- Opowiadanie: Valdret - Ostatnia bitwa wszechczasów

Ostatnia bitwa wszechczasów

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ostatnia bitwa wszechczasów

Czyli absurdalnie ironiczna opowieść o mrocznym władcy i paluszkach

 

Lord Brutalus chrząknął zamaszyście, podrapał się po uczesaniu i zdjął hełm. Uwielbiał hełmy z otworem na włosy, dzięki którym mógł bez przeszkód przygładzać niesforne loki i zaczesywać irokezy w trakcie pojedynków. Niestety hełmy takie miały jedną zasadniczą wadę, mianowicie mało było przez nie widać, no i w obecnej sytuacji Lord nie toczył już żadnego pojedynku. Musiał toteż zdjąć swój fantazyjny szyszak z przyłbicą i pióropuszem w barwach krwawego świtu, wyklepanego z minerału o tak niesamowicie magicznych właściwościach, że właściwie sam już nie wiedział czy na głowie ma metal czy też może międzyplanetarną cząstkę wszechwiedzy tysiąca planów astralnych, z których zbudowany jest wszechświat znajdujący się na ślepym aligatorze. Błyszczał ów szyszak w tle zachodzącego słońca, które chyba zmęczyło się tą krwawą jatką na dole i postanowiło zrobić taktyczną zmianę z księżycem, znanym dżokerem ze skłonnością do strzelania światłem w najmniej odpowiadających temu momentach. Nadniebny menadżer grał ustawieniem 1-20-50-24, z czego pierwsza cyfra to Lord Brutalus, druga to liczba jego poległych sługusów, trzecia to liczba sługusów wyzionujących właśnie ducha pod ostrzami paladynów w liczbie dwóch tuzinów tarcz i jedną wiewiórką, robiącą bardzo, ale to bardzo złe rzeczy.

Lord Brutalus nienawidził wiewiórek z całego swego przesiąkniętego złem i występkiem serca. Kojarzyły mu się z chwilami takimi jak ta, kiedy banda bohaterów z prowincji najeżdża jego przepotężne królestwo i wybija do nogi całą z trudem skompletowaną populację. Minotaury, Szkieletory, Mantikory i inne potwory rymujące się z ory ginęły jeden po drugim, w nieubłaganym heroicznym szale oblachowanych od stóp do głów fanatyków poranka i Metallici. Lord Brutalus gardził Metallicą, tanią komerchą z pseudogarażowego studia, swe mroczne serce koił natomiast szaleństwem ballad Nicka Cave'a, co było tym mroczniejsze, że ani on, ani frajerzy Hetfielda, nigdy nie zdobyli w tej fantastycznej krainie platyny.

Nie jest jednak opowieść ta o preferencjach samozwańczego władcy ciemności, ani też o muzycznych upodobaniach kawalerów z wielkimi mieczami. Opowieść ta zacząć się powinna, i właśnie to robi, od stwierdzenia, że armia Lorda Brutalusa poszła właśnie w rozsypkę, a jemu samemu nie udało się i tym razem zawładnąć światem i popijać tiramisu likierem. Świadom tego Lord zdjął swój wspaniały magiczny szyszak, by w pełni napawać się widokiem poległych kamratów, z którymi nigdy nie zamówił więcej niż jednego piwa i z którym wiązał ogromne nadzieje. Przyszło mu patrzeć jak giną i jak leżą martwi, jak muchy zaczynają zbierać się koło ich śmierdnących trucheł i jak dwa tuziny paladynów kroczą niczym zombie na szczyt wzgórza, na którym się znajdował. Widok ten zdjąłby trwogą najdzielniejszego, lecz nie jego, był przecież pierwszym w rankingu władcą ciemności tego królestwa a to do czegoś, psiakość, zobowiązuje. Zatrzepotał więc na niebezpieczeństwo płaszczem, pozwalając by efektownie zaszeleścił mu przed oczami i ześlizgnął po czarnej zbroi, po czym wybuchnął okrutnym, mrożącym krew w piekarniku śmiechem.

– Buahahahahahahaha! – zaśmiał się okrutnie, a był to jednie wstęp do rozpoczętej tyrady. – To jeszcze nie koniec! Tak łatwo mnie nie dostaniecie.

