- Opowiadanie: deathhascome - Etöre Agardü! -1-

Etöre Agardü! -1-

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Etöre Agardü! -1-

Powiadali, że człek ten przybył z ziem, o których bóg zapomniał, bo nie słyszano o nim w żadnym z miast Północy. Wyłonił się światu od tak, zza horyzontu. Wyczerpany i słaby niczym niemowlę. Wygłodzony i odwodniony.

On sam powiadał, że pędził przez nienazwane szlaki, kamieniste pustkowia i wilcze, leśne padoły. Nazwali go zatem Żeglarzem Pustyni. Tułaczem.

Wypowiadał się komicznie, szybko, strzelając zbitką gardłowych warknięć i basowych pomruków, których żaden Dähäkkeńczyk nie mógł zrozumieć. Nawet powtórzyć, mimo, że wielu przyjęło to wyzwanie.

Żeglarz Pustyni różnił się od wojowników Północy. Był wysoki, chuderlawy. A że Dähäkkeńczyk to mężczyzna rosły, mężny i honorowy, to surowo patrzył na przybysza. Ten jednak prędko nauczył się tańczyć z ich ogniem i śpiewać ich żelazem. Szybko pojął też tutejszą mowę, szybko posiadł także obyczaje. Nawet głos mu się zdarł od miejscowego piwa.

Wtedy jego prawdziwe imię nie było już takie ważne. Został Żeglarzem Pustyni. Tułaczem.

Był swój.

Toteż prędko spuszczono z nim pojednawczą kroplę krwi do jednej misy i biesiadowano na cześć zagubionego brata Dähäkkeńskiego, który powrócił do ojczyzny. Był dobrą wróżbą zesłaną przez bogów.

A potem przyszła wojna, a ten chciał dorównać męstwu swych nowych rodaków.

Był gotów.

A nadchodził czas mordów. Czas ciemności, szczęku żelaza, metalicznego zapachu krwi i gnijącego truchła. Czas Ognia i Kwiatów, jak mawiano w Dähäkkenie. Czas walki, która przyniesie wojom Świętą Śmierć będąc nabitym na ostrze wroga. Jedyne godne wojownika skonanie.

I kolejna okazja, by ucztować i tańczyć, i poużywać dziewek, nim wróg podejdzie pod wzgórza. Nim zapuka do bram.

A nieubłaganie dzień ten nadchodził.

 

 

Pochwycił z namaszczeniem stylisko topora wgryzionego w ziemię. Z trudem wyszarpnął go z mokrego, usianego gęstą trawą podłoża. Ten wdzięcznie zaśpiewał swymi żelaznymi strunami. Majestatyczna broń sprawiała wrażenie tak ciężkiej, że nawet wóz taborowy by jej z tej ziemi nie wyrwał. Ale on wyrwał.

Był Żeglarzem Pustyni.

Ważył go teraz kościstymi, lecz silnymi, umorusanymi piachem dłońmi. Stał w zbroi łuskowej na czele wielu ludzi, którzy bacznie i spokojnie, zaś z podnieceniem w oczach, doglądali jego topora, którego władczo oparł na żelaznym naramienniku.

Był już jednym z nich, więc stanął w ich szeregach.

Wtem ciężkimi, głośnymi krokami, podszedł do nich dowódca. Towarzyszyło temu dźwięczne szeleszczenie stalowych płyt jego pancerza. Był pewny w swoim chodzie. W spojrzeniu także. Mimo zbroi, która ważyła tyle, co dwa wieprze zarzucone na plecy, ruszał się wartko.

Zwolnił, prawie przystanął by obrócić się w stronę długiego, ludzkiego szeregu. Armii, która pokryła całe wzgórze. Zauważył, że każdy bacznie nastawia uszu, w oczekiwaniu jego rozkazów. Patrzyli na niego w odrętwieniu wilgotnymi, sarnimi oczami opierając dłonie na głowicach mieczy i krawędziach tarcz. Z nabożnym szacunkiem czekali na kilka słów od swego wodza.

– Bracia! Dziś bój stoczy dziesięć tysięcy Dähäkkeńczyków, z trzydziestoma tysiącami Saffaków! – zakrzyknął tonem niskim z determinacji. Ślina wytrysła mu z ust – stajemy dziś na wzgórzach Dähäkkanu. Na ziemiach, które wypuściły nasiona naszego życia. Stajemy dziś na udeptanym piachu, na którym nasi przodkowie stawali tysiące razy, tak jak my dzisiaj, by bronić naszej mowy, naszych tradycji, naszych rodzin. Naszej chwały.

Nie pozwólcie naszym dzieciakom o sobie zapomnieć, rycząc dziś jak potwory, przelewając dzbany krwi w brutalnym boju i spoglądając dumnie śmierci prosto, w jej plugawe gały! I tak jak my nie zapomnieliśmy o naszych dziadach, którzy rozłupywali każdą czaszkę nieprzyjaciela i starli swe żelazo wystarczająco wiele razy, byśmy teraz mogli biesiadować z naszymi kobietami, przy naszym wybornym piwie i wzniosłych śpiewach, tak i wy zasłużcie dziś na swoje własne Pieśni! Na swoją własną pamięć! – wskazał otwartą dłonią, gdzieś za horyzont – kiedyś nadejdzie dzień, w którym dostąpicie Świętej Śmierci. Kiedyś nadejdzie dzień, w którym poniosą was w glorii na tarczy, którą dźwigną barki waszych braci miecza!

