- Opowiadanie: Yenfri - Alabama

Alabama

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Alabama

Anna z zamyśleniem przeglądała listę znajomych na Facebook'u. Statusu gatunku na Alabama nie zmieniły tylko trzy osoby. Smutne, lecz prawdziwe. Szczerze mówiąc, nie zdziwiło jej to wcale; trochę nawet żałowała, że sama nie może tego zrobić.

Z kontemplacji wyrwało ją miauczenie kotów. Przymilnie łasiły się do jej nóg, przypominając, że mają swoje prawa. Podeszła do lodówki i z zamrażalnika wyjęła paczkę. Wrzuciła ją do mikrofalówki, na tryb rozmrażania. Zniecierpliwione kociaki, wbijanymi w nogę właścicielki pazurami, dawały znać, że i ona ma swoje prawa. Anna wiedziała, jak to wygląda: one mają prawo dostać jeść, a dzięki temu ona ma prawo żyć.

Reguły gry były proste.

 

***

 

Według Wikipedii wszystko zaczęło się już ładnych parę lat temu, na Wielkich Antylach. Tysiąc osiemset czwarty rok był tam rokiem cudów i, w przyszłości, wielkich błędów. Uwalniając się od Francji, Haitańczycy nie byli świadomi ceny, którą im przyjdzie za to zapłacić. Dosłownie, kilka lat później, w tysiąc osiemset dwudziestym piątym roku.

Sto pięćdziesiąt milionów franków – taka była cena wolności. Kwota oszałamiająca, nie do zapłacenia. Ale zapłacona być musiała. Pomoc przyszła ze strony hunganów. I banków, jeśli chodzi o ścisłość. Kwotę, której nie udało się pożyczyć, trzeba było wypracować.

Hungani robili co mogli. Plantacje podlewano ich tajemniczymi, ziołowymi naparami, modląc się o cud. Udało się. Zbiory były niewyobrażalne, brakowało ludzi do pracy. Sytuacja znów wydawała się dramatyczna.

Gdyby prowadzono wówczas dokładne badania statystyczne i demograficzne, łatwo dałoby się zauważyć spadek śmiertelności wśród ludzi.

Ale nie zauważono…

 

***

Anna wychyliła się przez okno i dokładnie posypała zewnętrzny parapet solą. Był to cowieczorny rytuał, który, miała nadzieję, choć trochę skutkuje – ciężko było znaleźć jakieś konkretne dane. W końcu w ramach źródeł informacji miała tylko Internet i klasykę filmową…

Zmywając naczynia, przypomniała sobie incydent z dzisiejszych zakupów. Jedna z dziewczyn, Alabama, rąbnęła jej sprzed nosa buty na wyprzedaży. Piękne, czerwone kozaczki, szlag by ją… Pewnie, mogła się o nie bić, wyrywać, kolejna babska bójka w stylu: ty mnie za włosy, ja cię pazurami; tylko po co? Annie się już nie chciało.

Brakowało jej nieco dawnego życia: wypadów na piwo z przyjaciółmi, włóczenia się nocą po mieście, spędzania ciepłych, letnich dni w parku, na błogim nicnierobieniu.

Teraz większość czasu spędzała w domu, siedząc przed laptopem i pisząc historie. Kolejne wersje wydarzeń, tego, co nigdy się nie stanie.

Miała około dziesięciu różnych scenariuszy własnego życia: z różnymi facetami, kobietami, z dziećmi, bez dzieci, w Polsce, Japonii, Francji… Miłe fantazje, które nic kompletnie nie znaczyły.

Było też dużo tekstów o seksie. W życiu nie powiedziała by tego na głos, ale brakowało jej po prostu dobrego rżnięcia. Jeszcze bardziej tęskniła za namiętnym i pełnym pożądania seksem z ukochanym facetem. To byłoby nawet do spełnienia, gdyby nie to, że był Alabama. Nie to, żeby nie mógł. To Anna nie chciała nawet na niego patrzeć; po co przysparzać sobie dodatkowego bólu?

 

***

Alabama zaczęła się, niespodzianka, w Alabamie. Tak na dobre i na wielką skalę, rzecz jasna. Fort McClellan, kiedyś fantastyczna placówka badawcza i naukowa, obecnie był najbardziej znienawidzonym miejscem na globie. Poza elektrownią jądrową Browns Ferry, oczywiście.

Kiedy nastąpił wybuch reaktorów, nie wydawało się to wielką tragedią. Świat miał już pewne doświadczenie w tych sprawach po Czarnobylu w osiemdziesiątych szóstym i Japonii w jedenastym. Nauka i technika poszły mocno do przodu, promieniowanie już nie zagrażało ludziom, o ile unikali żywności ze skażonych rejonów. Cudowna sprawa, nie?

