
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
– Na pewno chcesz pan to piwo?!
Oddalał rękę od twarzy obserwując jak między palce dostają się coraz większe fragmenty rzeczywistości. Pocił się, dłonie drżały nieznacznie, wzrok, skupiony zbyt długo w jednym punkcie, tracił ostrość. Prostował ramię, aż kciuk i palec wskazujący objęły zarysy poirytowanej twarzy zniecierpliwionego kelnera.
– Nie masz pan dość? Może przyniese wody?
– Milcz. – nawet jedno słowo stanowiło udrękę dla zesztywniałych strun głosowych. Wsparty o blat wstał, stękając niczym starzec odebrał dzban z roztaczającą woń chmielu zawartością. Siadając przesunął na krawędź ławy opróżnione wcześniej naczynia. Gąsior korzennego wina, szklanica gorzały, kielich miodu; kolejny dzień pił, mieszał, eksperymentował. Jednak najwyraźniej jego organizm, ten cholernie mocny, regenerujący się, wyćwiczony organizm, bronił się przed najstarszą trucizną ludzkości. Bronił skutecznie. Wiedział, że wyglądał odstręczająco, śmierdział na milę i bełkotał, w ustach smakował na przemian gorycz i żółć, wiedział też, że mimo to wciąż nie był pijany. Właśnie tego pragnął teraz najbardziej, zatracenia, ucieczki, nawet w kreślone etanolem urojenia. Łupanie w skroniach narastało, zacisnął zęby w oczekiwaniu na GŁOS. To się zbliżało. Za chwilę znów się rozlegnie. GŁOS. Od wielu dni daremnie usiłował stłumić go, zniszczyć, utopić w strumieniach alkoholu. Lecz on był potężniał, zagnieżdżony w kosmosie galaretowatej mazi mózgu, rozbrzmiewał coraz częściej. Rodził się w najgłębszych zakamarkach świadomości, narastał karmiony gniewem, bólem i strachem, bez najmniejszego trudu, śladu walki darł wolę eksplodując w jaźni tysiącami wrzeszczących igieł, po czym znikał pozostawiając odbierające dech wrażenie lodowatej, martwej pustki.
– Czekam. Czekam. Czekam. – głos; TEN głos! Wbił pięści w oczodoły, zaciśnięte zęby nie zdołały powstrzymać przeciągłego jęku. Siedzący przy sąsiednich stołach goście spojrzeli na niego z niesmakiem i potępieniem. Ukryty za barem właściciel klął cicho nie podnosząc wzroku znad kasy. Nikt się nie odezwał.
– Czekam. Czekam. Znasz drogę. Jestem, trwam, czekam. Czekam. Znasz drogę… – targał głową, z ust popłynęła strużka barwionej czerwienią śliny. – Czekam….
Głos, niczym przypływ rozlewał się liżąc chłodem sklepienie czaszki. Myśli gasły pozbawiane życiodajnego strumienia bogatej w tlen i cukier krwi. Przez krótką chwilę słyszał tylko ów martwy, nie uznający sprzeciwu głos, grobowe wołanie naznaczone przytłaczającą tęsknotą. Czekam, czekam! Na wszystkich bogów, jakiż ból!
Cisza. Pustka. Wypuścił powietrze mimowolnie smakując krople szkarłatu z przegryzionych warg. Przystawił dzban do ust. Trzymał długo, krtań monotonnie odmierzała kolejne hausty; gdy odstawiał naczynie piwo ledwie przykrywało dno. Uspokajał się, wszak żaden, nawet największy ból nie trwa wiecznie. Techniką raen'kun wyrównał oddech, dłonie przycisnął do blatu, nikt nie powinien dostrzec jak drżą. Powieki uniósł dopiero, gdy przestały wirować pod nimi pomarańczowe kręgi i gorejące smugi. Przetrwał kolejny głos. Nie krzyknął. Słabł jednak, a wołanie zdawało się coraz mocniejsze. Nie poddawał się, lecz to trwało już tyle dni…Nie miał złudzeń, musiał przegrać i ugiąć się przed jednym z następnych ataków. Nie wiedział tylko co straci pierwsze, wolę i zmysły, czy zdrowie.
Pamiętał kiedy usłyszał GO po raz pierwszy, od tamtej pory minął niemal miesiąc. Wykonywał wówczas zlecenie kupców z Zatoki Małż, miał wyeliminować szajki łowców artefaktów grasujące nielegalnie na wybrzeżu. Ze względu na rozmiar zlecenia (należało uwzględnić konieczność walki nawet z ponad setką zdesperowanych ludzi) zwołał innych rzezaków, po czym zgodnie z kodeksem Ligii zaczęli działać jako czasowa kondotiernia. Dzięki dobremu planowaniu, wyszkoleniu i niemal całkowitemu zaskoczeniu przestępców zadanie udało się wypełnić wręcz humanitarnie, sam zabił tylko trzy cele. Odebrał należność, rozdzielił sprawiedliwie wśród podległych mu wojowników, po czym zwolnił ich ze słowa rozwiązując tym samym kondotiernię. Rzezacy rozeszli się, każdy w swoją stronę. Odtąd znów wiódł żywot najemnika, był sam dopóty fale radiowe nie przyniosły nakazu pomocy lub wezwania do zemsty. Wtedy, podobnie jak inni, odpowiadał na zew, rzezacy schodzili się w wyznaczonym miejscu, milczący, groźni, skuteczni. Wilki wietrzące krew. Krew… Z wysiłkiem skupił się zamykając oczy. Tak jak mu wpojono pomyślał intensywnie o czerwieni, zieleni i błękicie, dokładnie w tej kolejności. Impulsy nerwowe, o zgodnej z zakodowanym wzorcem częstotliwości, zasięgu i czasie trwania, uruchomiły tkwiący przy nerwie wzrokowym implant. Uniósł powieki. Teraz, na tle otaczającej go rzeczywistości, pojawiały się równe rzędy cyfr i symboli, wszczep skanował sektor w poszukiwaniu źródeł emisji, czekał na potencjalne raporty, wezwania. Nic się nie działo. Program standardowo pobrał uaktualnienia z siedziby Ligii, wysłał meldunek o pozycji, po czym wyłączył się. Nikt go nie szukał, nie był potrzebny. To dobrze, bo na razie nie prezentował pełni swych możliwości i w razie zlecenia, czy wezwania mógł przynieść wstyd organizacji. Bezczynność wyjątkowo mu teraz odpowiadała, sytuacja miała jednak pewien, do bólu prozaiczny mankament; kończyły się pieniądze. Od tygodni szedł na południe. Nie wiedział czemu wybrał akurat ten kierunek, czuł, że tak trzeba. Nie miał żadnych wątpliwości. Coraz silniejsze ataki starał się przeczekać na osobności lub w spelunach takich jak ta, usiłując zwieść umysł alkoholem. Była to jedyna używka dozwolona przez rzezacki kodeks, niestety przy cechującym go poziomie metabolizmu i po morderczym hartowaniu antytoksynowym stan upojenia mijał bardzo szybko. Zbyt szybko. Tak też było i teraz.
