… honotu. – odparł spokojnie Gajda i wskazał miejsce obok siebie.

Po czym uchylił się przed ciśniętą prosto w jego głowę saperką. Przez salę przebiegł pomruk zachwytu. Wszyscy znali ten rzut i jeszcze nigdy nie widzieli, żeby komuś udało się przed nim umknąć. Aż do tej chwili. Gajda spojrzał na do połowy wbitą w ścianę łopatę.

– Imponujące. – przytaknął z zadowoleniem. – Myślę, że się dogadamy.

I znów krótkim zwodem ominął lecącą w jego stronę butelkę. Potem następną, a potem dystans między nim a Grabarką skrócił się na tyle, że mógł obezwładnić tę niesforną dziewczynę, która wymachiwała swoimi potężnymi łapskami, psując tylko powietrze.

– Spokojnie, skarbie. Nie przyjechałem tutaj, żeby potańczyć, tylko dlatego, że o to prosiłaś.

-Jesteś psem? – warknęła, próbując się wyrwać.

-Jestem Gajda… Inspektor Gajda. – powiedział uwalniając jej ręce z uścisku – dla przyjaciół… Mieczysław.

-Przyjaciół, to ja mam na cmentarzu. – odpowiedziała Grabarka.

-Nie wątpię. I ktoś psuje im wieczny odpoczynek. Dlatego zostałem wezwany. Dziadunio, spływaj, a Wietnamcach jeszcze pogadamy… i o innych sprawach też – Inspektor puścił do dziadka porozumiewawcze oko – Tymczasem, mamy z panią kilka spraw do obgadania.

Staruszek, na którego wcześniej nikt nie zwracał uwagi, skwapliwie przytaknął i mamrocząc jakieś nieartykułowane „tort, tolt, tort, tolt", wycofał się rakiem, zostawiając Gajdę i Grabarkę samych. Pozostali, którzy wciąż jeszcze mieli oczy wlepione w tamtą dwójkę poszli za przykładem Dziadunia i wrócili do swoich spraw, udając brak zainteresowania.

-Napijesz się czegoś – zaproponował inspektor – drinka? wódzi?

Kobieta spojrzała na niego z niesmakiem.

-Jesteś jakiś pedał, żeby takie pić perfumy, czy jak? – zapytała.

-Huh. Niezłe ziółko – mruknął pod wąsem Gajda – to co proponujesz.

-Gołodupiec słynie z najmocniejszego bimbru na tym kontynencie.

-Już jestem na tak.

-Jest nawet takie powiedzenie – ciągnęła Grabarka – „Bimber z Gołodupca – rozdupca". Więc radzę ci, cwaniaku, dobrze się zastanów.

Gajda tylko się uśmiechnął, na co Garbarka zniknęła przy szynkwasie, by po chwili wrócić, z dwoma, dymiącymi kuflami. Inspektorowi zaświeciły się oczy.

-…nie ma jak u mamy… – zaczął podśpiewywać.

– Toast cwaniaczku!

 

***

 

Przed nimi stała bateria opróżnionych kufli. Głos Grabarki rzęził jak obracająca się, zardzewiała turbina. Gajda opierał się na łokciu słuchając jej wywodu z rozkochanym spojrzeniem.

– A teraz Mietek posłuch-uch-aj, co ci ja mam do powiedzenia. To… to, że ktoś moje trupy popycha, co świeższe. To mnie wkurwia. Jako kobietę mnie to uwłacza. I jak dorwę tego skurwiela, co to się na m-m-moim cmentarzu łajdaczy, to mu tym szpadlem. Własnoręcznie, ale najpierw tę oto tą dłonią. Wykastruję. Jeśli wiesz, co mam na myśli.

Gajda zamruczał w rozmarzeniu.