Oczekujcie dnia, w którym wasi rodacy postawią wam pomnik i wypiją za waszą godną czci śmierć w walce. Ale ten dzień… to nie TEN, dzień!

Zapytacie, czy ja, Mäkinen Niedźwiedzi Pazur, wasz Wódz, Drugi Jeździec i Książę Ziem Północnych, zostanę dziś legendą? Nie – wskazał teraz palcem w ich stronę, nie kierując jednak gestu do nikogo konkretnego – To wy zostaniecie legendą! Wszyscy nią będziemy! To wasze ostrza zatopią się dziś w cielsku historii, i już dziś wieczorem napiszecie ją nowymi słowami. Słowami ludzi Północy! – zacisnął ceremonialnie pięści. – Do boju bracia! Do boju, wojownicy Północy! Etöre Agardü!

Zakrzyknęli tubalnie i radośnie, a Mäkinen Niedźwiedzi Pazur rozpostarł wielkie ramiona.

– Mäkinen Niedźwiedzi Pazur! – wrzasnął ktoś w tłumie. – Niech żyje książę! Etöre Agardü! – dodał inny.

Zakrzyknął w przypływie emocji wraz z nimi, ale on sam tego nie słyszał, bo wzdłuż szeregów już skandowano jego imię, a łoskot mieczy walących o okucia tarcz i hełmów przypominał burzę.

Niepewny wzrok wojów obrosłych w piórka po wielu latach pijaństwa i zabawiania się w grodzie z niewiastami, w jednej chwili przemienił się w istne morze rozpalonych spojrzeń, które przypomniały sobie stare, dobre czasy.

Tylko Żeglarz Pustyni zachował powściągliwość nie ruszając ogromnego żelastwa ze swojego ramienia. Zaśmiał się szczerze i z zapałem, gdy książę wyłapał jego wilcze spojrzenie.

Wtem Mäkinen Niedźwiedzi Pazur podszedł do niego i jego wielka łapa pochwyciła przedramię towarzysza mocno, jak imadło, druga zaś otuliła kark. Odpowiedział tym samym gestem i przez chwilę stykali się czołami.

– Dziś dzień także twojej chwały, bracie – rzekł donośnie dowódca starając się stłumić wszechobecną burzę żelastwa tłukącą o tarcze. – Dziś ochrzcisz w boju swój topór i będziesz wołał się Północnym. Ożenisz się z Dähäkkanką i spłodzisz silnych, mądrych wojów!

– Powiadam Ci Mäkinenie, to wielki dzień dla Dähäkkenu. Tuż po zmroku zwycięstwo uczcimy rogiem palmowego wina – książę poklepał towarzysza po wielkiej potylicy i odsunął się. Mruknął ze smakiem.

– Dobrze gadasz, bracie. Serce masz tutejszych – rzekł, a potem zagwizdał, na co odpowiedział jeden z wojów z pierwszego szeregu. Wpierw ubrał księcia w czarną opończę, która była prezentem od króla. Potem wręczył mu srebrny hełm z rubinowymi oczami, a gdy ten go włożył i przewiązał rzemienie, wetknął iście królewski miecz w jego prawicę.

Obrócił się, by wyglądać nadciągających Saffaków, którzy przed momentem wychynęli zza najbliższego wzgórza. Wielu z nich nosiło tyczki z łopocącymi, żółtymi i czerwonymi chorągiewkami. Z tej odległości przypominały zawieszone w powietrzu, tańczące płomienie.

Dähäkkeńczycy stali teraz w milczeniu i patrzyli. Wielcy jak beczki, w lśniących zbrojach i otuleni grubymi skórami przy akompaniamencie wiatru. Wyczekiwali. A tamci pojawili się nagle, wyrastając jak wielkie krzewy, ścieląc gęsto szczyt wzgórza. Gdzieś z oddali dobiegał dźwięk dotkliwego rzępolenia fletów zmieszanych z ich dzikim śpiewem.

Na Północy postrzegano Saffaków jako dzikusów. Brzydzono się nimi nieprzeciętnie, co pokazał teraz Mäkinen spluwając siarczyście pod swoje stopy. Mawiano o nich, jak o odmieńcach, których dobry bóg zepchnął w kamieniste pustkowia, by tam mogli odprawiać swe mroczne rytuały. Po każdą równinę nosiła się wieść, że mają splugawione swoją czarną magią twarze, które zakrywają maskami, a cali spieczeni są od swego piekielnego słońca. Powiadało się, że niebo nad ich osiedlami rumieni się tak długo, aż rozpali się do czerwoności. Nikt nie śmiał zaprzeczyć, że to klątwa zesłana przez Gobakkena – najpotężniejszego z bogów.

To nie było niebo dobrych bóstw, jak na Północy, gdzie widziano piękne, skołtunione jak włosy niewiast chmury, na tle jednolitej, żelazistej barwy. Barwy miecza. Niebo godne narodu wojowników.

Saffakowie mieli także słabe postury jak u Dähäkkeńskich niedorostków. To wiedzieli wszyscy. Nawet ich kobiety nie były takie, jak to Gobakken przykazał, bo nie sposób było ich odróżnić od mężczyzn. Też były wysokie, smukłe i nosiły długie, zlepione błotem włosy. Ich kraj to istna wylęgarnia szczurów, powiadał król.

