
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Jeśli wydaje się wam, że życie ducha (a właściwie jego istnienie, jako że o życiu nie może być mowy z samego założenia) jest łatwe i gładkie jak satynowe prześcieradło, to jesteście w wielkim błędzie. Nie wiem dlaczego, ale ludziom zawsze się wydaje, że duchem jest się dla przyjemności (ciekawe, że to samo mówią o pracy grafika). Nic bardziej mylnego. To tak samo ciężka robota jak wszystkie inne. Może nawet cięższa, bo robi się na trzecią zmianę, a niektórzy moi znajomi boją się ciemności.
Kiedyś od wycia i jęczenia rozbolało mnie gardło i musiałem na kilka nocy zaprzestać duchowej działalności. Potem były jakieś skargi i zażalenia. Tylko dobra reputacja i długi staż uratowały mnie od zwolnienia. A wierzcie, że nie ma nic gorszego niż bezrobotny, a tym samym bezdomny duch. Jak ja bym spojrzał kumplom w oczodoły, gdyby dowiedzieli się, że straszę na dworcu albo w parku?
Na szczęście siedzę w branży już od kilkuset lat i bez fałszywej skromności muszę przyznać, że jestem w tym dobry. Dostałem nawet kilka dyplomów i wyróżnień za całokształt oraz za prawie śmiertelne przestraszenie pewnego gościa. Na szczęście przeżył, w naszym fachu doprowadzenie do wykorkowania delikwenta automatycznie przenosi na zieloną trawkę. Poza tym miałem jeszcze kilka drobnych sukcesów, którymi nie będę się chwalić.
Ach! Zapomniałbym się przedstawić. Nazywam się Sebuś i kiedyś, podobnie jak inni, byłem człowiekiem. Ale to było tak dawno, że już przestałem liczyć lata a zacząłem stulecia.
Ostatnio ludzie stali się jakby bardziej nieczuli, czy coś. Bardzo trudno ich przestraszyć. Nie wystarczy już zawycie, przesunięcie filiżanki czy przejście korytarzem z prześcieradłem na głowie. Teraz duch musi się sporo namęczyć, zanim w ogóle ktoś go zauważy. Wielu już się na tym wyłożyło i zazwyczaj musieli odejść na własną prośbę.
Tak więc straszyłem sobie w pewnym (starym oczywiście) zamku, którego mieszkańcy chociaż się do mnie przyzwyczaili, to jednak zdarzało mi się czymś ich jeszcze zaskoczyć. Pewnego ranka jednak, tuż po pracy zostałem wezwany do szefa, a właściwie nieoczekiwanie teleportowano mnie do jego gabinetu. Nie lubiłem tego typu zagrywek tuż przed snem, ale cóż mogłem na to poradzić?
Dyrektor jak zwykle ubrany był w galowe prześcieradło i opleciony błyszczącymi łańcuchami.
– Słuchajcie no Sebuś – powiedział bez zbędnych wstępów. – Macie nową robotę. Zostajesz przeniesiony.
– Gdzie?
– Do starego dworku na przedmieściu. Ostatnio nawiedzili go jacyś ludzie i trzeba trochę nad nimi popracować.
– Nie ma tam nikogo z naszych? – zdziwiłem się szczerze. – O ile się orientuję, to wszystkie stare dworki, zamki i pałace są obstawione.
– Tam nie ma. Wszystko przez te komputery. Zamiast pomagać, wprowadzają jeszcze większy zamęt. Ktoś niekompetentny zapomniał wprowadzić dane o tym dworku, a on sam stał przez długi czas pusty i zapomniany przez nas. Dopiero niedawno dostaliśmy cynk o nowych mieszkańcach. Ktoś próbował się nimi zająć, ale nieskutecznie. Podobno sceptycy. To robota w sam raz dla ciebie, jesteś najlepszy w naszym resorcie.
– Dziękuję dyrektorze – spuściłem skromnie wzrok, zawsze czułem się trochę niezręcznie, kiedy ktoś mnie chwalił, co nie znaczy, że tego nie lubiłem. Wszak próżność jest cechą… próżnych.
Szef podał mi skierowanie. Przejrzałem je pobieżnie i schowałem w przepastnych fałdach mojego prześcieradła. Chwilę po tym zostałem przeniesiony z powrotem do mojej trumny, gdzie mogłem wszystko spokojnie przemyśleć.
Jeszcze jako młody duszek dosyć często byłem przenoszony w różne miejsca. W odróżnieniu od starych upiorów, którzy bardzo przywiązywali się do jednego miejsca, bardzo to lubiłem. Traktowałem to nie jako karę, ale jako wyróżnienie. Zawsze mogłem poznać coś nowego. Szef wiedział o tym i dlatego zazwyczaj wolał w nowe miejsca wysyłać właśnie mnie, bo nie robiłem łaski i dobrze wywiązywałem się ze swoich obowiązków. Teraz jakby mniej to kręciło. Cóż, starość nie wesołość.