-…i w zasadzie, na gówno byłbyś mi potrzebny. Tylko, że ja… mnie się nie klei, kto by to mógł… dlatego też. Potrzebuję wsparcia. Żeby go onego znaleźć. A potem. Potem to sobie już sama… – pięść Grabarki rozbiła jeden z kufli w mak. – …więc nie wpróbuj-ssss mi się wpierdalać do rozrachunku ostatecznego. Znajdziemy gościa razem, a potem… krzyżyk Ci, a mnie głowa i co insze tego patafiana. Jasne?

Gajda wywrócił oczami, jakby to było bardziej oczywiste niż fakt, że już niebawem Grabarka zostanie jego żoną. Przez myśl przemknął mu nawet kościół, biały welon, ale strzepnął z siebie tę myśl jak szybko umiał. Za dużo komedii romantycznych, za dużo Hollywoodu inspektorze, za dużo filmów z Resee Witherspoon. Trochę drażniło go te jej uwagi o krzyżykach, ale z miłości można przymknąć na takie drobiazgi oczy.

-Heleno! – zwrócił się do niej. Póki była pijana, była świetnym źródłem informacji – powiedz mi, turkaweczko, bo tak sobie pomyślałem…

Grabarka podniosła powiekę:

– Heleno, kurwa? Gdyby ktoś tak do mnie… służbowo, albo i po godzinach pysk otworzył, to, jak obowiązki obowiązkami, długo nie brrrrrrrr…. no ale do ciebie, Mieciu, zapałałam nawet sympatią.

– Pomyślałem sobie, że przecież ktoś, kto zna twoją reputację, nie ważyłby się zadrzeć z twoją śliczną osóbką.

– Ty weź nie pierdol do czego zmierzasz? Tylko jasno. Jasno Gajda! Ja jestem prostą, prostą i uczuciową kobietą, więc mi bez ogródek.

– Kręcą się tu jacyś obcy? Poza Wietnamczykami…

 

Gajda nie usłyszał odpowiedzi, bo w izbie pojawiła się persona przedziwna.

W koszuli zgrzebnej, na którą narzucany był niezbyt finezyjny kubraczek, w spodniach opiętych na kroczu, że pożal się boże, a do tego na nogach błyszczały mu czerwone lakierki rodem z „Czarnoksiężnika z krainy Oz". Stan jego włosów był porównywalny ze stanem włosów Grabarki, tylko trochę gorszy. Z zarostem podobnie. Pod pachą zaś dzierżył wymięte, poobklejane taśmą izolacyjną gęśle, które niejedną melodię wygrały, niejedno skatowały ucho.

Nie zwracając na nikogo uwagi, skrzypek, jak się później okazało, zwany przez wszystkich Skrzypkiem po prostu, pokuśtykał w stronę kominka. Kiedy przechodził obok stolika inspektora, dało się wyczuć kwaśne piwo i zapach ziemi. Usadowił się na rozchwianym zydelku i zaczął swoje popisy… czy raczej popiski.

Zazwyczaj inspektor nie zwróciłby uwagi na osobniki podobnej aparycji i woni – wychowywał się przecież przy dworcu kolejowym dużego miasta, więc oglądanie Skrzypka było prawie, jak oglądanie swoich stron rodzinnych. Jednak, gdy Skrzypek dokonał niefortunnego zestawienia strun gęśli ze smyczkiem, Gajda niemalże wpadł pod stół. Wnętrzności inspektora rozpoczęły paniczną ucieczkę we wszystkie strony, a on starał się znaleźć miejsce jak najbliżej stołowego blatu.

– Mietek… – popatrzyła na niego z dezaprobatą Grabarka – a ja już myślałam, że spotkałam prawdziwego mężczyznę. Takiego co i pić potrafi i komplementy kobiecie… a ty mnie tu pod stół zawodzisz alkoholowo.

– Byś lepiej zamówiła! – warknął Gajda, czując jak na czoło występuje mu zimny pot.

To zdarzyło się Gajdzie tylko raz, kiedy wydział wytypował go do nadzorowania aborcji nielegalnej ciąży Tiamat. Poza tym, że połowa jego ekipy straciła przy tym i życie, i dusze, wrzaski demonicy skończyło się dla Gajdy dwutygodniowymi niestrawnościami.

