
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Spadające z nieba strugi deszczu nie ułatwiały mu sprawy. Znał te bagna bardzo dobrze, ale mgła w połączeniu z deszczem skutecznie ograniczała widoczność. Nie łatwo było omijać głębokie kałuże i wystające z ziemi korzenie, gdy nie widział gruntu pod stopami. Biegł.
Biegł ile sił w nogach. Nie mógł sobie pozwolić na żaden, nawet najmniejszy błąd.
Gonili go.
Było ich siedmiu. Jednego udało mu się powalić, chyba na długo. Drugi spoczywał pod drzewem ze skręconym karkiem. Posąg głupoty i nierozwagi. Na polowaniu trzeba uważać, by samemu nie stać się zwierzyną.
Gałęzie smagały jego zieloną skórę. Wydłużony pysk poznaczyły krwawiące szramy. Ostre, cierniowe kolce powbijały się w miejsca, gdzie twarda, błyszcząca łuska nie chroniła ciała. Zwichnięte lewe ramię zaczynało boleć coraz bardziej, ale nie mógł się zatrzymać, by je nastawić.
Walczył o życie.
Słyszał za sobą krzyki swoich oprawców. Może gdyby sprawy potoczyły się inaczej, udałoby mu się umknąć pościgowi. Może ludzie pierwsi padliby ze zmęczenia, albo po prostu odpuścili. Lecz nie pędziła ich już jedynie chęć zabawy, potrzeba wykazania się, ani wizja bogactwa. To gniew dodawał im sił. Sill zabił ich towarzysza – nieostrożny myśliwy zapomniał, że nie polują na wiewiórki.
Biegł, walcząc z wycieńczeniem. W jego ciało wstąpił ogień. Wlał się do płuc, nie pozwalając złapać oddechu. Zajął zmęczone mięśnie, przepalając je do cna, do kości. Sill płonął, lecz biegł dalej.
Był ostatni.
Należał do rasy jaszczuroludzi. Rasy niemalże wymarłej.
W dawnych czasach, na samym początku, Salzegweid – Zielonoskórzy, mieszkali w swoich drewnianych miastach. Budowali wielkie forty na wzgórzach, dumnie wznoszące się ponad prymitywnych jeszcze wtedy ludzi. Ci patrzyli z rozdziawionymi gębami, podziwiali piękno i majestat dębowych fortec.
A dąb Zielonoskórzy umiłowali sobie najbardziej.
Człowiek służył Salzegweid. Nie z przymusu, gdyż jaszczuroludzie byli rasą bardzo szlachetną – z pogardą patrzyli na ludy robiące użytek z niewolników. Starali się być raczej przewodnikami dla pozostałych, mniej rozwiniętych cywilizacji. Mieli jednak swoje tajemnice – nie chcieli, by inni poznali jak rozpalać ogień czy wykuwać broń. A to właśnie tego chciał się nauczyć człowiek – wiedział, że jeśli opanuje sztuki Salzegweid, będzie mógł strącić ich z piedestału.
I tak się stało, gdy Brandowi Wielkiemu udało się rozniecić pierwszy pożar. Ani dąb, ani buk, ni klon ni kasztan, jodła, brzoza, olcha – żadne drzewo nie mogło oprzeć się sile płomieni.
Człowiek dojrzał szansę i postanowił ją wykorzystać. Nastąpiła długa, wyniszczająca wojna. Fortece płonęły jedna po drugiej, miasta padały, armie szły w rozsypkę. Żony traciły mężów, rodzice tracili dzieci, a dzieci rodziców.
Ale rasa ludzi była rasą liczniejszą. Człowiek mnożył się szybciej – na każdego zabitego przypadało dwóch następnych, którzy chcieli pomścić śmierć swych poprzedników.
Salzegweid żyli bardzo, bardzo długo, lecz nie byli wielodzietni. Na miejscu poległego nie mógł pojawić się nawet jeden młokos, który chwyciłby włócznię i poszedł w bój tępić podstępne plugastwo. Dlatego jaszczuroludzie nie mogli wygrać tej wojny. Zostali w końcu pokonani. Złamani i wypędzeni na bagna. Zaszyli się tam, mając nadzieję, że podły człowiek pozwoli im na spokojne życie na mokradłach.
Nie było im to dane.
Oprawcy zbliżali się coraz bardziej, a on miał coraz mniej sił. Zaczynał wątpić, że uda mu się uciec.Biegł, choć nie wiedział po co.
Sill bardzo dobrze zapamiętał dzień, w którym stracił rodzinę. Choć minęły już trzy lata, on wciąż potrafił bezbłędnie odtworzyć te wydarzenia w wyobraźni. Próbował zapomnieć, lecz nie mógł.
Trwało to zaledwie kilka minut. Plugastwo pojawiło się znikąd. W mgnieniu oka okrążyli wielkie drzewo, w którym Sill miał swój dom. Zablokowali oba wyjścia wielkimi wozami i podłożyli ogień.