To rzekłszy wyciągnął zza pasa garść petard i podpaliwszy cisnął pod nogi nacierających. Czekała ich bardzo przykra niespodzianka, były to bowiem piekielne petardy tysięcznych mąk piekielnych, najbardziej piekielne materiały wybuchowe po tej stronie Wichrowych Wzgórz. Tak były one petardy piekielne, że wcale nie wybuchały, wydawały tylko z siebie małe pyknięcie, syknięcie po czym ze środka wyskakiwała karteczka z napisem „No fuckin war, America". O tak, nacierający byli bardzo skonfundowani tymi karteczkami i diabelskimi wyrazami na nich spisanymi, przystanęli aż i popatrzyli po sobie wymownie, jakby sprawdzając czy wszyscy są cali.

– I co teraz żałosni amatorzy?! – grzmiał rubasznym śmiechem Lord Brutalus – W jaki sposób chcecie mnie teraz pochwycić? Już mnie nie ma, jużem zniknął ho! ho! ho!

Z tym oto niszczycielskim zawołaniem, zdolnym skruszyć morale najnieustraszeńszej załogi, dał władca ciemności dyla prosto w bór sosnowy. Biegł przezeń uważnie dostosowując tempo do warunków, coraz szybciej przebierając obćwiekowanymi nogami, coraz śmielej deptając chaszcze i wyboje, trwożliwie umykające przed jego arcynikczemniebiegnącą osobliwością. Mógł się teleportować, mógł przywołać smoczego rumaka, mógł nawet wykupić ubezpieczenie lecz nie uczynił tego, taki zaiste był arcyzły i nikczemny, że dwa tygodnie zadeptywał las, umykając pogoni. A kiedy się zatrzymał, na krótki czas by złapać drugi oddech, uświadomił sobie, że jeszcze nikt nie przebiegł tym lasem tak wielkiego dystansu i poczuł się z siebie niezwykle dumny, że dokonał takiego wyczynu.

W końcu, jak wspomniane zostało po dwóch tygodniach, Lord Brutalus uznał, że udało mu się zgubić ogon i że może zacząć przeżywać doznaną klęskę. Usiadł na powalonym próchnicą konarze i zadumał się chwilkę nad skutkami nieszczotkowania zębów, przegrywaniem z tymi w lśniących zbrojach oraz byciem starym drzewem. Niedługo trwały jednakżejego melancholijne myśli, był albowiem nikczemnym entuzjastą smażonych niemowląt i ścinania głów, a tacy nigdy nie popadają w przesadną depresję. Odprawiwszy konieczną żałobę nad utraconym imperium powstał z pniaka, przygładził niesfornego loka i zdjął hełm, by lepiej widzieć gdzie przyszło mu się znaleźć.

Nie znał tej okolicy, tego pagórka ani łańcucha odśnieżonych pługiem gór na horyzoncie, uznał wszelako, iż miejsce to będzie idealną bazą wypadową dla szerzenia mroku i zniszczenia w spokojnym królestwie. Wszędzie wokół znajdywały się drzewa ale to nie szkodzi, jemu bardzo odpowiada ta ekologiczna moda bycia panem mroku, no i nawet nie trzeba się za dużo wysilać, żeby nocami nieźle straszyło. Tu się zetnie, tam podetnie, parę gałęzi na wskroś postawi i na ukos, belkami przymocuje, buzdyganem przybije, liśćmi przykryje i proszę, demoniczny pałac gotowy, nie trzeba zapewniać wiktu tysiącom jeńców i pocieszać architektów, jakby przypadkiem spłonęło.

Zapewniwszy sobie rezydencję godną nowego, wspaniałego początku, począł Lord Brutalus zamyślać nad pierwszymi podbojami. Koniecznym było przecież pokazać tym nędznym prostaczkom, że ciężkie czasy im nastały a pan mroku wraca do pierwszoligowej formy. Sklecił więc sobie z gałązek zaprzęg, który sam ciągnął, i wyruszył na rejzę, w starym dobrym podhalańskim stylu. Taki przy tym zrobił ambaras, że wszystkie dziki pochowały się w jamach, czy gdzie tam mieszkają, grunt, że niedźwiedzie musiały uporać się z dzikimi lokatorami. Zło działało, skonstatował bardzo mądrze Lord Brutalus, i działało całkiem długo, jako że pierwsze oznaki cywilizacji napotkał dopiero po tygodniu.