Odchrząknął i skinął na kelnera. Ten widząc, że jego ruchy odzyskują płynność wyraźnie zgarbił się, jego postać wyrażała już tylko rezerwę, pokorę i strach.
– Podaj coś na ząb. Ma być dużo, w miarę tanio, energetycznie, bez przypraw i soli. Acha! – uśmiechnął się pobłażliwie – I żeby było świeże! Poczuję lekki swądzik lub słone ziarno, a się zdenerwuję. Po co to komu? – Niedbale pogładził mocowaną na przegubie bransoletę bojową, kelner widząc rzędy zdobiących ją, ostrych ćwieków stężał na twarzy. Przyczajony za barem właściciel ponaglił go z oddali nerwowym machnięciem ścierą i wrócił do wycierania kufli. Były one najwyraźniej jego obsesją, stanowiąc jedyny czysty akcent w lokalu. Nie zdążył dobrze dopiąć pasa o ręcznie kutej klamrze w formie węża, a już pojawiła się przed nim misa pełna dymiącego ryżu polanego obficie wołowym wywarem z gotowaną fasolą. Do popicia gorąca woda z miodem. Mimo głodu jadł powoli metodycznie przeżuwając kęsy. Unosząc łyżkę nie tracił sali z oczu, jego wzrok, niedostrzegalny spod leniwie opuszczonych powiek, analizował klientów. Nic nie usprawiedliwiało braku czujności, problemy i narastająca męka nie powinny zakłócać percepcji, trzeźwości osądu i szybkości reakcji. Dokładał wszelkich starań aby tak właśnie było. Wszak trudy życia, wszelkie przeszkody były jedynie uderzeniami gorąca, ciosami bogów, które bezlitośnie kruszyły słabych, hartując wewnętrzną stal prawdziwego mężczyzny. Czuł w sobie powracającą siłę. Lubił to uczucie.
Lokal czasy świetności wyraźnie miał za sobą. Sufit z tworzyw sztucznych, żałosne fragmenty barwnego tynku oraz prowizorycznie mocowane pęki kabli poprowadzone od wciąż działających na dachu paneli słonecznych, nadto wyraźne ślady utraconych standardów. Nieliczni goście przeważnie nie należeli do zamożnych. Dawniej, gdy miasto było większe, z pewnością bawiła tu arystokracja i mieszczańskie elity, dźwięczały monety, falowały nagie, lśniące brzuchy tancerek, a drogie trunki lano do przepastnych gardeł. Lecz od ostatniej zarazy region podupadł, transport odbywał się właściwie tylko szerokim korytem rzeki, sporadycznie zrujnowaną koleją, coraz mniej wędrowców wybierało drogi, czy karawany. Gdyby nie obecność dworu Głównego Namiestnika w pobliskiej fortecy i egzekwowanie prawa przez zbrojne patrole, już dawno rejon pogrążyłby się w chaosie. Namiestnik chętnie opuściłby skażone śmiercią tereny, musiał jednak wykonywać polecenia elektora Kwadrantu Wschodniego. Niezależnie od kosztów stolica nie mogła zaniechać troski i starań o stabilność lądowego połączenia z Technologami, wiedza o dawnych maszynach, dostęp do niej oraz możliwość naprawy, konserwacji posiadanego potencjału, były to składowe równania skutecznej władzy. Przybytek, w którym stołował, o przewrotnej nazwie „Pod Spodem", był obecnie zwykłą mordownią jakich pełno stało wzdłuż traktu do Teikos, siedziby Korporacji Technologów. Po świetlówkach zostały jedynie jaśniejsze owale na suficie, o zmierzchu sam gospodarz w milczeniu, z namaszczeniem zapalał oliwne lampki. Szczątkowe ilości prądu pozwalały utrzymywać funkcje jedynego robota sprzątającego, energia ożywiała też największą atrakcję lokalu – działającą szafę grającą. Dźwięki, które wydobywały się z tego poobijanego pudła były nierówne, głębokie i pełne zgrzytów, jednak wielu przychodziło tu wyłącznie po to, by posłuchać muzyki z zamierzchłej epoki, z czasów sprzed Wielkiego Błysku. Właściciele zabytkowych archiwaliów dźwiękowych byli regularnie kontrolowani przez cenzorów Zakonu, nie wszystkie treści, śpiewane przez wykonawców, których imion często nawet nie znano, były pożądane i bezpieczne. Bajania o dawnej wielkości, formach sprawowania rządów, dobrobycie, przyjemnościach, czy wreszcie powszechnym i tanim dostępie do technologii, tych treści zabroniono. Zakazane piosenki. Restrykcje wyraźnie ograniczyły liczbę utworów, wykonawcy, których kości dawno obróciły się w pył, śpiewali cyfrowo czystymi głosami o miłości, cierpieniu, rozłące, nadziei, znów o miłości. Zastanawiał się dlaczego nie ma piosenek po prostu o dobrym, niezobowiązującym, przygodnym (niekiedy płatnym) seksie. Świat najwyraźniej nigdy nie doczeka się szczerej, przyzwoitej, muzycznej apoteozy pospolitego rżnięcia.