Grabarka okładała kogoś po nieregularnej aparycji, torując sobie drogę do szynkwasu. Inspektor tymczasem rozejrzał się za Dziaduniem… którego nie było.

 

***

 

Kolejny dzień, a była to niedziela, Gajda rozpoczął od wizyty w kościele. W teczce, którą wręczył mu Piłat, było nazwisko okolicznego proboszcza, Joachima Wyciorka, który pomimo niefortunnych przekonań własnych, mógł być źródłem cennych dla inspektora informacji.

Proboszczyna był posunięty w latach, przygrubawy, a kiedy szedł, cały masyw jego ciała kołysał się niepewnie na króciutkich nóżkach. Jajowatą łysinę przykrytą miał chłopską czapką, a na sutannę narzuconą koszulę w kratkę, na której malował się archipelag plam. Przywitał Gajdę dość jowialnie, zaproponował kawę (Gajda nie wiedział, czy to zniewaga, ale postanowił najpierw wyciągnąć ze staruszka co się da, a ewentualne konsekwencje wyciągnąć później).

– Więc badasz sprawę tych potwornych zbrodni popełnianych na cmentarzu? Pytaj więc o wszystko, a ja na wszystkie pytanie odpowiem, w miarę swojej wiedzy.

– Pytanie pierwsze: mogę tutaj zapalić?

– Owszem. Nie. To dom Boży. – powiedział twardo Wyciorek. – …ale możemy się przejść po ogrodzie. Tam spokojnie będziemy mogli puścić dymka.

 

Chwilę później spacerowali już po wypielęgnowanej ścieżce rozkoszując się smakiem Męskich bez filtra.

– Na świecie, poza modlitwą, dobra fajka to jedyna przyjemność. – rozmarzył się proboszcz.

– Może mi ksiądz powiedzieć, czy nie kręcą się tutaj obcy?

– Nie bardzo rozumiem.

– Poznałem wczoraj Grabarkę?

– Helenę… tak. Biedna sierota, poza tym złota dziewczyna.

– Trudno zaprzeczyć. – przytaknął Gajda. – trudno też zaprzeczyć, że gdyby ktoś tutejszy, kto ją zna, szarpnął się na zwłoki, musiałby być co najmniej niespełna rozumu, albo opętany. Myślę więc, że zwłoki bezcześci ktoś obcy.

– … albo opętany. – przypomniał Wyciorek.

– Albo. Zacznijmy jednak od obcych. Na przykład Wietnamczyków.

Proboszcz cmoknął.

– Nie sądzę. Co prawda mają interesy związane z cmentarzem i zjadają psy, ale nie zadzieraliby z Grabarką. To taoiści. Robią tai chi, piją zieloną herbatę, nie chodzą do oberży.

– I żyją?

– Jakie to życie? – prychnął proboszcz.

– Jakie mają interesy z cmentarzem?

– Handlują zniczami.

– Może będą mieli jakieś pożyteczne informacje. A inni?

Wyciorek splunął próbując zebrać myśli.

– Nie sądzę. Ostatnich obcych, poza Wietnamczykami, jakich tutaj widziano, to byli Szwedzi podczas potopu. Raz przejeżdżał tabor Romów, ale nieopatrznie zajrzeli do „Gołodupca".

– I co? – zapytał Gajda.

Ksiądz zaciągnął się po raz ostatni papierosem, po czym rzucił niedopałek na płytkę chodnikową i zmiażdżył go obcasem.

– Jakby ci to wyjaśnić, żebyś nie wyrobił sobie błędnej opinii na temat tutejszych. Widzisz – ludzie w okolicy są prości. Poczciwi, ale prości. Kochają papieża, uprawiają miłość bez zabezpieczenia, biją swoje żony, a gdy gryzie ich sumienie, zachlewają się w trupa.

– Potrafię to sobie wyobrazić. – potwierdził inspektor.