Polanka wyrosła przed oczyma niczym zielone morze kwiecia i soczystych traw, poruszanych z lekka delikatnym wschodnim wietrzykiem, muskającym skrzydełka pszczółek i nici pajączków, radośnie huśtającym się to z prawa to z lewa, bez trosk, bez zagrożeń, bez większego sensu. Za pagórkiem leżała chatka, sama jedna jedyna obok równie osamotnionego starego dębu. Wyglądała jak karczma, ale był to domek leśniczego, o czym Lord Brutalus nie wiedział, bo go to niewiele obchodziło. Widząc co się święci wszystkie pszczoły uleciały hen na inne pole maków, pan zła i występku natomiast wyciągnął gigantyczny miecz dwuręczny z wyprofilowaną główką i począł latać z nim to tu, to tam, wywijając młyńce i flinty rodem z hollywoodzkich superprodukcji lat pięćdziesiątych. Dał taki wycisk powietrzu, że całkiem przestało się ruszać. Sukces ten, w istocie pierwsza wygrana człowieka z naturą, postanowił uwiecznić na korze osamotnionego dębu.

Gdy dotarł już do miejsca przeznaczenia, wyciągnął kozik wszechmocy i uderzył w miejsce gdzie chciał postawić memorandum (niewiele wszak mające wspólnego z dyplomacją, ale brzmiące na pewno lepiej niż pamiątkowa tablica wyciosana w drzewie). Musiał uderzyć jeszcze parę dziesiątków razy lecz nim skończył, usłyszał coś co skutecznie zaabsorbowało jego uwagę bez reszty i skazało projekt na ponure niedokończenie z racji ignorancji autora tudzież braku unijnych funduszów. Usłyszał Lord Brutalus głosy i to nie byle jakie bo śmiejące się, a to jeszcze nie najlepsze, były to bowiem śmiechy dzieci, w dodatku bardzo młodych, jeśli wierzyć gremlinowatym sylwetkom jakie dostrzegł wybiegające zza pagórka.

Chłopczyk i dziewczynka, dwa cherubinki, on starszy rudy piegowaty, ona młodsza, ładniejsza blondbomba. Aż oblizał się na ich widok pan mroku i to nie z powodu nieczystych myśli o nie, oblizał się gdyż właśnie podbiegali do niego pierwsi poddani, gotowi złożyć mu hołd i prosić o darowanie życia.

– Buahahahaha! – zaśmiał się straszliwie, ponieważ nie znał lepszego sposobu na skonfundowanie dwóch niewinnych istnień. Istotnie chłopczyk i dziewczynka zatrzymali się i popatrzyli ciekawie na starszego, żelaznego pana wytykającego ich palcem. Jako że robił przy tym głupią minę zachichotali dziecięco i szczerze, co niechybnie wytrąciłoby z równowagi niejednego konesera pieluch i bobovity. Pan mroku i zagłady był nieczuły na ich czystość i nieuszanowanie, chrząknął zamaszyście i skierował palec na rudzielca:

– Ty oto Jasiu zostajesz mianowany moim osobistym majordomem, marszałkiem i generałem broni a wiedzieć ci trzeba, że każda z tych funkcji zaszczytną jest w pojedynkę niezmiernie, a razem skupione dadzą ci wpływ, jakiego nie ma wasz lokalny proboszcz.

– Ciebie zaś białogłowo – odrzekł do blondbomby, patrzącej z podziwem na Jasia – ja pragnę uczynić moją damą dworu i naczelną metresą. Będziesz mi szyła suknie i pichciła jadło, w noce zaś mroźne ogrzejesz mnie swym posągowym ciałem i pozwolisz się batożyć do krwi i szpiku kości. W te upalne zresztą też.

– Ale ploszę pana ja nazywam się Małgosia i mam siedem lat!

– Znaczy że masz potencjał i dużo czasu by go wykorzystać. Jazda, czas nam ruszać w drogę do posępnego zamczyska!

To powiedziawszy Lord Brutalus wziął dzieciaki pod pachy, chłopca zaprzągł do zaprzęgu, dziewczę posadził sobie na kolanach, machnął batogiem i wyruszyli całą trójką w powrotną drogę do posępnego zamczyska, które nim nie było, ale skąd mogły o tym wiedzieć?