Przesunął wzrok na duże, porysowane lustro ścienne, zszarzała tafla lśniła błękitem na plamach rozwodnionego tłuszczu. Postronny obserwator mógł odebrać ten gest jako próżność, nie obchodziło go to. Widział teraz salę za swoimi plecami, mógł skontrolować własny wygląd bez skupiającego uwagę wstawania, rozglądania, obracania i wykonywania całego repertuaru zbędnych ruchów. Mimo osłabienia prezentował się należycie. Z lustra wpatrywały się w niego chłodno wąskie, brązowe oczy, kontrastujące z łukiem grubych, niemal zrośniętych brwi; między nimi widniała głęboka bruzda zmarszczki. Właściwie bruzda ta nigdy nie znikała znacząc oblicze rysami przyczajonego gniewu, złości, niemal jawnej groźby. Całą czaszkę i skórę twarzy pieczołowicie wydepilowano, przynajmniej na rok mógł zapomnieć o goleniu i strzyżeniu. Tylko do karku przylegał gruby splot barwionych ochrą warkoczy, włosy zdobiły też różnobarwne nici, korale i plecione taśmy. Sploty te pozwalały od razu rozpoznać rzezaka, ponadto dobrze chroniły przed ciosami w szyję. Nikt poza kondotiernią nie wiedział, że ozdobne dodatki stanowiły w rzeczywistości tajny system kodowania informacji przez wojowników. Wiedział, że określenie wieku po jego twarzy było problematyczne, mógł mieć równie dobrze dwadzieścia jak i czterdzieści lat. Dobrze, metryka pozostawała prywatną sprawą, szczegóły na jego temat znali wyłącznie mistrz oręża, który go wyszkolił oraz aries Ligii. Cały ubiór pozbawiono zewnętrznych cech szczególnych. Podniszczona, gruba kurta o przedłużonych i obciążonych u dołu ołowianymi ciężarkami bokach. Trudno było nazwać jej kolor; zwroty 'zmienny', 'raczej ciemny' stanowiły wygodny kompromis. Wokół kołnierza, w metalowych pierścieniach tkwiła obręcz do której w potrzebie doczepiał kaptur. Na plecach, z wycięcia przy lewym barku, wystawała rękojeść krótkiego miecza jutte. Broni używali ongiś wojownicy ninja, ostrze kazał wykuć z hartowanego, niezwykle wytrzymałego stopu. Proste, jednolicie szare spodnie wpuścił w wysokie buty bojowe, wzmocnione metalem; aby sprawnie się w nich poruszać, czy walczyć rzezak przechodził odrębny, forsowny trening.
Odsunął misę. Natychmiast spod blatu wychynął rozradowany psi pysk. Pędzlowaty ogon uderzał po wychudzonych bokach, język nie nadążał z chwytaniem strużek śliny, a skomlenie przeplatane szczenięcymi szczęknięciami wyrażało wyłącznie uwielbieniei radość życia.
– Wiesz, to chyba prawda co mądrzy mówią. – szepnął głaszcząc jedwabistą, brązową sierść, dźwięki które teraz wydawał pies stanowiły wręcz skomlącą egzaltację – Gdy odstawisz talerz, portfel lub kobietę zawsze obok ktoś się pojawi.
Zestawił misę na podłogę, łeb zniknął. Syty sprawdził z przodu zapięcia kurty poprawiając ją na ramionach. Ten neutralny ruch pozwolił mu niezauważalnie dopasować kaburę z zabytkowym Smith & Wesson M29 .44 Magnum Revolver. Musiał być niewidoczny, jego zarys nie powinien odznaczać się pod ubraniem; doświadczony przeciwnik mógł, ze sposobu mocowania kabury, przewidzieć którą ręką strzelec sięgnie po broń. Obok, wsparty o krawędź ściennego reliefu stał rzezacki miecz, z charakterystycznym jelcem o krzyżu w formie baraniego łba i kabłąka uformowanego misternie na kształt lirowato rozłożonych rogów. Pętla z mocnego, wygotowanego w tłuszczu rzemienia oplatała wydłużony uchwyt rękojeści, drugi koniec przewiesił luźno przez przegub prawej ręki. W każdej chwili jednym szarpnięciem mógł sprawić, że idealnie wywarzona, zabójcza stal trafiała wprost do dłoni. Do ławy przyczepił kutym łańcuchem plecak barwy mokrej ziemi, do grubego impregnatu starannie poprzyszywał ceramiczne i stalowe płytki wyciszone wkładkami z niedźwiedziej sierści. Łańcuch był w zasadzie formalnością, nikt rozsądny nie wyciągał ręki po bagaż wojownika LRNFZ, ale trafiali się desperaci. W plecaku trzymał sprzęt nie stanowiący tzw. zestawu podstawowego. Kodeks wymagał od rzezaka tylko miecza, reszta broni miała gwarantować wykonanie zlecenia, tym samym bezpieczeństwo reputacji oraz legendy Ligii. Organizacja była bogata, tego nikt nie kwestionował. Mistrzowie nie żałowali środków na wyrób zabójczych narzędzi, czy zlecanie przeróbek zgodnych z życzeniami najlepszych adeptów. A on był naprawdę dobry. Przy stelażu tkwił więc sajdak mieszczący komplet strzał oraz sythak, łuk z zaokrąglonymi ostrzami na końcach; z ksiąg wiedział, że przed apokalipsą broni tej używali hindusi. Opłacony zbrojmistrz wykonał go z niezwykle odpornych włókien, cięciwa nie wydawała dźwięku, a całość rozkładało się jednym ruchem. Łuk idealnie wyważono, majdan, wzmocniony syntetyczną, chropowatą skórą, doskonale przywierał do dłoni, dzięki czemu w ostateczności można było walczyć łukiem w starciu bezpośrednim, zarówno jedną ręką jak i oburącz. Bagaż skrywał też troskliwie owinięty w pasy grubego płótna hełm rzezacki wzorowany na japońskich hełmach z XVI stulecia. Używał go w ostateczności. Buty do skradania (właściwie były to grube skarpety o nasączonej tłuszczem podeszwie z gęstych splotów sznura i wnętrzu wyścielanym mchem), zestaw do konserwacji i naprawy broni, amunicja, szkła noktowizyjne, pakiety medyczne z surowicami i antybiotykami, ładunki ogłuszające oraz rozbłyskowe, zminiaturyzowany sprzęt nagrywający, aparatura podsłuchowa, lokalizator. Książki. Wybłagane u starca zarządzającego biblioteką Ligii; uwielbiał je czytać, mimo iż znał pożółkłe strony niemal na pamięć. Fryderyk Nietzsche Tako rzecze Zaratustra, Sun Zi, Sztuka wojny oraz Podręczny atlas świata, bez okładki, lecz z zachowaną częścią zawierającą opisy państw sprzed Wielkiego Błysku; cenzorzy Zakonu drżeliby z gniewu i frustracji mając go w rękach.