Pakując czystą powłokę zastanawiałem się, co tam zastanę. Próbowałem przypomnieć sobie wszystkie miejsca, w których pracowałem, ale temu dworkowi jeszcze chyba nie składałem wizyty. No cóż, wszystko przede mną. Zobaczymy, jak tam jest.
Dworek był bardzo stary i bardzo piękny. Trochę żałowałem, że już nie jestem człowiekiem. Mieszkanie tam było chyba szczytem marzeń każdego żyjącego. Ja już nie pamiętałem, jak to jest być człowiekiem. Prawdziwym, żywym. To było tak dawno…
Uśmiechnąłem się upiornie (szkoda, że nikt tego nie widział). Ci ludzie jeszcze nie wiedzą, co ich czeka. Ale za kilka dni…
Przeniknąłem przez ściany do piwnicy i przebrałem się w nową powłokę. Nie chciałem zaczynać pracy w starym ubraniu. To byłoby bardzo niekulturalne z mojej strony i obecni mieszkańcy tego dworku mogliby odebrać to jako brak szacunku.
Następnie schowałem się i z niecierpliwością oczekiwałem nadejścia nocy. Drżałem z podniecenia na samą myśl o pierwszej konfrontacji z tymi ludźmi. Co mnie tu spotka? Czy uda mi się dobrze wykonać moją pracę, czy też może okaże się, że już się nie nadaję do tego zawodu? A przecież miałem dopiero trzysta lat.
Kiedy się obudziłem, na dworze powoli zapadał zmierzch. Słońce skrywało się już za najwyższymi drzewami i cienie prawdopodobnie wydłużały się upiornie. Do mojego lokum na szczęście słońce nie dochodziło i nie miałem żadnych problemów z moim cieniem. Zresztą nie miałem z nim problemów już od wielu lat.
Do rozpoczęcia pracy miałem jeszcze co najmniej pół godzinki, które postanowiłem spędzić pożytecznie i poznać się z rodziną. A właściwie poznać jednostronnie, bo na razie miałem nie ujawniać swojej obecności. Inaczej cała moja praca nie miałaby najmniejszego sensu. Kto przestraszyłby się ducha, którego dobrze zna?
Opuściłem kryjówkę i wyruszyłem na poszukiwanie mieszkańców. Znalazłem ich w jadalni, gdzie w milczeniu spożywali kolację. Jak na mój gust trochę późno, ale w końcu to nie moja sprawa, a o gustach się nie dyskutuje.
Rodzinka liczyła sobie pięć osób: dwoje rodziców i troje dzieci, w tym niczego sobie panienka, na widok której wzburzyłaby mi się krew, gdybym ją posiadał. Była naprawdę niezła, ale nie mogłem się teraz zajmować przyjemnościami. Prywatnie ponawiedzam ją innym razem.
Jako że akurat nadszedł TEN czas, moim zadaniem było możliwie jak najbardziej uprzykrzyć im ten wieczorny posiłek. Zacząłem od ojca, któremu odsunąłem sprzed nosa talerz w chwili, kiedy sięgał do niego po sałatkę. Przez chwilę zastanawiał się nad czymś, po czym spokojnie przysunął talerz z powrotem. Zająłem się więc szklanką, kiedy chciał się napić. I tym razem zareagował podobnie. Twarda sztuka, jednak teraz nic nie przychodzi łatwo.
Ale nie tylko on był uosobieniem spokoju. Reszta rodzinki również nie zwracała uwagi na moje zabiegi, co zaczęło mnie powoli irytować. Po pewnym czasie w złości przewracałem już szklanki, przesuwałem krzesła i trzaskałem drzwiami. Jeszcze nigdy nikt mnie nie wyprowadził z równowagi tak szybko. Jedyną reakcją ojca było stwierdzenie:
– Te drzwi trzeba naoliwić, strasznie skrzypią.
Po czym kolacja skończyła się.
Chciało mi się płakać. A już na pewno nie miałem ochoty na dalszą pracę dzisiaj. Wróciłem do siebie i zasnąłem.
Wstałem następnego dnia koło południa. Skoro nie poskutkowały standardowe metody straszenia, to trzeba się będzie nimi zająć na specjalny sposób. W tym celu musiałem poznać ich lęki, co wiązało się z przebywaniem w ich obecności jak najdłużej. Akurat jeśli chodziło o Beatę, to czas spędzony z nią należał do najprzyjemniejszych. Zwłaszcza kiedy się przebierała… Raz będąc z nią pod prysznicem o mało co nie zmaterializowałem się obok. Mimo że byłem duchem od stuleci, ludzkie odruchy pozostały. Wycofałem się szybko, żeby nie ulec pokusie.
W ciągu dwóch dni udało mi się poznać słabe punkty jedynie dwóch osób. Niewiele, ale miałem jakiś punkt zaczepienia.