Podróż zajęła znacznie krócej niż poprzednia, bo choć było pod górkę to Jasiu świetnie się wywiązał z posługi i ostatkiem sił doczłapał do niewidzialnej bramy. U jej podnóża oddał żywot młody, ku wielkiemu płaczu dziewczynki i wkurzeniu przełożonego. Nie lubiał tracić w taki sposób oddanych dworzan, a i na płacz niewieści nie reagował bynajmniej powłóczystym uśmiechem, jak jaki zboczeniec. Postanowił wystawić Jasiowi pomnik, z kopczyka szyszek i przełamanej na pół gałązki, na pamiątkę pierwszego poległego w służbie swojego nowego, jeszcze lepszego imperium ciemności. Liczył po cichu, że może powróci do żywych jako żywy trup, złożył wiec na kopczyku świeży jeży mózg. Rozpłakana blondbomba uspokoiła się trochę, zagonił więc ją czym prędzej do dworowania, wszelako ruch w interesie na zbyt długo wstrzymany być nie może.

I tak jakoś mijały dni, tygodnie, miesiąc cały, a Lord Brutalus z każdym kolejnym rósł w siłę niczym dobrze wypieczony chleb razowy. Bardzo smacznie sobie pożywał i wiele zła czynił, lecz tylko na lokalną skalę, co bardzo go pewnego dnia zmartwiło. Jako najbardziej wyczesanemu panu mroku trochę nie przystoją mu te wszystkie leśne harce, których jedynym świadkiem sowy i nadniebny menadżer. Postanowił więc zamknąć przedłużający się okres przygotowawczy i wprowadzić mrok na wyższy level, jak to mawiają w Warszawie, bo tam są sami Europejczycy co się moszczą na dworach i nie wiedzą o swoim nieistnieniu.

Myślał dobrą chwilę, nigdy nie przekraczał tej chwili by przypadkiem komu nie wpadło do łba nazwać go wykształciuchem, a kiedy tak myślał uprzytomnił sobie że w istocie nie spalił jeszcze żadnego pola. To niewiarygodne, dziwił się sam sobie, przecież niegdyś było to jedno z jego ulubieńszych zajęć! Nie tracąc więcej czasu, wszak złotem jest on i kiedyś się wypłaci z procentem za te wszystkie obiecane razy, Lord Brutalus ruszył do pobliskiej wioski, całe dwa tygodnie drogi i trzy godziny chodnika na północ stąd.

Szedł i szedł i szedł, i niechybnie by zaszedł dalej, tylko po co, pole jak pole, wybrzydzać nie będzie. Od tego krzaka aż po nasyp przeciwpowodziowy, po kostki w wodzie jako, że było to pole ryżowe, szczytowe osiągnięcie rolnictwa na terenach zalewowych. Bardzo się Lord Brutalus ucieszył, że zada bobu tym wstrętnym cieciom, aż podskoczył z uciechy i tak się zaaferował, że nie spostrzegł dwóch oblachowanych od stóp do głów postaci zachodzących go od tyłu.

– Ekchm, ekchm – chrząknął paladyn z bulwiastą głową, a uczynił tak bo był romantykiem, któremu nie w smak odbieranie wolności innym – Kimże jesteście obywatelu?

Podskakujący do niedawna Lord zastygł w zakłopotaniu, nota bene, przybierającym wyjątkowo komiczną pozę. Odwrócił się niepewnie i popatrzył z wytrzeszczem oczu na bulwiastogłowego pogromcę wywern, co znać było po herbie, jako że każdy heros umieszcza na nim swoje ulubione stworzonko. Popatrzył z wytrzeszczem, z którego spozierał strach, taki zwyczajny, pospolity, po czym przemówił:

– Ja panie zwyczajny parobek jestem, ja tu przyszedł doglądnąć, czy aby dobrze rośnie.

Bulwiastogłowy wymienił spojrzenia z partnerem, świnionosym pogromcą trolli, tak jak to czynią stare wygi gliny gdy napotkają coś podejrzanego i nie chce im się tego obwieszczać na głos.

– Ale to już po zbiorach przecież, prawda George?

– Niechybnie masz rację, Bill. Coś tu śmierdzi.

– Aaaa, to dlatego że już zebrane, tu zawsze wali, wali i wali, ani chybnie przewali hehe… – po czole Lorda Brutalusa spłynęła gęsta rzeczka potu.

– Hmm, myślę George, że ten chłop ma za dużo zbroi jak na chłopa.

– Prawda Bill, stanowczo za dużo.

– Ale, ale to nie zbroja, hehe, wcale a wcale, to są narzędzia rolnicze, wujaszek zza oceanu wysłał, patrzcie jakie wygodne, można je nosić na sobie, prawda że wspaniały patent?