Skrzypnięcie drzwi sprawiło, że odchylił się wspierając niedbale o oparcie ławy, jego sylwetka do połowy torsu rozmyła się w cieniu rzucanym przez martwe od lat skrzynie wentylatorów. Pies, wyraźnie zaintrygowany, podbiegł do baru i zamiatając ogonem podłogę przysiadł przy szafie grającej.
Stanęli w progu głośno rechocząc i klnąc, taka kombinacja rzadko kiedy nie zwiastowała kłopotów. Czterech. Wytatuowany łysol ostentacyjnie poobwieszany pasami z nabojami wszelkich możliwych kalibrów, młody chłopak w goglach przeciwsłonecznych, ruszający nerwowo barkami. Olbrzym postury kowala o zaniedbanej, poprzetykanej srebrnymi nitkami brodzie; jasna pręga blizny wyraźnie odcinała się na tle brudnych, skołtunionych kęp unoszących się z torsu ku szyi. Ostatni, z jasnej plamy słonecznego światła, wynurzył się świński blondyn o ciężkich od kolczyków uszach. Długie płaszcze wzmocnione metalowymi płytkami, szpetne od łat prymitywnych kolczug, twarze przedwcześnie postarzone słońcem, o głębokich zmarszczkach lśniących od zlepionego potem, rdzawego pyłu, szaleństwo i buta kryjące się w przyćmionych alkoholem spojrzeniach. Kolekcja trzymanej na wierzchu broni, blondyn miał nawet kołczan z dzirytami. Ocenił ich szybko. Poszukiwacze artefaktów, myśliwi lub początkujący najemnicy; zawodowcy nigdy nie weszliby całą grupą.
– Karczmarzu, zobacz jakiego ci gościa sprowadziliśmy! – brutalnie wepchnęli kogoś do środka, szczupła, niewysoka sylwetka zataczając się runęła przewracając stół. Desperackim wysiłkiem nieznajomy zdołał uchronić się przed upadkiem chwytając niezgrabnie metalowe siedzisko. Stanął chwiejnie, z pochyloną głową. W jego ruchach było coś dziwnego, nieokreślonego. Strój, przypominający mnisi habit, maskował kontury, głęboki, czarny kaptur całkowicie zasłaniał twarz. Nie bronił się, gdy blondyn ponaglając bezzębnego, szpakowatego kompana podnieśli go rzucając w stronę baru. Zdołał miękko przylgnąć do krawędzi blatu. Nie wydał jęku przy pierwszym uderzeniu pięścią w plecy, milczał kopany po nogach. Zdołał ustać, chociaż dygotał niczym w febrze.
– Przerwać! – potężny brodacz zbliżył się z przyklejonym do twarzy, drwiącym uśmiechem; grzebał pod paznokciami lśniącym bagnetem – Widzę, że z ciebie zuch. Bohater kurwa niemalże.
– Panowie. Panowie, proszę o spokój. – karczmarz pocąc się wyraźnie usiłował zapanować nad sytuacją. – Skosztujcie proszę świeżego piwa. Z lodówki!
Osiłek wysłuchał go z teatralnie wyolbrzymioną uwagą. Przyjął podany kufel, głośno siorbiąc przytknął do ust, w przejmującej ciszy, każdy łyk niósł się daleko. – Wyśmienite gospodarzu, wypiłem z przyjemnością. – otarł usta rękawem – Wypiłem, ale nie wiem, czy nasz zuch nie będzie przypadkiem chłeptał! – Zdarł kaptur z furią bryzgając resztką piwa w odsłonięte oblicze obcego. Wszelki ruch na sali zamarł, gdzieś w kącie ktoś wezwał imię boże. Nadaremno. Karczmarz zamarł nerwowo przełykając ślinę, przerażony kelner rozglądał się daremnie wypatrując pomocy i zrozumienia. Tylko pies beztrosko obwąchiwał przybyszy pomrukując przyjacielsko. Nieznajomy nie był człowiekiem, należał do Sinac, Odmienionego Ludu.