– To, o czym odpowiedziałem, – ciągnął ksiądz – wbrew pozorom nie jest bardziej skomplikowane w rzeczywistości. Więc kiedy w ten, stosunkowo biedny świat dostanie się pierwiastek obcy… to jest jak wirus. Część może od tego umrzeć, więc zanim sami umrą, pozbywają się źródła choroby.

– Co dokładnie się stało?

– Powiedzmy, że Romowie źle się poczuli i musieli wyjechać, ale przez przypadek pomylili drogę i skończyli w bagnach.

– Źle się poczuli?

– Powiedzmy. – powiedział znacząco ksiądz – Z widłami w brzuchu nie można czuć się zbyt komfortowo. Nie masz może jeszcze fajeczki?

Gajda podał Wyciorkowi wymiętą paczkę i ogień.

– W każdym razie. Potem w umysłach pojawia się coś, jakby chęć zamaskowania tego, co się stało. Pojawiają się historie, o duchach, o bąblach, które nagle wyskakują na skórze intruzów, o tym, że Romowie wariują. Wszystko, żeby nie przyznać się przed sobą do tego, co się zrobiło… nawed przy spowiedzi. W połączeniu z tutejszym bimbrem, wierz mi chłopcze, można uwierzyć nawet w krasnale. Wybacz, że tak ględzę, ale nie mogę pozwolić, żeby to opowiadanie trwało tak bezmyślnie.

– Mogę zrozumieć to, co ksiądz mówi. – przytaknął Gajda, a przed oczami stanęła mu przepita łysina Dziadunia. – no dobrze. Czyli obcy nie. A opętani?

– Gajda…

W głosie Wyciorka zabrzęczało zmęczenie. Ksiądz spuścił wzrok i poczłapał w stronę małej ławeczki stojącej nieopodal.

– Gajda… – zaczął jeszcze raz. – to nie chodzi o ludzi. To miejsce jest opętane. Tutaj wszystko jest w ciągłej agonii. Jakby coś wysysało z mieszkańców soki. Nie pozwalało im umrzeć, ale nie dawało żyć.

– Chyba nie bardzo rozumiem.

– Ja też nie. Ja staram się żyć normalnie. I ratować te poczciwe dusze przed ostatecznym wciągnięciem w bagno i póki mi starcza sił… jakoś ciągnę.

Wyciorek ciężko westchnął.

– Mogę mieć do ciebie dwie prośby.

Inspektor przytaknął.

– Jeszcze papieroska. To po pierwsze. A po drugie: dziś niedziela. Przydałoby się coś wlać w krwioobieg… Pana uczcić. Przyniósłbyś staremu trochę trunku z oberży. Mają tam świetny bimber. Jest nawet takie przysłowie…

 

***

 

Wizyta w domu Wietnamczyków niewiele dała i przyznać trzeba, że Gajda się tego spodziewał. Taoiści to były męty najgorszego sortu. Takim to zawsze było wszystko jedno, kto rządził światem. Dobro tryumfowało – „bardzo dobrze, bardzo dobrze", kiedy piłeczka była przy siłach ciemności „bardzo dobrze, bardzo dobrze". Ani nie można było nimi zbyt manipulować, ani przekabacić. A do tego wszystkiego państwo Liung, mieli typowy azjatycki dystans, który objawiał się bezpłciowością wyrazu twarzy i przytakiwaniem na wszystko, o co Gajda zapytał. Już postanowił, żeby zasugerować swoim zwierzchnikom, masowe przerabianie Azjatów na narządy, kiedy tylko zło ostatecznie zatryumfuje.