– Narzędzia rolnicze powiadasz. George, nie wydaje mi się…

– Daj spokój Bill. Tam skąd pochodzę używali dziwniejszego sprzętu. Radło przypominało woła a wół radło. Pozwólmy chłopinie spokojnie pracować.

– Zgoda George, chodźmy na patrol poszukać piratów.

Dwójka paladynów odeszła za wał. Lord Brutalus cały mokry ze zdenerwowania tupnął gniewnie nogą, jako że ilość przelanego potu ostudziła w nim zapał do zdewastowania tego pola. Tupnął nogą raz i drugi, używając bardzo nieparlamentarnych słów rodem z ław sejmowych, zatupał po raz trzeci, za czym udał się do domu, by tam odreagować doznaną porażkę.

W drodze i znoju obmyślał zemstę, gdyż stanowczo nastał już czas ażeby zemścić się na tych wymuskanych typkach spod jasnej gwiazdy. Stanowczo nastał już czas by ukręcić kark tej degrengoladzie, nic nie mającej wspólnego z sugerowanymi nazwą słodkościami. Pora zlizać czekoladkę z tego tortu mdłej słodyczy i poprawności politycznej. On, władca ciemności chciał dobrze, podbić sobie jedynie libido małą demolką pola na uboczu ale nie, nie pozwalają mu, banda oblachowanych od stóp do głów zjadaczy pszennych bułek i witamin! Nie pozwalają mu zabawić się, kiedy wraca do sił po doznanej klęsce, szczędzą mu odrobiny satysfakcji, parszywcy błogosławieni, bo są na tyle zadufani w tej swojej dobroci, że już nawet nie przestrzegają zasad i prześladują go zanim urośnie w siłę! Koniec z tym! Pora pokazać kto tu rządzi, rzucić na kolana świat cały, nie szczędząc mu bynajmniej grochu!

Tylko od czego by tu zacząć – pomyślał, jak zwykle niedługo, zbyt świetnym był panem mroku by zaprzątać sobie umysł drobnostkami. Wiedział już co należy mu zrobić. Dobył kozik, sieknął gałąź, targnął badyl i wyrwał metresie pół funta włosów wraz z lewym siekaczem. Parę zwinnych ruchów i udało się, tylko spojrzeć jak błyszczy w półmroku! Z tak misternie wykonaną wędką ruszył nad jezioro.

Nad owym jeziorem usiadnąwszy Lord Brutalus wbił rękę głęboko w ziemię i wyciągnął wielką, soczystą dżdżownicę. Nie przepadał za tym przysmakiem, dlatego też z pobliskiego krzaka nazbierał koszyczek borówek. Z tym oto pod ręką zarzucił przynętę w mętną toń i podcinając co chwila wędkował profesjonalnie i cierpliwie, w należnym skupieniu i ciszy, zapominając o troskach i kolorowej gazetce w sakwojażu. Wędkował i podcinał i nie myślał wcale o niczym konkretnym.

Najpierw pochwyciła haczyk szprotka, później karp i pstrąg, po nim leszcz i pielęgnica. Ze szczupakiem Lord namęczył się nieco, bo trzeba było nową dżdżownicę znaleźć, za to z rekinem poszło szybko i sprawnie, wystarczyło wejść do wody i przypierniczyć draniowi w nos. Borówki zaczęły się kończyć, a i myśli niemyśli przestawały być miłe i cierpliwe jak dotychczas, zaczął się toteż niepokoić pan mroku czy uda mu się wykonać plan w dwustuprocentowej normie. Jak się okazało, obawiał się niesłusznie, następna haczyk pochwyciła rusałka, a właściwie haczyk pochwycił jej stopę, strasznie ją przy tym rozorywując. Piekliła się wodna nimfa nieziemsko, ale kiedy dostała ziemią przez twarz zaraz doszły do niej prośby o zawołanie z głębin złotej rybki.

Trochę trwało, zanim pozłacana uciekinierka z fabryki paluszków rybnych pofatygowała na powierzchnię swe spasione oblicze. Kasłała przy okazji i bąbelkowała, jak to czynią te bardzo zajęte, chcące dać do zrozumienia jak wielką łaskę wyświadczają, albo nieczęsto wychodzące na powierzchnię, naprawdę trudno jest orzec. Lord Brutalus nie zamierzał nic w tej sprawie orzekać, zażądał natomiast trzech życzeń jako nagrody przysługującej za wyłowienie, coby świat mógł obrócić w zgliszcza i jerba mate.