Nie znajdował się wtedy w środku. Siedział ukryty w krzakach i patrzył. Było ich zbyt wielu. Nie mógł nic zrobić.
Jaszczuroludzie kochali się w ogniu – uwielbiali patrzeć w te jasne płomienie, tańczące radośnie przy wtórze skwierczącego drewna.
Lecz tego dnia ogień zabrał Sillowi wszystko, co mu pozostało. Sprawił, że stał się ostatnim przedstawicielem swej dumnej niegdyś rasy.
Niebo rozwarło swe podwoje, spuszczając na Ziemię kolejne hektolitry wody. Ciężkie krople nie spadały swobodnie, leciutko pluskając o wilgotną glebę mokradeł. Uderzały z impetem, hucznie rozpryskując się na wszystkie strony.
Uciekający Salzegweid nie mógł już nic zobaczyć. Ściana deszczu przesłoniła mu widok. Terrorem odebrała resztki nadziei.
Zatrzymał się.
Ludzie wygrali wojnę. Wypędzili przeciwników na bagna i przejęli kontrolę nad Ziemią. Umiejętność rozpalania ognia dała im olbrzymią przewagę nad pozostałymi cywilizacjami. Zaczęli wykuwać broń ze stali, dzięki której podbili wszystko i wszystkich.
Inne ludy nie zdążyły się nawet obejrzeć, kiedy dostały się pod jarzmo ciężkiej, brutalnej ludzkiej ręki. A owa ręka brała garściami to, na co przyszła jej ochota. Nie zważając na jęki, na ból. Nie zważając na nic.
Człowiekowi, by osiągnął pełnię szczęścia, przeszkadzało tylko jedno – znienawidzeni Salzegweid, chowający się na moczarach. Sam fakt ich istnienia był dla ludzi niczym zadra w oku, więc za punkt honoru przyjęli sobie całkowite wytępienie Zielonoskórych. Zaczęto urządzać polowania.Kogoś, kto przybył do miasta z pokrytą łuskami skórą, ogłaszano bohaterem.
Eksterminacja trwała wiele lat, lecz w końcu człowiek osiągnął cel. Na jego ziemi nie miała już stanąć ani jedna jaszczurza stopa. Ostatnie dwie właśnie się zatrzymały, by zatańczyć ze śmiercią.
Odetchnął głęboko, starając się uspokoić oddech. Odwrócił się. Zbierał siły na ostatnią w swym życiu walkę.
Przez trzy lata mieszkał na bagnach sam. Całkowicie sam. Był ostatni.
Nie chciał tego ciągnąć, lecz odwieczne prawo Salzegweid nakazywało mu walczyć o swe życie do samego końca. I choć nie było już nikogo, kto mógłby go z tego prawa rozliczyć, Sill pozostawał wierny.
Plugastwo zbliżało się w sile pięciu ludzi. Herszt, jeden wielkolud, dwóch bliźniaków o świńskich oczkach i człowiek z potworną blizną na twarzy. Krzyczeli, darli się, wymachując bronią nad głowami. Choć byli mniejsi od niego, wyglądali groźnie. Ich ciała zakrywały wilcze skóry, lecz Sill wiedział, że pod tymi futrami grają orkiestry silnych, zaprawionych w bojach mięśni. Dzierżyli swój prymitywny oręż, pewnie ściskając go w dłoniach.
On był jeden, ich było pięciu.
Walka z plugastwem zawsze tak wygląda.
Stali tak przez moment, uśmiechając się szyderczo. Gestami zapraszali go do siebie. Prosili, by to on wykonał pierwszy ruch. Szydzili z niego.
Ale Sill stał, przyglądając im się ze smutkiem. Wiedział, że wybiła jego godzina. Nie da rady uciec. Nie da rady wygrać tej walki. Gdy skona, odrąbią mu głowę i ściągną z niego skórę. Twarde łuski posłużą pewnie za zbroję jakiemuś dumnemu rycerzowi, a tych pięciu nie będzie się musiało martwić o pieniądze do końca swoich dni.
Nie – nie pięciu. Ostatni z rasy Salzegweid postanowił się o to postarać.
Stojący na samym przedzie herszt posłał porozumiewawcze spojrzenie pozostałym myśliwym. Ci rozdzielili się, okrążając stojącego wciąż spokojnie jaszczuroczłeka. Byli gotowi do walki.
Tak im się przynajmniej zdawało.
Sill czekał, obserwując. Otoczyli go, ale on znalazł już słaby punkt w zamykającym się wokół niego pierścieniu. Największy z bandy plugastwa, najwyraźniej też najgłupszy, rozluźnił mięśnie i opuścił nieco drewnianą maczugę. Zapomniał chyba z kim ma do czynienia. Sill pozostawił mu ułamek sekundy na przypomnienie.