*******
Poruszył przegubem naprężając nieznacznie rzemień, rękojeść miecza uniosła się bezdźwięcznie. Robiło się ciekawie. Wiedział czemu Sinac nie reagował, nie bronił się. W razie najmniejszej nawet bójki sądziliby go wszak ludzie, tłum, ewentualnie sąd. Lincz, okaleczenie, długie więzienie bez najmniejszej szansy na kontakt z współplemieńcami, los mógł dyktować różne wyroki, lecz w jego przypadku, zawsze niekorzystne… Przedstawiciele Odmienionego Ludu, od czasów niechlubnego pogromu, rzezi w getcie na przedmurzach Jekal sporadycznie zapuszczali się do ludzkich siedzib. Niemal zawsze lokalne władze, chętnie i nad wyraz żarliwie powołując się na fundamentalną księgę Oficjum Zakonu Młot na odmieńców, wprowadzały szereg zakazów dla „inteligencji przyobleczonej mocą Szatana i sług Jego w kształty najrozmaitsze". Restrykcje obejmowały między innymi Sinac. Nie mogli wchodzić do budynków, prowadzić handlu na głównych rynkach oraz w obrębie dzielnic kupieckich. Zobowiązani byli meldować swe przybycie, a opuszczając dane miejsce musieli godzić się na drobiazgowe, często brutalne kontrole. W wielu miejscach otrzymywali na czas pobytu poniżające obroże z dzwoneczkami, tak by ich przenikliwy dźwięk ostrzegał bogobojnych, mocnych w wierze obywateli. Ale w swej ojczyźnie, wśród piachów i skał bezkresnych pustkowi Bledowskich Kresów pozostawali niezależni. A przy tym cholernie dumni. Pustynia nie miała przed nimi sekretów. Wielu pogranicznych włodarzy czy właścicieli ziemskich chętnie zatrudniało sinackich wojowników jako przewodników czy tropicieli, karawany wolały płacić haracz plemionom odmieńców niż łożyć krocie na eskortę. Wszystko to czyniono ukradkiem, nieformalnie, mało kto mógł jawnie lekceważyć nakazy wszechwładnego Zakonu.
Mimowolnie wyrównał oddech. Tak, bez wątpienia robiło się ciekawie.
Sinac wyprostował się. Trunek spływał po krótkiej, szarej sierści porastającej wysokie czoło, wsiąkał w sploty rdzawoczarnego włosia opadającego gęstymi pasami znad wystających, kostnych łuków chroniących oczy. Wielkie, głęboko osadzone, owalne gałki o pionowych, teraz jarzących się złowrogą czerwienią źrenicach. Krótki pysk pulsował poruszany nerwowymi skurczami wyraźnie odznaczających się pod skórą pasemek mięśni. Każde ich uniesienie odsłaniało białe stożki zębów i krótkie szable kłów zarazem przykrywając częściowo oczy żółtą fałdą. Rzadki pas kolcopodobnej szczeciny otaczał płaski, złożony z labiryntu bruzd nos. Wciągał powietrze lekko charcząc.
– Dajcie mi odejść. – mówił cicho, zadziwiająco wyraźnie, przy każdym słowie wysuwając szeroki jęzor na krawędź dziąseł.
– Odejść?! – brodacz już nie mówił, ryczał wyrzucając z ust strużki śliny. – Czaisz się kurwa pod ścianą, jeden wielki chuj wie, co kombinujesz. I mamy cię puścić? Przecież każdy tu kurwa wie, że zaraza to wasza sprawka!
– O! – mimo grozy swej sytuacji Sinac ożywił się prychając wyzywająco. – Rozumiem, że masz jakieś dowody na poparcie swych oskarżeń?
Osiłek wbił palce między rzemienne pętle zapięć szaty odmieńca i rozdarł ją obnażając pręgowane futro klatki piersiowej. – Nie chorujecie na zarazę! Niby jakim kurwa cudem?
– Bo jesteśmy na nią odporni. – wycedził, żółta fałda nie cofnęła się spod powiek – Kurwa. – dorzucił beztrosko. Brodacz uderzył głową, Sinac osunął się na kolana podnosząc ręce do zalanego krwią pyska. Dopiero teraz z luźnych, szerokich rękawów wysunęły się jego dłonie, mocne, szerokie, o krótkiej, rdzawej sierści i palcach zakończonych spiłowanymi pazurami. Karczmarz najwyraźniej zorientował się, że sytuacja zmierza w złym kierunku i z przyklejonym do twarzy, nienaturalnie szerokim uśmiechem wycofywał się w stronę telefonu. Potrzebował zbrojnego oddziału namiestnika. Niestety w improwizacji nie był najwyraźniej tak dobry jak w czyszczeniu kufli.
– Ty gdzie? – blondyn płynnym ruchem wyjął dziryt i zręcznie obrócił w dłoni krótkie drzewce. Gospodarz zbladł, stał idiotycznie poruszając głową wpatrzony w metalowe pióro wieńczące koniec broni. Załamującym się głosem, przełykając ślinę próbował desperacko zapobiec problemom. – To porządny lokal, wójt Radwan, któremu regularnie płacę podatki, na pewno nie będzie tolerował rozrób. Nawet jeśli miałyby dotyczyć odmieńców. Zrozumcie, ludności mało, a do kresów blisko…
– Gówno mnie to obchodzi! – pewnie ciśnięty dziryt wbił się w ścianę, gruchocząc aparat. Siedząca samotnie przy barze, roznegliżowana młódka zaczęła śmiać się histerycznie. – Jesteśmy tu tylko przejazdem. – Lekko przeskoczył obok kasy, odtrącił milczącego, zaciskającego szczęki karczmarza i mocnym szarpnięciem wyjął długi, czworograniasty grot, strzaskany telefon z chrzęstem uderzył o podłogę. Rozejrzał się szukając następnego celu. Zatrzymał spojrzenie na dziewczynie, oblizując lubieżnie wargi wpatrzył się w widoczne pod błękitnym muślinem, jędrne piersi. Histeryczny śmiech nabrał mocy.
– Nie bój się. – mruknął. – Jeśli zatopię w tobie jakiekolwiek ostrze, to na pewno nie takie. – Młody w goglach stanął obok gładząc się po nabrzmiałym, naprężającym materiał spodni członku. – Musisz wiedzieć kotku, że bardzo szybko zaprzyjaźniamy się z kobietami. Rzeknę, przełamujemy lody.