– Ej ale wiesz pan, w zasadzie to mnie nie złowiłeś…

Brutalus stuknął się w czoło, zamachnął wędką niby cepem i ugodził złotą rybkę haczykiem.

– Liczy się?

– Liczy. Czego sobie zatem życzysz jako drugie?

– Zaraz jak to drugie?! Jeszcze pierwszego nie wypowiedziałem?!

– No a tę jerbę to niby gratisem rzucam, co nie?

– Jaką znowu… – zaczął Lord, lecz wtem spostrzegł kilogramowe opakowanie Parajito pod lewą nogawką nagolenicy – Ty oszukańcza harpio! Oddawaj moje życzenie!

– Nie ma takiej opcji – furknęła złota rybka, z taką typowo rybią pewnością siebie. Zaraz jednak została wystawiona na ciężką próbę, jako że zdenerwowany pan mroku chwycił wędkę niby dwuręczniak i począł wywijać nim straszliwe razy w taflę jeziora. Wzburzała się i falowała powierzchnia wody, rybka jeszcze jakoś dawała sobie radę z tym tsunami, lecz kiedy spostrzegła, że na końcu haczyka znajduje się kłapiący szczękami rekin, wywiesiła białą flagę, na znak że przemawia do niej zastosowana argumentacja.

– No dobra, już dobra, czego sobie życzysz jako pierwsze?

Lord Brutalus ciężko dysząc, wysunął dumnie pierś i przemówił:

– Jako pierwsze do zgładzenia świata życzę sobie, aby mój gałęzi zaprzęg stał się wytworną karocą!

– Ach… – westchnęła złota rybka – Chcesz więc ode mnie przerażającej karocy ciągniętej przez budzące postrach zmory, uzbrojonej od szyberdachu aż po same szprychy!

– Nie, chcę zwyczajną karocę, żebym szybciej się dostał do domu, ale ten szyberdach to wcale niezły pomysł, możesz zostawić.

– Jak sobie życzysz – odparła rybka i rzuciła zaklęcie przemieniające gałęzi zaprzęg w wytworną karocę.– Jakie jest więc twe drugie życzenie dla zgładzenia świata?

– Jako drugie życzę sobie zapalnicy wiecznego ognia!

– Zapalnicy wiecznego ognia powiadasz – rybka podrapała się po płetwie na czubku głowy – Czy nie masz aby na myśli tego przerażającego artefaktu miotającego piekielne ognie bez dziennego limitu?

– Nie mam na myśli zwyczajną zapalnicę wiecznego ognia, która zawsze zapala i nigdy nie gaśnie na wietrze!

– Eeee… no spoko – złota rybka rzuciła zaklęcie i w dłoni złego władcy pojawiła się zapalnica wielkości znicza.

– Zostało ci ostatnie życzenie, ale no wiesz, przemyśl je może dokładnie, bo póki co ja tu nie widzę za bardzo rezerwuaru dla utopienia świata w morzu krwi…

Mroczny Pan zadumał się chwilę, na tyle krótką by nie wyglądało, że faktycznie się zastanawiał, po czym wypowiedział ostatnie życzenie.

– Jako trzecie i ostatnie, życzę sobie tysiąca świeczek w plastikowych tubkach.

– Nie no, zalewasz z tym końcem świata – zdenerwowała się złota rybka, wybałuszając młynka oczami. – To najbardziej niedorzeczne prośby jakie w życiu słyszałam!

– Dasz mi te świeczki czy mam użyć rekina?! – łypnął apodyktycznie pan mroku.

– A dam, co nie dam, jak dam, trzymaj całą wielką pakę i baw się dobrze. Ja spływam, ty pokręcony świrze.

Lord Brutalus pozostał na brzegu jeziora z dorodnych rozmiarów paczką. Pogłaskał koniuszkiem dłoni czerwoną kokardkę w jaką ją zawinięto i szczerząc się lubieżnie zamyśliwał już o diabolicznej zemście, świata podboju i magii świąt bożego narodzenia, której nigdy poczuć mu nie było dane.

W trymiga nawrócił do zamczyska, bo opony karocy były świeże i dobrze nagrzane, jak przystało na supertechnologię z warsztatów Bridgestona, a tam rozpoczął przygotowania do decydującego starcia z siłami wektorowymi dobrej kinetyki. Kiedy dopiął już ostatni guzik marynarki, co nie było łatwe zważywszy na masywność noszonej zbroi, umieścił ogłoszenie we wszystkich periodykach królestwa, wzywając frajerskich paladynów do stawienia się na bitwę ostateczną, po której już nic nie będzie takie samo jak przedtem.