Rodzina Liung, wprowadziła się do opuszczonej chaty na skraju mokradeł. Wcześniej mieszkał tam listonosz Stopa, który zapił się na śmierć, a potem powiesił, czy może raczej powiesił, by potem zapić się na śmierć, czy jeszcze inna kombinacja tych dwóch komponentów. W każdym razie Stopa nie żył, a dom stał pusty, więc Liungowie dogadali się z gminą i za relatywnie większy czynsz wprowadzili wraz z dzieciakami i kilkoma klatkami pełnymi psów. Potem klatki opustoszały, podobnież okolica przerzedziła się, jeśli chodzi o bezpańskie zwierzęta. Liungowie żyli z handlu zniczami, plastikowymi kwiatami i koszulkami z nadrukiem „I love CMENTARZ". Nie było to, życie, które można byłoby nazwać dostatnim, ale przynajmniej żaden z mieszkańców nie zabił ich za niefortunne pojawienie się w gospodzie. Przez to, że mieszkali na uboczu, weszli z mieszkańcami w swoistą symbiozę. Wszystko to, z punktu widzenia śledztwa Gajdy było absolutnie bez znaczenia, za to inspektor nabył sobie nowy podkoszulek i miał okazje przyjrzeć się bagnom.

 

Bo bagna w okolicy nie były zwyczajne. Inspektor zrozumiał to podczas rozmowy z panem Liungiem. Były zabójczo ciche. Na kępach traw, rozrzuconych po kosmatym zwierciadle mokradeł nie skrzeczało ptactwo, nie brzęczały muchy, komary, nie pluskały ryby. Nawet trawa wydawała się jesienna, lekko pożółkła, a kora wplecionych w toń wody drzew na pierwszy rzut oka, była raczej spróchniała, niż świeża.

– Zawsze tutaj jest tak?

Pan Liung tylko przytaknął. Potem wskazał Gajdzie kilka ścieżek, którymi bezpiecznie można się było przemieszczać przez uroczysko, a nawet zaoferował się jako przewodnik. Gajda nie skorzystał. Po prostu wyszedł, obierając jedną ze wskazanych dróg.

Każdy kolejny krok po rozmoczonej ziemi, uzmysławiał Gajdzie sens słów wypowiedzianych przez Wyciorka. Coś wysysa z mieszkańców soki. I wcale nie chodziło, o uczucie zapadających się stop połączonych z nieprzyjemnym ciamkaniem niesione przez każdy krok. Nos doświadczonego wygi podpowiadał inspektorowi, że to miejsce ma kurewsko złą aurę i nawet ktoś, kto pracuje w branży od lat może od tego wszystkiego dostać kręćka, czy jakby ujęła to agentka Nathicana – pierdolca.

Z drugiej strony im bardziej ogarniało go poczucie niebezpieczeństwa, tym bardziej czuł podniecenie. Zupełnie jak w dzieciństwie, kiedy z chłopakami zakładał się, kto będzie miał na tyle ikry, żeby nasikać do konfesjonału podczas spowiedzi… zawsze wygrywał.

 

Wieczorem. Spotkał się z Heleną. Ktoś znów dorwał się do świeżo zakopanej trumny i grabarka wszem i wobec oświadczyła, że jutro po raz ostatni odwiedzi Gołodupca w tej żenującej sprawie, i jeśli do tego czasu nie znajdzie się winny, jej blaszana saperka potraktuje genitalia wszystkich w sposób demokratyczny. Znaczy jak w Demokratycznej Republice Chin, więc, kurwa (to już cytat), proszę o kooperatywę (koniec cytatu). Potem przyszedł Dziadunio, ale był coś markotny (jak mawia przysłowie: „post coitum omne animal triste est"). Gajda próbował dopytać się o epizod z Romami, ale starzec, nie umiał powiedzieć dokładnie, coś mieszał, przebąkiwał o jakiejś panice, jakimś czary mary, więc Gajda przestał go słuchać i wrócił do flirtu z Grabarką. W niedzielny wieczór, nie udało mu się połączyć z Piłatem – w całej okolicy nie było zasięgu.

Za to był seks z Heleną, lecz scena ta jest zbyt epicka, by skromne pióro opowiadacza mogło się na nią porwać. Poza tym opowiadacz ma słaby żołądek.

 

***

 

– Szefo! Stęskniłeś się pan?

Poranna kawa uwięzła Piłatowi w gardle.

– Inspektorze… – zaczął prokurator. – jakieś informacje.