A ci, gdzie tylko by nie byli, przygrywali sobie na bębenkach i dmuchali w flety, a te zawodziły dziko. Brzmiało to jak zew potwornego, drapieżnego ptaka. A śpiewem i tańcem do tej straszliwej muzyki unosili się wszyscy ich mężowie, bez wyjątków. Starcy, w sile wieku i chłopcy. I podobno mieli melodyjkę na każdą okazję. Czy nie byłaby to bitwa, śmierć bliskiej osoby, czy ceremonie zaślubin. Zawsze musieli dmuchać w ten upiorny instrument.

Zaś to wszystko potężny i dumny Dähäkkeński człowiek widział jako słabość i wstyd. Niegodne to było tradycji dumnych mężów, jacy rodzili się od wieków na Północy. Ich melodią były wrzaski i chóralne buczenie, tupanie, oraz bicie orężem o okute powierzchnie tarcz i hełmów. To były lepsze melodie. Bo śpiewała z nimi sama Wojna.

– Przywędrowali tu razem ze swoją klątwą! – krzyknął przez ramię wielki Mäkinen, gdy nagle ołowiane chmury połknęły słońce. Wiatr wezbrał na sile.

Monotonna, niesiona wiatrem melodia, do której maszerowali, zmieniła się prędko we wściekłe, nerwowe świszczenie, a tamci zaczęli wykrzykiwać i wyć niczym psy gotując się do walki. Powarkiwali i pohukiwali imitując zew swojej pustyni, z której tu przyszli. Chyba szykowali się do szarży.

– Plugawe szczury – odrzekł z obrzydzeniem Hoghar Końska Podkowa, który stał tuż obok Żeglarza Pustyni. Był prawdziwym olbrzymem, o ogolonej czaszce i rudej brodzie, o dwie głowy przewyższającym wszystkich innych wojów. To właśnie on był największym przyjacielem Żeglarza Pustyni, radził mu i nauczył go jak obchodzić się z bronią. Klepnęli się wzajemnie po plecach życząc sobie jak najwięcej ściętych głów.

Mäkinen ponownie obrócił się do swojej armii, która ze zniecierpliwieniem przystępowała z nogi na nogę, ważyła w rękach miecze i topory, osłonięta już zawczasu tarczami.

– Niech cierpią żmije! – zakrzyknął unosząc miecz nad głowę – pobijemy ich dziś i sprawimy, że znów wpełzną do swojej nory! Gobakken jest po naszej stronie! – skierował ostrze w stronę Saffaków, a potem wydarł się tak nieludzko, że brzmiało to jak zawodzenie morskich potworów – Za króla!

Ruszyli bez zastanowienia wrzeszcząc i wymachując orężem nad głowami, przeskakując nad niewielkimi kamieniami. Szarża tysięcy stóp wprawiała ziemię w drżenie.

Wtedy posypały się pierwsze strzały, które wystrzeliły w posępne, ciemne niebo. Długo unosiły się leniwie, ale w mgnieniu oka przyspieszyły trafiając z wizgiem w ludzi. Uderzyły tak szybko, że wielu nawet nie zdołało zasłonić się tarczą. Hoghar Końska Podkowa odepchnął jednego z nieszczęśliwców, który zanosił się rozpaczliwym kaszlem po tym, jak strzała przeszyła jego grdykę na wylot.

– Trzymać szyk! Nie wyprzedzać! – rozkazywał szybko książę z pierwszego szeregu. Biegli w szaleńczym wręcz tempie po stromej ścianie wzgórza. Saffakowie nadal czekali.

Kolejne strzały wytrysnęły prędko, nim jeszcze pierwsze zdołały wbić się w ciżbę ludzi. Gdy nieubłaganie zaczęły pędzić na dół, Żeglarz Pustyni usłyszał ich bzyczenie, podobne do roju rozdrażnionych os i zareagował. Teraz wojownicy Północy byli prędcy i zasłonili się. Pociski wgryzły się wściekle w ich osłony.

Trzy z głuchym brzęknięciem wbiły się w okrągłą tarczę Żeglarza Pustyni. Sprawnie przesunął wielkim toporem po kutej powierzchni i połamał je jak zapałki. Nie przestawali szarżować.

Napastnicy rodem z pustyni nie dawali za wygraną. Jeden z nich wykrzyknął następną komendę i kolejna połać pocisków o jaskrawoczerwonych brzechwach pokryła niebo. Znów szybowały leniwie, niczym sokół wypatrujący gryzonia, ale potem poczęły pikować w nadciągających Dähäkkeńczyków. Tarcze popłynęły nad hełmy i po raz drugi poniósł się głuchy dźwięk zatrzymywanych pocisków.

Przynajmniej tak było w pierwszym szeregu, w jakim biegł Żeglarz Pustyni. Nie miał czasu, by oglądać się za pozostałymi.

Dzika, gniewna melodia cały czas świszczała, a tamci wyli i szczekali do niej bez ustanku. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia zaczęli zbiegać ze swojego wzgórza tak nieludzko szybko, jakby ktoś ich wszystkich popchnął. Tańczące w powietrzu, ogniste proporce podpaliły ścianę wzgórza.