Śmiech dziewczyny przerodził się w spazmatyczny, paniczny szloch. Ludzie milczeli. Zaciśnięte pięści, drgające kąciki ust, szklane, rybie spojrzenia. I pot, jedyny, zawsze prawdziwy symptom emocji. Nawet w suchym, gorącym powietrzu wyczuwało się naturalną, obrzydliwą woń strachu. Karczmarz zrezygnowany stał mechanicznie polerując kolejny kufel, kelner dotąd nie wrócił z kuchennego zaplecza. W powstałej ciszy, sali żywych posągów, jedynie jeden element przykuwał uwagę, brązowy, radośnie wymachujący ogonem kształt biegał od stołu do stołu wzywając uparcie do zabawy radosnym szczekaniem. Milczący dotychczas łysol wyjął ciężki, amatorsko poprzerabiany rewolwer i napiął kurek obracając bęben. Mrużąc oczy zaczął wodzić lufą za zwierzęciem.
– Denerwuje mnie to bydlę.
– Zostaw psa! – Sinac obnażył zęby. Zaskoczony brodacz wylał na niego resztę piwa i kopnął w bok tułowia, odmieniec skulił się nie spuszczając wzroku z broni. Łysol nie chował ręki. – Nie pozwoliłem ci śmieciu odzywać się do mnie. – nawet się nie odwrócił, cedził słowa wyraźnie zaabsorbowany celowaniem. – Najpierw ubiję tego kundla, a potem zastanowię się, czy nie ma tu przypadkiem jeszcze jakiegoś psa. Większego.
– Mnie możecie bić, ale od psa wara. – odmieniec mówił z trudem, obok nosa, przy każdym wydechu, pojawiały się szkarłatne pęcherze.
– Pierdol się!
Huk strzału, pisk przerażonego szczeniaka, rozmyta w błyskawicznym ruchu, czarna sylwetka i potworny, bulgoczący charchot, wszystko to zlało się w jedną, zatrważająco krótką sekwencję wrażeń. Łysol stał przez chwilę tryskając pulsującym strumieniem krwi z rozerwanej tchawicy, powoli zgiął się i padł dławiąc oddechem. Sinac pochylił się pokazując konającemu zakrwawioną dłoń, na pazurach lśniły strzępy wyrwanej z gardła tkanki.
– Uprzedzałem. – syknął i nim ktokolwiek zdążył zareagować wbił mu stopę w szyję; krótki chrzęst kruszonych kręgów i ciało prężące się w ostatnim, agonalnym łuku. Oczy mężczyzny znieruchomiały, plama krwi rozlewała się coraz szerzej, wolniej, słabiej. Sinac odwrócił się do pozostałych, do otępiałego ze zgrozy brodacza, wstrzymującego wymioty żółtodzioba, do wielbiciela dzirytów. Musiał wiedzieć, że zginie, mimo to, gdy przemówił w głosie nie dało się wyczuć strachu.
– Jeśli chcecie mnie zabić decydujcie się teraz lub zawołajcie wójta. – usiadł na podłodze, obok ciała. Szczeniak popiskując żałośnie skulił się i niezdarnie wczołgał pod ławę.
Pierwszy otrząsnął się zarośnięty olbrzym.
– Załatwiłeś Wlibera. Kurwa, ubiłeś starego Wlibera! – odrzucił połę płaszcza i wyszarpnął z kabury broń. – Zobaczymy czy na to też jesteś odporny…
– Drgnij, a zginiesz!
– Drgnij, a zginiesz! – powtórzył dobitniej wynurzając twarz z cienia, miecz posłusznie, miękko wylądował w dłoni. Wstał, wolno by mogli go rozpoznać, zrozumieć z kim mają do czynienia. – Zwykle się nie wtrącam, lecz wystarczy tej zabawy.
Karczmarz wyprostował się, głośne chrząknięcie świadczyło, iż odzyskuje głos w ściśniętym gardle. Goście śmielej, zaintrygowani zwrócili twarze w ich stronę, rozległy się szepty, ktoś pociągnął łyk z dzbana. Osiłek wahał się, rozwój wypadków wyraźnie go zaskoczył. W jego umyśle strach i rozsadek zmagały się ze zranioną dumą oraz wygórowanym ego. Najwyraźniej przegrywały.
– Czemu się wtrącasz rzezaku? – warknął.
Pytanie było zasadne, właściwie nie bardzo wiedział czemu postanowił interweniować. Z natury świat niewiele go obchodził, a krążące wśród ludzi bajania o rycerskości kodeksu Ligii nie miały wiele wspólnego z rzeczywistością. Przez dłuższą chwilę patrzył na siedzącego z wystudiowaną, pozorną obojętnością odmieńca po czym uśmiechnął się nieznacznie. – Powiedzmy, że ujął mnie jego stosunek do zwierząt.
Histeryzujące dziewczę zamilkło, młody w goglach dopiero teraz odwrócił się i widząc go cofnął gwałtownie. – To rzezak. – wybełkotał przerażony. – Martin, to rzezak!
Brodacz, zaskakująco szybko, doskoczył do niego wbijając łokieć w zęby. – Mówiłem gnoju, żebyś nie używał imion! – wrzasnął kipiąc z wściekłości, chłopak wył skrywając usta. Słaniając się wyszedł, spomiędzy palców ciekły zabarwione krwią rzygowiny. Po chwili w progu pojawili się nowi gapie. Martin rozejrzał się klnąc pod nosem.
– Według ciebie, co mamy teraz robić? – zbliżał się kierując lufy lekko w dół. Porozumiewawczo skinął blondynowi, ten milcząc, spięty odsunął się gładząc drzewce dzirytu. Obserwował ich, lecz nawet nie drgnął, pozwolił uwierzyć, że mają szansę.
– Bierzcie trupa i spieprzajcie. – odparł – Albo po prostu spieprzajcie, bez trupa. Sugeruję drugi wariant, bo wygodniejszy i pewniejszy.
Brodacz milczał przez chwilę po czym podniósł broń, dwie spiłowane lufy kołysały się nieznacznie.