Salzegweid zerwał się nagle doskakując do największego oprawcy. Ten nie zdążył zareagować. Ostatnie dwie rzeczy, jakie zobaczył, to błyskawica rozdzierająca niebo i zielona, pazurzasta łapa spadająca na jego twarz.
Na mokradłach rozpoczął się koncert. Do akompaniamentu rozszalałej natury dołączyły okrzyki cierpienia.Rozgorzała walka. Batalia o być albo nie być.
Trwała krótko
Pozwolił, by gniew nim pokierował. Powalił pierwszego z bandy plugastwa. Silnym ciosem pozbawił wielkoluda twarzy. Nim się obejrzał, dopadł go herszt. Człowiek zamachnął się siekierą, mierząc w plecy Silla, ale jaszczurowi udało się uskoczyć w bok. Chciał dorwać oprawcę, lecz nie zdążył – silny cios maczugą dosięgnął jego żeber, pozbawiając go tchu. Ból przeszył ciało, nogi same się pod nim ugięły. Upadł na mokrą ziemię. Jeden z bliźniaków spróbował trafić go ostrzem włóczni, ale Sill przetoczył się pod przeciwnika i wgryzł się w jego udo. Zacisnął silne szczęki, rozerwał mięśnie i zmiażdżył kość.
Potworny wrzask człowieka przetoczył się po całym bagnie.
Spróbował się podnieść, ale potężny kopniak w pysk rzucił go w tył, na plecy. To herszt chciał się zemścić za nietrafiony cios siekierą. Teraz ostrze topora znów spadało na Silla, a ten – leżąc, nie mógł odskoczyć. Desperacko zasłonił głowę ręką.
Stylisko nie było na tyle ostre, by odrąbać mu ramię, lecz kość pękła z głośnym trzaskiem.
Fala piekielnego bólu zalała całą kończynę, ale Salzegweid nie miał czasu, by krzykiem dać upust cierpieniu. Oto herszt brał kolejny zamach, a z lewej zbliżał się człowiek z blizną, dzierżąc w dłoni metrowy brzeszczot.
Z trudem zerwał się z ziemi i, nim spadł na niego topór, rzucił się na herszta. Upadli razem na glebę, a przywódca bandy, zaskoczony impetem uderzenia, wypuścił broń z ręki. Sill położył sprawną łapę na jego szyi i przycisnął z całych sił. Kark pękł jak zapałka. Salzegweid zabił herszta. O sekundę za późno.
Ostrze oszpeconego blizną człowieka przebiło Silla na wylot.
Jęknął. Spojrzał na klingę wystającą z jego piersi. Czuł, że uchodzi z niego życie. Życie, o które tak zaciekle musiał walczyć od samego urodzenia. Ostatkiem sił obejrzał się za siebie. Zdążył zobaczyć, jak drugi z bliźniaków podnosi włócznię brata i bierze nią olbrzymi zamach. Ciężkie drzewce zmierzało w stronę jego głowy.
Później nie było już nic.
@Opowiadanie opublikowane również tu -http://forum.tibia.org.pl/showthread.php?391111-Ostatni&p=5105879#post5105879
Do stylu absolutnie nie mozna się przyczepic, rażących błędów takoż nie wyłapałem...
Ale powiedz mi, johnny, o co tu naprawdę chodzi? Smutny jaszczurolud ucieka przed oprawcami, walczy bohatersko i ginie? Zarysowałeś tylko troszkę świata, ukazałeś pogoń, niezłą scenę walki (acz zbyt ociężałą) i zakończyłeś pełnym glorii zgonem. Nie jesteśmy już wikingami w IX w., żeby taka opowiastka wystarczyła do wprowadzenia czytelników w stan najwyższego katharsis i euforii.
No, chyba że taki był tój zamiar - zrobić lekkie byle co.
"rodzice tracili dzieci, a dzieci rodziców." - uważam, że to trochę niedopracowane zdanie. Nie będę ingerował, ale uważam, że można to lepiej sklecić. To jest trochę taka pestka w winogronie.
"uwielbiali patrzeć w te jasne płomienie, tańczące radośnie przy wtórze skwierczącego drewna." - to zdanie jest bardzo dobre :)
"eksterminacja" - czytałem niewątpliwie fantasy, a to określenie trochę zdmuchnęło mi ten tajemniczy, nasycony magią klimat jaki przedstawiłeś.
Pachnie mi trochę stylem J. Grzędowicza. Ogólnie dobrze napisane, ale pozostała Ci jeszcze jedna rzecz do dopracowania: szczegółowość opisów. Te są bardzo ogólnikowe. Niby przejrzyście i ładnie, ale czegoś mi tutaj brakuje. Takiej iskry.
Zapraszam również do siebie; do przeczytania i skomentowania "OSZALAŁA OPOWIEŚĆ ZMARNOWANEGO MĘŻCZYZNY".