W tym momencie melodia urwała się, jakby ktoś podciął jej gardło. Głuchota i kroki dzieliły ich od starcia. Wielu, w tym Żeglarz Pustyni, zarzuciło tarcze na plecy, by dobrze uderzyć podczas pierwszego kontaktu.

Dopiero w tym momencie zobaczył ich oblicza. Miedziane twarze, które okrywały dopasowane, odlane w złocie maski. Przez wąskie otworki na oczy zobaczył ich rozwścieczone, tygrysie źrenice. Każdy z nich był wyższy od wojów Północy, jednak ich wątłe ciała zakrywały obszerne, rude szaty pustynne, a na nich mieli kolcze koszule. Warczeli i wyli jak goniące za zdobyczą szakale, z krzywymi szablami starannie ułożonymi tuż przy głowie, z ostrzem skierowanym lekko do góry. Głowy zaś okrywały im hełmy, zwieńczone długim na łokieć kolcem.

Żeglarz Pustyni wyszczerzył zęby jak lew i zaryczał miotając majestatycznym toporem wokół głowy. Wyczuł moment, gdy od pierwszego z nich dzieliły go korki i huknął z całej siły. Nie patrzył gdzie. Gdziekolwiek by nie przyłoił, pogruchotałby nieszczęśnikowi wszystkie kości.

Tak też się stało, bo zmiótł Saffaka ze swojej drogi jak kurz, który wymiata się miotłą ze schodów. Nawet jeśli jakimś cudem zachowałby życie, szarżujący, potężni Dähäkkeńczycy beznamiętnie go już zadeptali.

Zewsząd popłynął posępny dźwięk szczęku żelaza i przeraźliwych krzyków. Tępy huk ciał wpadających na siebie.

Hoghar Końska Podkowa, i tak wyższy od wielkich Saffaków i dwakroć od nich szerszy, wgniótł jednego w ziemię swoim bojowym młotem. Gdy począł tłuc się z kolejnymi dwoma, ktoś wskoczył mu na plecy i oplótł gardło silnym przedramieniem. Zacharczał, ale nie mógł sobie pozwolić na nieuwagę, odpierając dzikie ataki tych z przodu. Poczerwieniał wytrzeszczając gały, nie ustawał w swoim kaszlu. Desperacko starał się zrzucić zawziętego dusiciela, który szeptał mu do ucha w rytmie swej dzikiej melodii.

Wtem kilkoma susami dopadł ich Żeglarz Pustyni, który zatopił ogromne żelastwo w Saffaka wiszącego na olbrzymie. Rozległo się obrzydliwe, zdławione mlaśnięcie topora, wbitego ochoczo i mocno w jego plecy. Strużka krwi, jak bicz zdzieliła Żeglarza Pustyni w czoło. Ten w jednej chwili poluźnił uścisk i zawył okropnie ześlizgując się.

Bez zbędnego namysłu, zupełnie jak upiór, Żeglarz Pustyni wyskoczył zza pleców olbrzyma i rzucił się z wrzaskiem w stronę napastników. Temu z lewej przywalił łokciem w brzuch, schylił się przed cięciem kolejnego i runął mu toporem w nogi, które omal nie odleciały. Chrupnęło paskudnie, trysnęła fontanna gorącej krwi, a Saffak obrócił się w powietrzu i wylądował na plecach. Krzyczał zdławionym przez maskę głosem i wił się przeraźliwie patrząc na zwisające bezwładnie kawały mięsa poniżej swoich kolan. Hoghar Końska Podkowa doskoczył jak rozwścieczony niedźwiedź i bez zbędnych celebracji rozrąbał mu czaszkę. Zrobił to z taką łatwością, jakby rozdusił śliwę zaciśniętą pięścią. Posoka chlasnęła jego nogi, zabarwiła trawę na kilka dobrych stóp. Wielkolud uniósł się ciężko i powędrował dalej, by zatańczyć też z innymi.

A Żeglarz Pustyni trwał w przygarbieniu przystępując z nogi na nogę i patrzył w beznamiętną, złowieszczą twarz w złocie. Tylko te piękne, bursztynowe, tygrysie spojrzenie przypominało mu, że ma do czynienia ze zwykłym człowiekiem. A ten zupełnie jakby miał ptasie ślepia, łypał nimi przerażająco, szybko i sprawnie.

Saffak zamruczał najpierw słabo, a potem ryknął jak pustynny drapieżnik, całkiem jakby szydził, albo prowokował. Nieustannie w swojej prawej, miedzianej łapie, obracał rękojeść zakrzywionej szabli.

Mierzyli się spojrzeniami i zataczali kręgi jeszcze długo, jakby zapomnieli, że dookoła nich padają zakrwawione, blade niby pergamin truchła. Że wszędzie wywijają miecze i topory trąc o tarcze, gruchocząc kości, prując skórę. Że te krzyki chyba na stałe już wsiąkły w powietrze, bo dało się wyczuć wszechobecną, śmierdzącą woń strachu.