– Żenię się. – Najdziwniejsze było to, że w głosie Gajdy nie było czuć głupkowatego dowcipu, z jakim prokuratorowi inspektor od zawsze się kojarzył.

– A jaki to ma związek ze śledztwem? – wolał się upewnić Piłat.

– Żaden, ale pomyślałem, że może pana zainteresuje. A co do śledztwa. Dziadunio dyma, dla zabawy, więc sprawy nie ma.

– Chcesz powiedzieć, że wracasz?

– Niezupełnie. Coś w okolicy zdecydowanie jest nie tak. Nie potrafię powiedzieć co, ale co najmniej jakby Pradawni robili sobie tutaj doroczne pikniki.

– Mówisz o TYCH Pradawnych. – kawa którą Piłat przełknął, stanęła mu w gardle po raz drugi.

– Oj Ponti Ponti. To taka metafora, z tych: „czym jest prawda", „umywam ręce", „piknik pradawnych"… wiesz pan.

– Przepraszam inspektorze… nie przyzwyczaiłem się do aż takiej subtelności z twojej strony.

– To miłość odmienia. W każdym razie, chciałbym, żebyś sprawdził pan dla mnie kilka rzeczy. Po pierwsze bagna. Szef mówił o wpływach… może nie chodzi o wpływy kogoś, ale czegoś. Po drugie: czy w kartotece figuruje jakiś demon, którego nazywają Skrzypek.

– Skrzypek jak?

– Jak jak Skrzypek?

– No jaki Skrzypek. Ma jakieś nazwisko?

– Skrzypek Skrzypek.

– Postaram się to sprawdzić.

 

Dwie godziny później Piłat referował Gajdzie swoje odkrycia. Nic specjalnego – większość miejsc z wpływami od dawna okupowana była przez chrześcijan: Lurdres, Medjugorie, Licheń. Zasadniczo stawiają na nich kapliczki, więc nie stanowią jakiegoś specjalnego zagrożenia. Ekspansywna turystyka odbiera im też charakter miejsc mocy. Co do sił ciemności, od dłuższego czasu preferowany jest marketing bezpośredni, nastawiony raczej na klienta niż agresywną politykę turystyczną (finansowo zyski są podobne, ale w ostatecznym rozrachunku chodzi przecież o duszę klienta, a nie jego album ze zdjęciami). Rok wcześniej wydano nawet dyrektywę, żeby starać się ograniczyć strefę wpływu. „Mówimy, nie śmierdzimy", głosiło hasło, a ideą przedsięwzięcia było nie pozostawianie śladów. Więc miejsca wpływu, pozostały domeną chrześcijan, demonów z dość zaawansowaną demencją lub…

– Lub? – ponaglił Gajda.

– W tym sęk. Twoja metafora inspektorze mogła nie być wcale tak metaforyczna, jakbyśmy chcieli…

– Nie bardzo rozumiem.

– Pomyśl Gajda. To nie kwestia wpływu… tylko obecności.

– Ponti, tutaj jest naprawdę straszny zasięg, jeśli będziemy bawić się w to intelektualne sudoku, możesz mi pan nie zdążyć powiedzieć tego, co trzeba.

– Wpływ, to rzecz drugorzędna, ptaki uciekły z bagien, bo się wystraszyły, tobie trzewia się przewracają, bo…

– …coś się tam zadomowiło.

– Właśnie. Ale to nie wszystko. Pamiętasz jak mówiłem, że góra odżegnywała się od umieszczania w okolicy agentów.

Gajda przytaknął.

– Otóż, nie tylko nie umieszczała tam agentów, ale też cały teren otoczony jest kordonem zaklęć, czujek i całym tym okultystyczno-elektronicznym gadżeciarstwem, które ma zapobiec niewłaściwemu pierdnięciu komara.

– Chcesz powiedzieć, że szef chroni się przed czymś?

– To ty powiedziałeś inspektorze, – Piłat wolał się zabezpieczyć – ale nie możemy wykluczyć takiej ewentualności. Albo chroni siebie przed czymś, albo chroni… coś.