Upłynęło trochę rosy, zanim niepiśmienni obrońcy cnót i kodeksów prawnych przeczytali wyzwanie, zmuszonym został tedy Lord do czekania. Umościł sobie wygodną leżankę model hamak, obok której postawił stolik kawowy, na tym stoliku położył naczynie z wrzątkiem wraz paczuszką Parajito i spędził tak czas jakiś, popijając jerbę i podziwiając swój nikczemny geniusz. Chciało mu się tańczyć z radości, że wszystko tak misternie zaplanował, ale ponieważ mroczni władcy nie tańczą, zadowolił się nuceniem Red Right Hand, bo lubił ten kawałek i traktował jako swoistą autobiografię.

Minął tydzień, aż z pobliskiego zagajnika dały się posłyszeć kroki oblachowanych stóp w miękkich pantoflach. Dzielni paladyni w liczbie dwóch tuzinów przedzierali się przez bór sosnowy, nie znajdując litości dla żadnego krzaczka i pniaczka, wszystkie rąbali w drzazgi, bo podobno mroczny pan skorumpował je aż po korzenie i głupio wystawiać się na niebezpieczeństwo z ich strony.

Okrutny pan zła i występku podniecił się widmem rychłego starcia, powstał z hamaka, włożył sobie rurkę do ust, napiął wszystkie mięśnie i popatrzył w dół zbocza na gromadzących się napastników, co było tym trudniejsze, że ciągle miał na głowie swój magiczny szyszak. Krwawe słońce wysoko świeciło na niebie, a nadniebny menadżer kończył selekcję składu przed fazą play-off. Taktyka jaką obmyślił była dopracowana w najmniejszych szczegółach, nic nie mogło go zaskoczyć, no może prócz przekupienia arbitra ale w końcu od czego są kibice? Grunt był podmokły, bo przez ostatnie dwa dni nieźle lało, obrońcy sprawiedliwości i honoru gitar Gibsona zapadali się po kostki w błocku, niestety niewykazującym krwiożerczych zamiarów. Wykazywał je natomiast Lord Brutalus, wyszczerzył zębiska w szyderczym uśmiechu i rzekł wielkim głosem:

– Witajcie bando oblachowanych od stóp do głów amatorów! Pora raz na zawsze rozstrzygnąć nasz wiekowy spór o dominację w tej krainie! Stańcie do walki mężnie, bo nie dane wam będzie miłosierdzie, jestem wszak złym władcą ciemności o sercu z kamienia, na nic zdadzą się wasze prośby o litość. Stańcie do boju o paladyni, tu rozstrzygną się losy świata!

Kawalerowie w lśniących, ubłoconych zbrojach popatrzyli po sobie wymownie, nieco skonsternowani skalą decydującej bitwy. Spodziewali się starcia z legionem najdzikszych bestii, a adwersarzem był jedynie pokręcony starzec, popijający jerbę za linią zapalonych świeczek. Nie tego się spodziewali i nie na to się pisali, powinność jest jednak powinnością, nie wolno było im cofnąć się przed złem i występkiem, choćby i tak kuriozalnym. Stanęli więc w formacji żółwia, tarcza przy tarczy, ostrze przy ostrzu, podejmując manewr oskrzydlający. Niestety skazany był on z góry na porażkę, jako że władca mroku obstawił się linią świeczek w idealnym okręgu, sam znajdując się w centrum, tak, że nie sposób było go dosięgnąć. Dzielni paladyni machnęli ręką na niesprawdzającą się sztukę wojny Sun Tzu, rozluźnili szyk i zaszarżowali z werwą oraz okrzykiem „Santiago!" na ustach.

Pan mroku tylko na to czekał. Śmiejąc się złowieszczo dobył sakwojaża, wyciągnął tubę z zaklęciami, odkorkował, wsadził głęboko rękę, wyłuskał prastary zwój, wszystko to uczynił błyskawicznie, cenna była bowiem każda sekunda, następnie złamał pieczęć, przeczytał instrukcję obsługi, po niej drobny druczek o zasadach gwarancji i w końcu treść właściwą, zaśmiał się złowieszczo raz jeszcze, chwycił zapalnicę wiecznego ognia, zapalił ją i smagnął rumaka batem, aż ten zarżał żałośnie i pocwałował za horyzont z karocą.