– Nie obchodzi mnie kurwa kim jesteś. – stał blisko, miał zmieniony, wibrujący furią głos – Ten zwierzoczłek zabił mojego kumpla, mam prawo go kropnąć, tu i teraz. Możesz być zajebisty i super, lecz dwóch strzałów naraz nie unikniesz.
– Nim mnie załatwisz pozwól niech zerknę. – uśmiechnął się szerzej, tym razem naprawdę odczuwając radość, absurd całej sceny zaczynał go autentycznie bawić. Beznamiętnie analizował wymierzoną w siebie dubeltówkę. – Widzę, że gustujesz w broni skutecznej, acz mało finezyjnej. – palec nerwowo ocierający się o spust – Ale przeróbki które zastosowałeś, z tego co mi wiadomo, są zabronione nie tylko w Kwadrancie Wschodnim, chłopie na to wymyślono paragrafy. Uciąłeś lufy wraz z łączącą je szyną, tak tuż za czółenkiem, oraz ściąłeś kolbę na wysokości chwytu. Zakładam, że robiłeś to sam, fachowiec nie zapomniałby o jej zeszlifowaniu. – tężejące rysy twarzy, zagryzanie wargi. – Tak więc mierzysz we mnie tak zwanym obrzynem lub jak wolisz krócicą. Masz dwie komory nabojowe, sądzę, że załadowałeś breneką nie śrutem. – ściągnięcie brwi, nerwowe mrugnięcie; zgadł. Poruszył nieznacznie mieczem, wiedział, że trzeba doświadczenia, silnej woli aby nie śledzić wzrokiem obnażonej, obosiecznej głowni. Im brakowało obu tych cech. Mówiąc przysunął lewą, pustą dłoń do krawędzi kurty. – Obrzyn wymaga przeładowania po oddaniu dwóch wystrzałów, a nie ma wszak celności i zasięgu zwykłej dubeltówki. Musisz więc załatwić mnie pociągając dwukrotnie za spust, bo jeśli ci się nie powiedzie nie otrzymasz drugiej szansy. – mężczyzna przycisnął kolbę do brzucha – Oczywiście zawsze możesz liczyć na pomoc kolegi. – pozorując wypad stuknął ostrzem o podłogę. Rozszerzające się źrenice brodacza i blondyn sięgający po drzewce. Teraz! Obrócił się z łatwością unikając pierwszego pocisku, gorący podmuch strzału na policzku. Schylając głowę zatoczył krótki łuk lewym ramieniem, coś zafurczało tnąc powietrze. Nawet nie sprawdził, z takiej odległości nie mógł chybić. Blondyn zamarł z pękiem krótkich piór wystającym z oczodołu, ciśnięty nóż wszedł głęboko w mózg. Wiotczejące mięśnie cofnęły broń do kołczanu. Martin zdążył ujrzeć śmierć kompana, swoją zdołał również poczuć. Potężne, wyprowadzone z dołu kopnięcie zmiażdżyło mu genitalia, zawył odruchowo ściągając spust. Huk, zmasakrowany kikut stopy, bladoróżowe fragmenty kości wysuwające się z rozerwanego breneką buta. Wyginając ciało w konwulsyjny łuk dostrzegł zimną stal miecza. W ostatnim przebłysku świadomości pojął, że to jego, bezgłowy korpus przewraca się rozbryzgując fontannę krwi.
Wytarł ostrze o płaszcz Martina. W lokalu wrzało. Ponad krzyki, odgłosy wymiotów, trzask przewracanych krzeseł, rozbijanych naczyń wzbijał się znajomy pisk ponownie przerażonej, półnagiej nimfetki. Na zewnątrz wołano straże. Nie zwracał na to uwagi, wzruszając ramionami spokojnie usiadł na krawędzi ławy. Nie wyciągał tkwiącego w oku bandyty pierzastego noża, nie potrzebował zbędnych komentarzy, opinii motłochu. Później włoży nowe, pozbawione rękojeści ostrze do pętli wewnątrz kurty. Nie była to droga broń. Poirytowany odłożył miecz. Szykowało się przesłuchanie przez wójta, mozolne, czasochłonne tłumaczenie. W najgorszym przypadku władze wystosują do Ligii skargę wraz z oficjalną prośbą o rekompensatę. Tym akurat się nie martwił, gorzej, że nawet jego mistrz oręża może mieć trudność ze zrozumieniem, jakież to powody, tajemnicze pobudki skłoniły rzezaka do obrony odmieńca. Może po prostu tak miało być. Otrząsnął się kierując wzrok w miejsce gdzie siedział Sinac. Ściągnął brwi, na podłodze widniały jedynie odciski w gęstniejącej kałuży krwi. Odmieniec znikł.
– Szybki jesteś. – mruknął z uznaniem. Czekał, obserwując w milczeniu karczmarza, który wraz z kucharzem i kelnerem siłą, przekleństwami starał się powstrzymać napierających na drzwi ciekawskich. Żaden nie oglądał się na tężejące ciała.
Głośne, miarowe uderzenia wojskowych butów. Zerknął spod łba. Wreszcie. Grupa zbrojnych chronionych przez lekkie, kompozytowe półpancerze wkroczyła na salę. Ludzie namiestnika. Wyróżniający się tuniką z herbem, postawny szatyn wystąpił do przodu.
– Z rozkazu dostojnego Luidora reprezentującego na tych ziemiach potęgę i majestat elektora masz dobrowolnie udać się ze mną do najbliższej faktorii. – wyrecytował usilnie pragnąc zachować nieruchome, zimne spojrzenie, przypominał przez to prymitywny automat – Opór jest daremny. – zagroził grożąc imponujących rozmiarów paralizatorem przytwierdzonym do przedramienia. Miał ochotę wybuchnąć śmiechem. Ci wojacy najwyraźniej nigdy nie spotkali wojownika Ligii, prezentowali totalną amatorszczyznę. Obiecał sobie, że po powrocie do Gniazda sprawdzi, jak często jego towarzysze pojawiali się na tym zadupiu. Dopił chłodną już wodę z miodem, dopiero teraz wstał.