– Nie rozumiem jednej rzeczy. – jeśli tak jest… co ja tutaj robię?

– To dobre pytanie, niestety nie mam na nie dobrej odpowiedzi. Miej się na baczności…

Seria szumów i warknięć w słuchawce na chwilę przerwała rozmowę. Z morza zakłóceń prokurator wyłapał głos Gajdy.

– A co ze Skrzypkiem?

Nastała niezręczna cisza.

– Skrzypek… to kolejna dość niepokojąca kwestia…

 

 

***

 

Skrzypek faktycznie stanowił kwestię niepokojącą. Piłat poinformował inspektora, że Skrzypek zwany po prosty Skrzypkiem, to był jeden z nieudanych eksperymentów prowadzonych przez firmę. Jeden z agentów wypatrzył go kiedyś na ulicy, jak muzyk znęcał się nad instrumentem. Wtedy przyszło agentowi do głowy, że dzięki tego typu artystom można podnieść poziom ogólnego cierpienia na świecie. „Niegroźny, niedorozwój" głosił profil psychologiczny muzyka. Prowadzone eksperymenty z muzyką nie przyniosły jednak spodziewanych efektów. Jego metody audiodewastacji osobowości zaczęły przynosić efekty odwrotne do spodziewanych. Grupa poddana eksperymentowi, przez zadawane jej muzyką cierpienia, zaczęła się wysubtelniać i poszukiwać ukojenia w bardziej harmonijnych dźwiękach. Krótko mówiąc – zła muzyka dała dobre efekty… jak dla firmy za dobre. Postanowiono skupić się bardziej na wpływie popu na prostowanie fałd mózgowych, co zakończyło się odkryciem tego, że im prostszy beat, tym mniej subtelna i łatwiejsza do kontrolowania dusza. Skrzypka zaś spisano na straty. I tutaj zaczyna się problem… Skrzypek Skrzypek, który nigdy nie był demonem od ponad siedemdziesięciu lat… nie żył.

Tymczasem znów siedział na trójnogim zydelku przy kominku i rzępolił na gęślach. Gajda patrzył na niego spode łba. Choć czuł, że ma już wszystkie elementy, nie potrafił posklejać całej tej układanki do kupy. Kim był Skrzypek? Dlaczego jego muzyka doprowadzała Gajdę do wymiotów? Dlaczego Szef przysłał go tutaj, pomimo kordonu bezpieczeństwa? Oczywiste było, że sprawunki Dziadunia na cmentarzu i Hindusi to była tylko przykrywka dla takich wymoczków jak Piłat. Pytanie, na które Gajda musiał sobie odpowiedzieć było następujące. Jakie jest jego PRAWDZIWE zadanie?

 

Drzwi do izby z szynkwasem wypadły razem z framugami.

– Dzień sądu, kurwa! – Od progu krzyknęła Grabarka, po czym wtoczyła się do izby jak radziecki czołg do cerkwi.

Gajda nawet jej nie zauważył. Wertował jeszcze raz raport Nathicany… szczególnie jego końcówkę:

 

…Ciszej niż kot, Skrzypek podniósł się ze swego taboretu przy kominku i w kilku zręcznych krokach pokonał odległość dzielącą go od drzwi. Gdy bezszelestnie się za nim zamknęły, Grabarka nie głośniej uniosła się i w chwilę później podążyła za nim.

 

Dopadła go jakieś sześćdziesiąt jardów za oberżą i bez zbędnych pytań odrąbała głowę łopatą, po czym zawlokła na cmentarz, rzuciła w kompost, smarknęła w palce na amen i liczyła, że nareszcie będzie spokój.

 

Przeliczyła się. A Dziadziowi, kurwa jego mać, znowu się upiekło.

 

O co chodziło. Według słów Nathicany, Grabarka po prostu miała zabić Skrzypka i koniec. Dziadzio dmucha, Skrzypek zbiera baty, Dziadzio dalej dmucha. Nic nadzwyczajnego… tylko że.