Matka nie znosiła widoku krwi. Kiedy przygotowując obiad lekko się skaleczyła, o mało co nie zemdlała. Młodszy chłopiec natomiast panicznie bał się pająków. Wspaniale. Ta fobia jeszcze nigdy mnie nie zawiodła i wpuszczenie mu do pokoju kilkunastu wielkich okazów nie stanowiło problemu.
Zamówiona przez mnie sztuczna krew i pająki zostały dostarczone jeszcze przed wieczorem. Mogłem rozpoczynać przedstawienie.
Poczekałem aż wszyscy położą się spać. Darowałem sobie kolację. I tak wiedziałem, że nic z tego nie będzie.
Najpierw zająłem się kobietą. Na całej pościeli rozlałem prawie dwa litry gęstej i lepkiej, sztucznej oczywiście (naturalna była teraz taka droga) krwi. Zanurzyłem w niej także jedną jej dłoń, aby mogła ją poczuć zaraz po przebudzeniu. Następnie rozsypałem małemu pająki na kołdrze. Nie były jadowite, ale wyglądały dosyć nieprzyjemnie. Sam za nimi nie przepadałem, ale z racji zawodu byłem zmuszony ich często używać. Były nad wyraz skuteczne.
Wreszcie obudziłem dzieciaka. Tak jak przypuszczałem, donośny wrzask zatrząsł całym budynkiem, niemal zadrżały fundamenty. Chwilę potem niczym echo dobiegł mnie z innego pokoju krzyk matki. Uśmiechnąłem się. Wreszcie moja praca zaczynała przynosić efekty. A już myślałem, że się starzeję.
Wróciłem do swojego legowiska z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zaczynałem czuć do nich swego rodzaju szacunek. Jeszcze nikt nie trzymał się tak długo. Nie bawiła mnie praca z ludźmi, którzy robili w gacie po jednym potrząśnięciu łańcuchami. Ci tutaj wymagali większego wytężenia umysłu.
Wkrótce i oni zasnęli, ale już nie tak spokojnie jak dotychczas. W końcu dotarło do nich, że nie jestem taki niegroźny, jakim w rzeczywistości byłem. Ale oni powinni się bać, taka była przecież moja praca.
Następny dzień poświęciłem jednak niemal wyłącznie w towarzystwie Beaty i to nie tylko w celu znalezienia sposobu na jej przestraszenie, to był zresztą tylko pretekst. Lubiłem z nią przebywać, mimo iż ona nie zdawała sobie z tego sprawy. A może zdawała sobie… W każdym razie często zachowywała się tak, jakby wiedziała, że jestem tuż obok. Ale któż potrafi zrozumieć kobiety.
Znowu zamówiłem krew i (dla odmiany) kilka węży – w moim mniemaniu były o wiele przyjemniejsze od pająków.
Ale wieczorem zupełnie zapomniałem o moim zadaniu. Zostawiwszy węże i krew od razu skierowałem się do pokoju Beaty i, co było sprzeczne z regulaminem, zmaterializowałem się obok mniej. Zdawałem sobie sprawę z konsekwencji jakie mi za to groziły, gdyby sprawa się wydała, ale to było silniejsze ode mnie.
Wsunąłem się pod kołdrę i dotknąłem jej gładkich pleców. Przesunąłem po nich ręką, tak dawno nie dotykałem człowieka. Beata odwróciła się w moją stronę i spojrzała niezbyt przytomnym wzrokiem. Nie była pewna czy to sen, czy też nie. Na wszelki wypadek uspokoiłem ją.
– Śpij – szepnąłem jej do ucha. – To tylko sen.
Pocałowałem ją w szyję, uśmiechnęła się i zamruczała cicho. Chyba mi uwierzyła. Potem nagle objęła mnie mocno i pocałowała w usta.
Świtało, kiedy ostrożnie wyślizgnąłem się z łóżka. Czas było wracać do siebie i mieć nadzieję, że sprawa się nie wyda.
Podszedłem do ściany i… tu spotkało mnie ogromne zaskoczenie. Nie mogłem przez nią przeniknąć. Spróbowałem ponownie, ale za każdym razem czułem chłodny dotyk starych murów. Cholera! Co jest? Żaden ze znanych mi sposobów nie poskutkował. Wciąż tkwiłem w pokoju Beaty. A jeśli ona nagle się obudzi?
Obawiałem się najgorszego. Chyba jednak stało się. Utraciłem swoje duchowieństwo i na powrót stałem się człowiekiem. Ktoś świeżo umarły pewnie by się z tego cieszył, ale ja już zbyt długo byłem duchem i dobrze mi z tym było. Czy potrafię być na powrót człowiekiem?
Chyba będę musiał.
Usłyszałem za sobą jakiś ruch i odwróciłem się. Beata już nie spała, patrzyła na mnie swymi pięknymi, zielonymi oczętami. Nie była w najmniejszym stopniu zdziwiona. Uśmiechała się lekko.
– Jakiś problem? – spytała. – Drzwi są tam. Czas zacząć z nich korzystać.
Ona chyba wiedziała. Ciekawe tylko skąd?