Żeglarz Pustyni miał świadomość, że ten kto pierwszy się odkryje, umrze. W takim pędzie i gniewie, jaki rządził teraz równiną, trzeba było umieć się bronić. Przeskoczył ciężko ku swojej prawicy, a potem znów na lewo grając ze złotogłowym i prowokując go do jakiegoś ruchu. Ten syknął opryskliwie nie spuszczając Północnego z oczu i sięgnął za swoje plecy, po trójkątną, czarną tarczę. Gładką i lśniącą niczym z obsydianu. Była śmiesznie mała, jak dla dziecka bijącego się jeszcze na drewniane mieczyki. Przecież tym nie dało się zrobić żadnej krzywdy. Tym bardziej się nią obronić.

Jednak pewny swego Saffak przybrał pozycję pantery szykującej się do skoku i mruknął złowrogo i dziwnie, a potem jednym susem pokonał dzielącą ich odległość i uderzył jak prędko tylko potrafił. Żeglarz Pustyni sparował cios tarczą, a szabla szczęknęła wzniecając iskrę.

To było mgnienie. Prędko łapali równowagę szukając się jednocześnie kącikami oczu. W boju zastosowanie miała tylko jedna mądrość – kto pierwszy, ten lepszy. Zatem starał się dobrze ułożyć stopy, tak by każdy atak, nawet tarana, nie był w stanie złamać jego wyprostowanego, napiętego ciała. Oddychał szybko, ale miarowo. Nie chciał też, by przestrach zamglił jego zmysły.

Nim jednak zdołał wypatrzeć przeciwnika w tym całym zgiełku i zaduchu, ktoś znienacka dopadł go z prawej drąc się tak potwornie, jakby chciałby go tym rykiem ogłuszyć.

To był instynkt. Po prostu znad krawędzi tarczy dostrzegł mężczyznę w pofałdowanej, rudej szacie i kolczudze, który szarżuje samobójczo z mieczem nad głową. A potem Żeglarz Pustyni zakrył się wielką, owalną ścianą z żelaza i wyczekiwał. Gdy tamten podbiegł wystarczająco blisko, zaparł się o wewnętrzną ściankę tarczy i prawą ręką, a potem wyskoczył powalając Saffaka. Ten runął głośno na jakieś truchło i przetoczył się krótko. Próbował się bronić wymachując rozpaczliwie szablą, ale Żeglarz Pustyni wytrącił mu ją potężnym kopniakiem. Szczur w złotej masce począł błagać, mamrotać coś, ale bogowie chcieli inaczej i topór boleśnie rozpłatał mu żebra, jucha spłynęła wartko jak niewielki, górski strumyczek. Krzyk zastygł mu w gardle.

Wpierw poczuł uszczypnięcie, prawie nieodczuwalne, lecz zaraz potem jego ciało przeszedł zimny dreszcz. Tak mroźny, że aż go poparzył. Dopiero kątem oka dostrzegł szablę raniącą jego udo, chronione jedynie przez wilczą skórę. Głębokie nacięcie. Zacisnął szczęki. To był potworny ból.

Obrócił się jak rażony piorunem, zakrzyknął zapominając o cierpieniu i siekał gdzie popadnie, byleby przed siebie. Ale ten sprawnie odbijał ciosy swoją niewielką, gładką tarczą. Czarną, niczym węgiel.

I znów poczęli się mierzyć namiętnymi spojrzeniami, ale na krótko, bo Żeglarz Pustyni ponownie zaatakował. Machał jak opętany, ale jego topór spotykał się albo z tarczą, albo ze świstem ciął powietrze. Saffak o drugiej, złotej twarzy bardzo zwinnie wyginał smukłe, wyćwiczone ciało.

– Giń żmijo! – wydarł się i odrzucił wielką jak smoczy łeb tarczę. Ciążyła mu już za bardzo. Jął stylisko oburącz i gotował się do zamachu, a Saffak nie przestając tańczyć, znów przygotował tarczę do zmyślnej obrony. Jednak tego diabolicznego huknięcia już nie przetrwała. Rozłamała się jak zeschła gałązka, a jej części potoczyły się gdzieś między walczących.

Tuż pod nogi przybysza z kamienistej pustyni, który ścierał się z Mäkinenem Niedźwiedzim Pazurem. Nadepnął na nią tracąc równowagę, tylko na czas mrugnięcia powieki, ale to wystarczyło, by książę dopełnił woli Gobakkena i wściekłym, zamaszystym ruchem ściął mu głowę z imieniem ojca na ustach. Łeb potoczył się gdzieś daleko ciągnąc za sobą krwawą nić. Zwłoki stały jeszcze chwilę odpowiadając kilkoma wytryśnięciami juchy, które wylewały się z poszarpanej szyi, ale potem runęły obojętnie. Wódz splunął siarczyście na plugawe truchło wroga, a potem zaczął dyszeć potwornie.

 

(Kontynuacja w części drugiej)

Koniec

Komentarze

jak na poziom portalu całkiem nieźle

Co mam rozumieć przez "jak na poziom portalu" ? ;D

Po pierwsze, za nim zacznę czytać, bo zapowiada się ciekawie - zamień kursywe na normalny tekst, w pierwszym akapicie, bo można oczopląsu dostać

Po drugie: POPRAW logike tych dwóch zdań!
Pochwycił z namaszczeniem stylisko topora wgryzionego w piach. Z trudem wyszarpnął go z mokrej, usianej gęstą trawą ziemi.
Bo zobacz, najpierw piszesz o piachu - czyli o czymś co jest luźne, sybkie i suche. Potem, piszesz o mokrej, gęstej ziemi. To w końcu decyzja - albo wyrwał topór z piachu lub z mokrej ziemi. Bo to dwa różne stany osadów.

Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Zrobione mistrzu! ;)

Zwłoki stały jeszcze chwilę odpowiadając kilkoma bulgocącymi falami juchy, które wylewały się z poszarpanej szyi, ale potem runęły obojętnie. A wódz splunął siarczyście na plugawe truchło wroga dysząc potwornie.

Te zdania jest zajebiste, wiele mówią o poziomie warsztatowym, jest średnioportalowy. 99% autorów tak właśnie pisze utwory.

Zastanów się nad alternatywą, bo stylistycznie jest więcej niż koszmarnie. Wiesz dlaczego? Proponuję test na wizualizację.
Zwłoki stały? Jeśli juz koniecznie to raczej reszta ciała, bo o głowie pisałeś zdanie wcześniej, taki zapis personalizuje owe zwłoki.
 Zwłoki odpowiadały? Po pierwsze komu? A po drugie w jaki sposób? Alfabetem Moorse'a w takt bulgoczącej falami juchy?
Bulgocząca jucha? Gotowała się? Ktoś dodał jakieś związków chemicznych? Jucha, czy też krew mogła ewentulanie wystrzelić jak fontanna, choć przyzma, że też bałbym się tak napisać.
Poszarpanej szyi? Ktoś ją ogryzł? Czy aby napewno odciał toporem?
Zwłoki runęły obojętnie? Zastanów się, by zrozumieć, co napisałeś nad innym przymiotnikiem: runęły radośnie - prawda, że brzmi bezsensownie?

Wódz splunął siarczyście? Jak juz miał tak się zachować, to lepiej uzyć słowa soczyście, co mozna sobie jeszcze jakoś wyobrazić, że tej sliny było co najmniej pół wiadra.
Nie wiem dlaczego plugawe truchło. Ktoś je zbeszcześcił?  Ofiara była chora na trąd?
Teraz perełka: wódz splunął siarczyście dysząc potwornie. Nie wiem jak człowiek może w trakcie plucia dyszeć, abstrahuje czy potwornie, bo pewnie miałeś na myśli szpetność wodza, albo co. Spluwanie kojarzy się od biedy z syczeniem, bo kiedy slina wylatuje z ust, pojawia się charakterystyczny dźwięk podobny do pierdnięcia.

Zapewne, chcesz usłyszeć prawdę o swojej twórczości w tym konkrektym tekście? Jest zajebiście grafomański,

I dobra, cieszę się, że zaznaczyłeś te błędy. Myślałem nad nimi trochę, starałem się jakoś umiejętnie to określić, ale cóż - widocznie się nie udało. Twórca patrzy na dzieło inaczej niż czytelnik.

Na pewno zwrócę na to uwagę i wykorzystam uwagi w następnych utworach ;) 

Szyja była poszarpana - bo dostała z miecza.
Bulgocąca jucha - a bulgocąca, bo gdybym określił ją fontanną, brzmiałoby to conajmniej śmiesznie.
Określiłem to ciało zwłokami, bo jak inaczej? Miałem napisać - stał tułów z nogami i rękoma, ale z wiadomych względów głowy już nie było? To już odbieram troszkę jako zbytnie czepialstwo.
Zwłoki odpowiadały - po pierwsze księciu, po drugie jak? Tym, że wyprysnęły krwią.
To z tym splunięciem i dyszeniem to przyznaję się. Głupotę strzeliłem. 

Stary, możesz sobie interpretować jak chcesz braki warszatowe, wiem jakie to ważne na początku, by utworki znalazły uznanie, by dalej napędzać literackiego bakcyla, ale prawa jest bolesna dla nowicjuszy: piszesz tragicznie, co wcale nie oznacza, że sam jako osoba jest miernotą, tylko jeszcze nie wykształciłeś poprawnych nawyków pisarskich.
Ogólnie, ludzie którzy tworzą są przeważnie inteligentni i wrażliwi, widzą dalej niż inni, pragną wyjść poza schemat, sztampę i to jest najważniejsze. Techniki wcześniej czy później się nauczysz, bo na szczęście jest to rzecz nabyta ćwiczeniami, natomiast kreatywność jest nie do zastapienia. Więc warto iść dalej i nie przejmowac się, że tu i teraz twój literacki kunszt jest tylko wart funta kłaków, bo nie ma to znaczenia w przyszłości, o ile dotrwasz, nie zniechęcajać się i pisząc dalej, bez względu na takich jak baazyl, co mają w nosie, co inni w zamian będą mu odpłacać.

Zarejestrowałem się tutaj po to, by właśnie dostawać uwagi od ludzi, którzy potrafią coś lepiej ode mnie.
Z każdej krytyki chce wyciągnąć wnioski i staram się to robić prawidłowo.
Cóż, bardzo, bardzo surowo mnie oceniasz. Być może masz rację. Poczekam też na wypowiedzi innych.

Doceniam Twój wkład baazyl, pozdrawiam ;) 

Co do plugawego ciała - gdy czytałem Jarosława Grzędowicza, pewna dziewczynka zawołała do Vuka - plugastwo! karma! - a Vuko był normalnym człowiekiem. Nie chorował na trąd. Stąd właśnie uznałem, że użyję takiego określenia.