 

… wszyscy bez słowa skinęli na Skrzypka. Grabarka mruknęła coś pod nosem, puszczając delikwenta, który raczył się stawiać i pomaszerowała do wolnego miejsca… z dala od Gajdy. Siedziała tylko i wilczym wzrokiem lustrowała Skrzypka. Trwała niemal bez ruchu, wyczekując momentu, aż większość bywalców nie wylądowała u nóg stołu. Gajda również opadł na stół, żeby nie rzucać się w oczy i tylko chyłkiem obserwował, jak rozwija się sytuacja. Głównie jednak próbował rozsupłać nagromadzone wątpliwości.

 

Dziadunio dmucha, Skrzypek zbiera baty. Skrzypek zbiera baty…

 

***

 

Piłat przez ostatnie kilka godzin próbował dodzwonić się do Gajdy. Był przerażony. Informacja, która dotarła do niego jakiś czas po rozmowie z inspektorem sprawiła, że żuchwa prokuratora dostała ataku padaczki. Skrzypek, to nie była niepokojąca sprawa. To była katastrofa i Gajda musiał się o tym dowiedzieć. Niestety zmory zamieszkujące okolice Gołodupca, znów podpierdoliły zasięg.

 

***

 

Było już grubo po północy, kiedy wszyscy zaliczyli solidarny zgon. Ciszej niż kot, Skrzypek podniósł się ze swego taboretu i w kilku zręcznych krokach pokonał odległość dzielącą go od drzwi. Gdy bezszelestnie się za nim zamknęły, w ślad za Skrzypkiem ruszyła Grabarka.

 

Dziadunio dmucha, Skrzypek zbiera baty. Skrzypek zbiera baty… Grabarka zabije Skrzypka, Grabarka zabije Skrzypka…

 

Gajda ruszył za nimi, kiedy tylko zamknęły się drzwi. Chwycił klamkę wyrwaną z drzwi do pokoju Piłata. Nie wiedział po co, ale taki jest kaprys opowiadającego. Zresztą. On zajęty był czymś innym. Grabarka nie może, zabić Skrzypka, bo Skrzypek nie żyje.

 

Grabarka nie zabije Skrzypka… Grabarka… złamie pieczęć. Głupie zabawy Dziadunia doprowadziły do tego, że ktoś złamie pieczęć… a Gajda miał do tego nie dopuścić.

 

– Nie! – wrzasnął Gajda i ruszył biegiem za pozostałymi.

 

Dopadł ich jakieś sześćdziesiąt jardów za oberżą.

 

– Heleno! – krzyknął.

 

Lecz było już za późno, Saperka Grabarki opadał właśnie na bezwładny kark Skrzypka, a jego głowa potoczyła się pod ścianę pobliskiej chaty.

 

– Mówiłam ci Mieciu… od ostatecznego rozrachunku ty mie się odpierdol.

– ale to nie tak. Nie tak. To nie…

 

Bezgłowe ciało Skrzypka zaczęło wydawać z siebie nieprzyjemny syk. Gajdam mocniej ścisnął klamkę.

– Co jest, kurwa? – mruknęła Grabarka.

… i wtedy się zaczęło.

Koniec

Komentarze

No i jestem pierwsza. Czuję się jak Neal Armstrong w studio... tfu... znaczy - na Księżycu. Wcześniej odrobiłam pracę domową i przeczytałam oba teksty "inspiracyjne". Muszę przyznać, że opowiadanko bardzo Ci się udało. Świetnie oddałeś charaktery Gajdy oraz Garbarki (trafił swój na sewego :D). Uważam, że powinieneś napisać jeszcze tekst o ślubie tej parki - tam dopiero by się działo ;) W opku jest wszystko, co być powinno: humor, fabuła i postaci. No i oczywiście fajny styl. Daję 5.

P.S. Gdybyś miał ochotę powtórzyć taki eksperyment z moimi bohaterami - feel more than welcome ;) Jeżeli znajdziesz chwilę looknij proszę na "Ronina". Jestem ciekawa Twojej opinii :)

Nowa Fantastyka