Pewnie, że tak, krzykną entuzjaści. Ale nie, moi drodzy, wcale nie. Mimo upływu lat, całego tego postępu, człowiek nadal nie był w stanie zapanować nad planetą. Wybuch w Browns Ferry, czego nikt nie przewidział, spowodował serię wstrząsów, które rozeszły się po całej Alabamie. Dotarły także do Anniston i okolic Fortu McClellan.

Barack Obama, pierwszy czarny prezydent, wciąż miłościwie panujący Ameryce, już nie mówił: yes, we can. Mówił: no, we can't. We can't do anything about it. Nie możemy nic z tym zrobić.

Początkowo nikt nie wierzył. Ludzie woleli być głusi na fakty, niż uwierzyć, że ktokolwiek mógłby utajnić takie badania. Że znaleźli się chętni do eksperymentów, że ktokolwiek je zaaprobował.

Nikt nie chciał myśleć o tym, że ilości substancji, które zostały uwolnione w trakcie wstrząsów pod Anniston, wystarczą na objęcie całego świata. Że była to tylko kwestia czasu.

Polacy, trzeba im przyznać, szybko się z tym pogodzili. Jednocześnie nie poddawali się w walce. Już mało kto w tym kraju wierzył w amerykański sen – za wiele widzieli filmów z Hollywood; skądś się przecież te wszystkie pomysły wzięły. I do tego te afery z Roswell, Strefą 51, ropą i Bóg wie czym jeszcze – wiadomo, kiedyś musiało się to źle skończyć.

Polacy znaleźli własne remedium na problemy i zwyczajnie zaczęli pić, ile wlezie. Rozwiązanie dobre, jak każde inne. Szczepionek niech sobie szukają Anglicy, Szwajcarzy, Japończycy, kto tylko chce. My będziemy pić.

Wszystko było OK – wielkie pijaństwo, imprezy na ulicy, niekończące się protesty – do czasu, kiedy prezydent nie wygłosił oficjalnego orędzia do ludu. Mały pikuś, że zmarł w trakcie, każdemu może się zdarzyć. Większym szokiem dla ludzi był fakt, że cztery dni później, wraz z o niebo od niego lepiej wyglądającą małżonką, przyjmował oficjalną delegację Rosjan, mającą zamknąć kwestię Smoleńska. Naród w żałobie nie był, ale po tej wizycie zaczął mocno to rozważać.

Prezydent, cokolwiek słusznej postury, był uroczo blady. I gdzieniegdzie zielonkawy. W czarnym garniturze prezentował się naprawdę wspaniale. Tylko z wymową miał problemy, charczał niewyraźnie i nikt go nie rozumiał.

Wtedy dopiero zaczął się szturm na monopolowe… O ile wcześniej w sklepach brakowało tylko cukru, tak teraz brakowało alkoholu. Ludzie kupowali wszystko: piwo, wódkę, wina, whiskey, cokolwiek, co miało procenty. Im więcej, tym lepiej.

Prezydent był pierwszym Alabama w Polsce. Potem poszło już z górki.

 

***

Anna wyjęła z lodówki ostatnią kostkę twarogu. Będzie musiała znów iść na zakupy, czego nie lubiła. Zazwyczaj Alabama kupowali wszystko hurtowo, ciężko było coś kupić zwykłym ludziom. Poza solą, tej było pod dostatkiem. Jasne, miało to cudowny wpływ na dietę i chudnięcie, ale głodówki nie należały do jej ulubionych zajęć. Było tym ciężej, że praktycznie wszyscy pracownicy byli Alabama i zawsze sprzedawali wszystko najpierw swoim. Czasy były nieciekawe.

Po śniadaniu wzięła płócienną torbę na ramię, a w rękę kij bejsbolowy i ruszyła na zakupy. Argument siły zdawał się trafiać do sprzedawców.

 

***

Walka o jedzenie zakończyła się klęską. Było to tym bardziej druzgoczące, że trafiła w sklepie na, pierwszego od dawna, sprzedawcę, który nie był Alabama. Miała nadzieję, że uda się jej coś wskórać, ale sprawę postawił jasno: nie znam cię i nic mnie nie obchodzisz. Mam komu sprzedać to jedzenie.

Dobrze, że nie zjadła całego twarogu na śniadanie, powinno wystarczyć na jeszcze dwa dni…

 

***

Anna zachorowała. Leżała w łóżku i nie była w stanie się ruszyć. Naprawdę chciała, miała obowiązki: musiała nakarmić swoje koty, posypać parapety solą, znaleźć przy odrobinie szczęścia coś do jedzenia dla siebie… Ale nie, jej organizm całkowicie odmówił posłuszeństwa.

Po kilku dniach, zaczęła czuć się lepiej. Na tyle, na ile lepiej może czuć się osoba niemal doszczętnie wyczerpana z głodu i pragnienia. Ale fakt był faktem – czuła się silniejsza, była w stanie poruszyć ręką. Musiało być lepiej. Fizycznie, bo psychicznie była dobita. Jej futrzaki uciekły po dwóch dobach jej choroby i nadal nie wróciły.