Mnie tak ktoś przeczołgał kilka lat temu, zdanie po zdaniu, aż do dzisiaj się czerwienię na samą myśl, jakie to było frustrujące. Na szczęście wziąłem się w garść i pisałem dalej, analizując kaze napisane zdanie, pod kątem płynności, użytych metafor, ilości zaimków, wewnętrznej logiki. Pierwsze co zrobiłem, to skupiłem się na pisaniu bardzo krótkich form, max 5000 znaków, by nauczyć się dyscypliny i odsiewać zbędne, a czasami dodając nowe.
Piszać długie formy nie nauczysz się niczego. Dalej będziesz brnął w absurdy i coraz bardziej się wkurzając, że ludziska nie chcą czytać tego, co spłodziłeś.
Tutaj nikt ci nie pokaże jak należy pisać poprawnie, bo to jest portal słuzy wyłącznie do prezentacji tekstów amatorów i grafomanów. Nie licz, że ktoś poświci masę czasu, by pokazać krok po kroku jak powinno się konstruować opki.
Większość opinii jakie tutaj przeczytasz będzie kolejną iteracją "podobałomisię" lub jego zaprzeczeniem.

a  propos plugastw, w mowie potocznej wiele rzeczy jest dozwolonych, czyli w dialogach możesz tworzyć nawet karkołomne zdania, ale w narracji - zapomnij.

Dzięki baazyl, na pewno bardzo mi tym pomogłeś.
Czasem doświadczenie kogoś innego, bardzo by mi się przydało. Kogoś, kto mógłby mi pokazać to i owo.
No ale cóż... 
Liczę, że przy następnych moich tekstach również zabierzesz głos. 

A powiesz mi też, które zdania uważasz za dobre? Za ciekawe? 
Czy wszystkie nadają się do korekcji? 

wrzuc tekst na inne fora:
weryfikatorium.pl
portal-pisarski.pl
Fahrenheit.pl

tam cię przeczołgają do ostatniego przecinka,

O! Dzięki bardzo :)

luz, gdybyś tak nie molestował w innych wątkach...dobrze świadczy o tobie, pewnie masz jeszcze zapał, hehehe

Byłem na tym portalu rok temu, to zjechali mnie stokroć surowiej o Ciebie ocenili i przetrwałem. To moja pasja, chce z tym związać życie. Nadal jestem młody więc nie tracę nadzieji, że jeszcze kiedyś do czegoś się nadam.

Przeczytałem tekst i powiem co nieco od siebie. Uważam, że źle nie jest, ale za dobrze też nie - o czym kolega baazyl napisał dość obszernie, i mam podobne zastrzeżenia, co do tych wizualizacji, jak wyglądają zwłoki, jak się zachowują ludzie itp.
Co mogę Ci doradzić - na razie odpuść sobie pisania kolejnej części. Może za jakiś czas. Zacznij pisać proste historie, z prostym językiem, beż jakichś tam wariacji i wydziwiania. Na to przyjdzie czas, kiedy podszlifujesz swój warszat językowy, który jest w nienajlepszej formie. Unikaj jak ognia powtórzeń, bo masz ich sporo. Takich tandetnych opisów - np. uścisk nył mocny jak imadło, splunął plugawo. Bo to tak, brzmi dziwnie. Wiem, że gdzieś tam czytałeś, ale Ty tego na razie nie stosuj. Pisz prościej.
Mam nadzieje, że nie żywisz do mnie żadnej urazy, ale chodzi o zwykłą koleżeńską pomoc, i tak to traktuj. Więcej pokory i pracy nad tekstami. Przeczytaj to co napiszesz na głos, albo daj komuś by przeczytał Tobie, dziewczynie, mamie, tacie, babci. Zobaczysz wtedy jakie blędy popełniasz. No i odłóż każdy tekst na dwa tygodnie.
Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

mkmorgoth - jeśli uważasz, że opis "uścisk był mocny jak imadło" jest tandetny, to określasz tandetą Jarosława Grzędowicza, bo ten opis akurat jest żywczem wzięty z jego książek. :)

Z pisarzy nam znanych najlepszą polszczyzną może poszczycić się Anna Brzezińska, jest perfekcjonistką, poczytaj sobie coś z jej dorobku. Warto brać z niej przykład.

Generalnie tekst jest dobry. Masz ciekawe pomysły (bardzo mi się spodobał Twój poprzedni tekst "Oszalała Opowieść Zmarnowanego Mężczyzny"). Ten też jest ciekawy, ale... ale silenie się na nie swój styl, jest...hm, nie fajny. Wiesz o co mi chodzi. Masz swój styl, trzymaj się go. Jesteś już na dobrej ścieżce ku zdobycia trofeum, ale czasem się popełnia błędy, i na błędach uczy. Ten tekst potraktuj jako trening. Ja też popełniam błędy, ale patrze na to tak, że czasem ktoś widzi więcej niż autor i nie pisze kąśliwych komentarzy by komuś dokopać, tylko pomóc.
Znam książki pana Jarosława Grzędowicza. Faktycznie, są takie zapisy, ale nie pisz w ten sposób, ok? Wyćwicz własny styl, a potem mozesz sobie dowoli zaporzyczać - ale bez przesady :)
Czekam na następny Twój tekst i liczę, że będzię lepszy, albo najlepszy. Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Dzięki bardzo Panowie! :)