Na to rozegrały się wszystkie organy i rogi królestwa, potężną fanfarą na cześć zwycięzcy. Paladyni nie mieli najmniejszych szans. Od najmłodszych lat szkolili się w mordowaniu potworów, każdą bestię potrafili zasiec na sto i dwadzieścia sposobów, nie byli natomiast zupełnie przygotowani na atak rozwścieczonych świeczek, które obudziły się niespodzianie z parafinowego snu. Uderzyły w obrońców z furią nieporównywalną z żadnym znanym żywiołem, przygniotły ich masą wosku i parzących płomyków, zdruzgotały zbroje, połamały miecze, wypaliły zęby i zagryzły giermków. Nie oszczędziły nawet koni, zjadając je po ostatnią kosteczkę, a kiedy i tym się nie nasyciły, eksplodowały i sfajczyły cały las.

Lord Brutalus ryknął triumfalnie unosząc przyłbicę, ryknął tak głośno, że nawet Azjaci pochowali głowy w śnieg ze strachu. W końcu mu się udało, oto zwyciężył, odtąd bezapelacyjnie będzie rządził światem wedle własnego uznania i hormonów. Już nic nie mogło mu stanąć na drodze, kraina leżała u jego stóp, mógł ją kopnąć i splunąć, bez obawy o konsekwencję. Odtąd zwać go będą Mrocznym Panem Zła i Występku, Imperatorem Brutalusem! Wyczesany tytuł dla wyczesanego władcy! Czym prędzej udał się do pałacu by rozpocząć rządy, tam wydworował blondbombę za wszystkie czasy i nawet mile się zaskoczył, bo Jasiu powstał z martwych jako całkiem silny kościej.

Tak oto kończy się ta historia, świata podbojem i niewieścim szlochem radosnym, nie tylko na okazję połączenia się rodzeństwa, ale bojaźni i drżenia tysięcy poddanych, którym kazano wybudować posępny gmach mrocznego pałacu, na cześć Mrocznego Pana, który nigdy nie wyzbył się marzeń i konsekwentnie czynił starania o nie.

I wszyscy żyli długo i nieszczęśliwie i było im bardzo, ale to bardzo różowo.

 

Koniec, kropka, napisy końcowe, nadniebny menadżer ukończył sezon na pozycji lidera i zjadł z tej okazji paluszki Lajkonik. Jak przystało na mroczny finał, puszczana zostaje finalna piosenka: http://www.youtube.com/watch?v=P51IVqf28Hs . I fin.

Koniec

Komentarze

Bitwa wszechczasów może być tylko jedna.

A walki stulecia mamy co rok ;)

I zimę stulecia siedem razy w jednym dziesięcioleciu :)

No dobra. Jeśli przeczyta się całość, tytuł nie jest taki bezsensowny. Problem polega na tym, że większośc czytelników zaczyna od tytułu. I mogą odnieść wrażenie, że autor walnął babola.
Natomiast 'szyszak z przyłbicą' to taki babol, że aż zęby bolą. Klasyczne masło maślane.
Po pierwsze - szyszak to hełm otwarty. Nie ma mowy o żadnej zasłonie.
Bo po drugie - przyłbica to też hełm. Z zasłoną.

Szyszak z przyłbicą miał być w zamyśle elementem humorystycznym. Ale przyznaję, myślałem bardziej o zasłonie w tym przypadku. Absurd w każdym razie wyszedł duży :)

Widzisz i to jest właśnie problem. My chyba jeszcze nie możemy sobie pozwalać na takie tricki.
Uwaga! Przypowieść będzie.
Oglądałem kiedyś z bratem jakiś koncent Metalliki. I w pewnym momencie Lars strasznie się sypnął. Mój brat powiedział: "Słyszałeś Krzychu? Właśnie wymyślił zupełnie nowe przejście. A gdybym ja tak zagrał na koncercie, to by powiedzieli, że się pierdolnąłem".

Musiał toteż zdjąć swój fantazyjny szyszak z przyłbicą i pióropuszem w barwach krwawego świtu, wyklepanego z minerału o tak niesamowicie magicznych właściwościach, że właściwie sam już nie wiedział czy na głowie ma metal czy też może międzyplanetarną cząstkę wszechwiedzy tysiąca planów astralnych, z których zbudowany jest wszechświat znajdujący się na ślepym aligatorze. - bardzo długie zdanie, troche mnie "zakręciło" i chyba: Toteż musiał, a nie Musiał toteż?

Nowa Fantastyka