Zsunęła się z łóżka na podłogę i poczołgała do kuchni. Opierając się o ścianę, była w stanie sięgnąć do zlewu i napić się wody prosto z kranu. Nie dbała o nic, chciała tylko pić. Kiedy jej nogi nie wytrzymały ciężaru, znów osunęła się na podłogę. Drżącymi rękami sięgnęła do lodówki i zaczęła jeść, bez patrzenia, lekko skwaśniały już twaróg. Przez kilka godzin na zmianę piła i dojadała resztki sera. Kiedy poczuła się pewniej, na chwiejnych nogach i trzymając się ścian, poszła do łazienki.

Prysznic był cudowny. Woda spływała po jej ciele, przywracając siły i wolę walki. Postanowiła, że pójdzie do sklepu, tam, gdzie był ten normalny sprzedawca i będzie go bić, dopóki nie da jej jedzenia. Była zdesperowana, nic jej nie obchodziło.

Wyjście z domu zajęło jej dłuższą chwilę. Nadal była słaba, tym, co ją trzymało na nogach, była chyba już tylko wola walki. Bo co jej więcej pozostało.

W sklepie, ciężko dysząc, oparła się o ladę. Spode łba spojrzała na sprzedawcę. Nie miała szczęścia, to był Alabama. Zaryzykowała.

– Chcę jedzenie. I chcę je teraz, albo urwę ci ten biały łeb!

Spojrzał na nią zdziwiony i bez pytania zaczął kłaść na ladę prawdziwe frykasy: chleb, masło, ser żółty, kawałek kiełbasy, nawet kilka warzyw!

Anna stała zdumiona. Nie myślała nawet, że Alabama są w stanie zrozumieć normalną mowę. Postanowiła to sprawdzić.

– Ty mnie rozumiesz?

W odpowiedzi kiwnął tylko głową, nabijając jej zakupy na kasę.

– Dlaczego pozwalasz mi kupić jedzenie? Ostatnio był tu normalny i mi nie pozwolił! Co się dzieje?

– Dlaczego się dziwisz? – zapytał. – Nie wiesz, że człowiek człowiekowi wilkiem, a zombie zombie zombie?

Koniec

Komentarze

Ojej... No, to tak. Na początku strasznie mi się podobało. A potem przyszła końcówka i pointa... I się zmartwiłem. Bo jak całość miała fajny nostalgiczno-tajemniczy klimacik, tak ostatnie zdanie go całkowicie rozwaliło.
No i miałem nadzieję na jakieś ciekawsze rozwiązanie kwestii Alabama, niż takie "po prostu" zombie. Tekst się na tym opiera, więc (jak dla mnie), przydałoby się. Ale to jak najbardziej bym przeżył, gdyby nie ta pointa...
No nic, przetrawię jeszcze.

Ach - "Facebooku" piszemy bez apostrofu.

„Widzę, że popełnił pan trzy błędy ortograficzne” – markiz Favras po otrzymaniu wyroku skazującego go na śmierć, 1790

Przymilnie łasiły się do jej nóg, przypominając, że mają swoje prawa. Podeszła do lodówki i z zamrażalnika wyjęła paczkę. Wrzuciła ją do mikrofalówki, na tryb rozmrażania. Zniecierpliwione kociaki, wbijanymi w nogę właścicielki pazurami, dawały znać, że i ona ma swoje prawa. Anna wiedziała, jak to wygląda: one mają prawo dostać jeść, a dzięki temu ona ma prawo żyć. - nie wiem czy to celowy zabieg powtórzeń?
Kolejne wersje wydarzeń, tego, co nigdy się nie stanie. - co nigdy się nie wydarzy?
Zgodzę się z Diriad, z małym szczegółem: mnie początek jakoś niekoniecznie, chyba przez te powtórzenia, natomiast dalej rzeczywiście zrobiło się przyjemnie klimatycznie. Końcówka spaliła mi cały nastrój. Nie dlatego, że oczywista, ale dlatego że taka najprostsza. Ogólnie sympatyczny tekst. 

Eee tam końcówka może być, dobra jest. Nie zawsze musi być nieprzewidywalnie, czasem wolę jak jest tak jak ma być. do tego bardzo fajne zdanie zamykające. Zapada w pamięć.

"zombie zombie zombie" - rozbrajające

Dzięki wszystkim za komentarze :)
Jeśli chodzi o powtórzenia, były jak nabardziej zamierzone.
Wersje życia bohaterki, to, jak wyglądałoby ono, gdyby nie Alabama.
No cóż jeśli chodzi o koncówkę i ogólnie kwestię zombie - tak, to "po prostu" zombie, a i w zamierzeniu nie miał być to głęboki tekst, zmuszający do refleksji.

Dzięki wszystkim raz jeszcze :)

A mnie ta końcówka się podobała, fajnie zabrzmiało:)
Cóż, że proste i oczywiste? Taki charakter tekstu, a czyta się lekko i przyjemnie.
Pozdrawiam

Nowa Fantastyka