Heh. Hehehe. O Chryste. Jesteś niesamowity. Prawie się popłakałem ze śmiechu.
Swego czasu człowiek imieniem Jim Theis spłodził amatorskie opowiadanko "The Eye of Argon", które jest powszechnie uznawane za najgorsze (anglojęzyczne) opowiadanie fantasy w historii. Można o nim przeczytać tu: http://en.wikipedia.org/wiki/The_Eye_of_Argon oraz tu: http://tvtropes.org/pmwiki/pmwiki.php/Main/TheEyeOfArgon , a sam tekst jest tu: http://www.ansible.co.uk/misc/eyeargon.html. Niestety, nawet władając dośc dobrze obcym językiem, nie jest się w stanie docenić wszystkich stylistycznych gaf, plam, potknięć i absurdów, które są oczywiste dla rodzimego czytelnika. Siłą rzeczy, tekst "EoA" nie był mnie w stanie rozbawić tak, jak anglosasów.

I nagle pojawiasz pojawiasz się Ty, ze swoim opowiadaniem, które ma wszelkie predyspozycje, żeby stać się polskim odpowiednikiem tamtego niesławnego dzieła. Frazy takie jak:

"Stał w zbroi łuskowej na czele wielu ludzi, którzy bacznie i spokojnie, zaś z podnieceniem w oczach, doglądali jego topora, którego władczo oparł na żelaznym naramienniku.";
"Był pewny w swoim chodzie. W spojrzeniu także. Mimo zbroi, która ważyła tyle, co dwa wieprze zarzucone na plecy, ruszał się wartko.";
"Patrzyli na niego w odrętwieniu wilgotnymi, sarnimi oczami opierając dłonie na głowicach mieczy i krawędziach tarcz.";
"książę poklepał towarzysza po wielkiej potylicy i odsunął się. Mruknął ze smakiem.";
" Wielcy jak beczki, w lśniących zbrojach i otuleni grubymi skórami przy akompaniamencie wiatru.";
"A ci, gdzie tylko by nie byli, przygrywali sobie na bębenkach i dmuchali w flety, a te zawodziły dziko.";
"Długo unosiły się leniwie, ale w mgnieniu oka przyspieszyły trafiając z wizgiem w ludzi.";
"Kolejne strzały wytrysnęły prędko, nim jeszcze pierwsze zdołały wbić się w ciżbę ludzi";
"Głuchota i kroki dzieliły ich od starcia.";
"Żeglarz Pustyni wyszczerzył zęby jak lew i zaryczał miotając majestatycznym toporem wokół głowy.";
"Gdziekolwiek by nie przyłoił, pogruchotałby nieszczęśnikowi wszystkie kości.";
"zatopił ogromne żelastwo w Saffaka wiszącego na olbrzymie.";
"runął mu toporem w nogi, które omal nie odleciały.";
"Ten runął głośno na jakieś truchło i przetoczył się krótko.";

no i oczywiście kulminacja:

"Nadepnął na nią tracąc równowagę, tylko na czas mrugnięcia powieki, ale to wystarczyło, by książę dopełnił woli Gobakkena i wściekłym, zamaszystym ruchem ściął mu głowę z imieniem ojca na ustach. Łeb potoczył się gdzieś daleko ciągnąc za sobą krwawą nić. Zwłoki stały jeszcze chwilę odpowiadając kilkoma wytryśnięciami juchy, które wylewały się z poszarpanej szyi, ale potem runęły obojętnie. Wódz splunął siarczyście na plugawe truchło wroga, a potem zaczął dyszeć potwornie."

będą mi towarzyszyć do końca życia. Dziękuje Ci z całego serca za to, że umożliwiłeś mi doświadczenie takiego samego przeżycia jakie było udziałem anglojęzycznych czytelników "EoA".


PS.: Na zlotach miłośników fantastyki w latach 70. i 80. do kanonu należało czytanie "EoA" na głos, próbując przy tym zachować całkowitą powagę. W momencie, w którym czytający nie mógł już wytrzymać i wybuchał smiechem, tekst przechodził w kolejne ręce. Sądzę - ba, jestem pewien - że za jakiś czas Twoje dzieło uzyska status legendy i będzie cieszyć się podobną popularnością na imprezach. Tak więc, nie poddawaj się, nie słuchaj głosów bezdusznej krytyki, lecz siadaj śmiało i płódź część drugą, i czwartą, i dziesiątą. Nie mogę się doczekać kontynuacji. Dobrego śmiechu nigdy za dużo.

Dzięki! Po Twoim pustym profilu oceniam również, że masz talent! :)
Nie chcę zabrzmieć niegrzecznie, ale słyszałem kiedyś, że idiota nie jest w stanie wyprowadzić człowieka inteligentnego z równowagi. Cóż, nie łam się, może następnym razem Ci się uda :)

Pozdrawiam! 

Och, ależ ja nie jestem forumowiczem. Zarejestrowałem się tu wyłącznie po to, by wyrazić podziw dla tego przypadkowo odkrytego klejnotu. Samo to powinno  uświadomić Ci siłę rażenia Twojej prozy. Bardzo cieszę się, że żadni idioci nie są w stanie zachwiać Twoim poczuciem własnej wartości, kciuki do góry! Jak już wspomniałem, serdecznie zachęcam Cię do kontynuowania swojej twórczości.

Nowa Fantastyka