– Z przyjemnością powierzę swój los samemu Luidorowi. – odparł. – Uprzedzam jednak, że… – nie dokończył. To co wyrwało się z jego piersi nie przypominało żadnego ludzkiego dźwięku. Dzikie, wibrujące zawodzenie przechodzące w agonalny jęk. Czuł eksplozję niewyobrażalnego bólu przeszywającego sklepienie czaszki miliardami gorejących igieł. Mózg zdawał się pulsować, falować w demonicznym rytmie. Spośród wszystkich wrażeń jego zmysły rejestrowały wyłącznie mękę. A męka zyskała GŁOS.
– Czekam. Czekam. Znasz drogę. Jestem, trwam, czekam. Czekam. Znasz drogę… – miecz upadł pod nogi wstrząśniętego żołnierza, twarz rzezaka nie przypominała już bezdusznej maski.
– Czekam. Znasz drogę. Jestem, trwam, czekam. Czekam. Znasz drogę…
Nigdy wcześniej hipnotyczny zew nie emanował z taką siłą. Już nie wabił, nie rozkazywał, ON żądał! Pękły ostatnie ochronne bariery, GŁOS bezlitośnie miażdżył każde ognisko mentalnego oporu. Trwam, czekam. Znasz drogę. Nieprzytomny osunął się nieruchomiejąc obok miecza.
Zimno. Pierwsze, diabelnie nieprzyjemne wrażenie odebrane przez powracające z niebytu ciało. Chropowata, betonowa podłoga, suche powietrze w nozdrzach. Powoli unosząc powieki wsparł się na łokciach. Wściekły zacisnął pięści. Z wyjątkiem ledwie okrywającej genitalia przepaski był całkowicie nagi, zrewidowano go skrupulatnie i fachowo. Stęknął poruszając pośladkami, rewizja była wręcz profesjonalna. W celi panował półmrok, wąski, słaby snop światła wpadał jedynie przez zakratowane okno tuż pod stropem. Żadnych sprzętów, nawet taboretu, czy prostej pryczy wystającej ze ściany. Nic. Nie znalazł nawet, tak pospolitych, starych gniazdek elektrycznych, przewodów, rdzewiejących uchwytów. Drzwi pokryte czystą, prawdopodobnie ognioodporną stalą, wyciszone grubą, gumową uszczelką. Niepokoiło go to wszystko. Miewał już konflikty z rozmaitymi urzędnikami, służbami, nawet wywiadem, dotychczas jednak respektowano powszechnie przyjęte reguły. Tymczasem teraz potraktowano go w sposób całkowicie niezrozumiały, niedopuszczalny. Usiadł przygotowując zmęczony, rozkojarzony umysł do uruchomienia implantu komunikacyjnego. Czerwień, zieleń, błękit; wpojona w sieci neuronów sekwencja myśli. Studiował wyświetlane w polu widzenia rzędy symboli. Ponowił procedurę. Implant niezmiennie wyświetlał komunikaty, nie mógł nawiązać łączności ani z Gniazdem, ani z najbliższym towarzyszem z Ligii; pomieszczenie najwyraźniej było ekranowane. To już było niecodzienne. Namiestnik musiał dysponować kosztowną, przy tym właściwie całkowicie nieprzydatną, ekranowaną celą lub też przedłużono farmakologicznie jego stan utraty przytomności specjalnie wyposażając prowizoryczne więzienie w niezbędny osprzęt. Jeżeli prawdziwa była opcja pierwsza miał po prostu pecha, jeśli natomiast druga, wówczas działo się coś czego nie rozumiał. Pozostało mu jedno, czekać. Rozluźnił mięśnie i uspokoił oddech. Po chwili przechodzący korytarzem strażnik zatrzymał się zdumiony. Z wmontowanych w drzwi głośników dobiegał miarowy odgłos regularnie robionych pompek.
Przyszli po niego, gdy snop światła zanikał, a powietrze nasiąkało rozleniwiającą wilgocią zmierzchu.
– Masz! – złapał rzucony pakunek. Dwóch weszło do celi, trzech, stojących w nierównych odstępach dostrzegł na zewnątrz, w jaśniejącym neonową poświatą korytarzu. Milcząc założył koszulę i krępujące ruchy spodnie.
– Tamten kazał zakuć cię jeszcze w to… – zbrojny potrząsnął ciężkim łańcuchem z kolczastymi obejmami na nogi. Sądząc po oznakach i insygniach zdobiących kompozytowy kirys, miał przed sobą samego chorążego, człowieka któremu podlegała cała wojskowość oraz wywiad kasztelanii. Co on tu robił? – Ale namiestnik nie chciał mieć z tym nic wspólnego… – kopnął żelazo w róg celi. – Zresztą nie będziesz chyba, aż tak nierozważny by coś kombinować? – znacząco zawiesił głos, nie czekając na odpowiedź pchnął go do wyjścia bagnetem karabinu. Gwałtowne uderzenie kolbą w nerki, skulił się w ostatniej chwili napinając mięśnie. Jeden ze strażników z furią przymierzał się do drugiego ciosu.
– To za Jakuba! – wrzasnął, tym razem kolba ześlizgnęła się po przedramieniu. Bolało. Miotając stek wyzwisk chorąży chwycił żołnierza za bark, wściekły przycisnął do krawędzi futryny. Otwartą dłonią walnął go w twarz rozdrapując skórę szorstką rękawicą.
– Uspokój się! – ryknął. – Jakubowi nie pomożesz, sam jest sobie winien. – nieznacznie zniżył ton. – Policzymy się za to prywatnie, bez informowania kasztela, lecz jeszcze jeden taki wyskok, a jaj ci nie starczy by znieść los jaki ci zgotuję. Rozumiesz? – żołnierz sapał nierówno, mrugał obracając nerwowo głowę. – Pytam, czy rozumiesz kapralu?! – głębokie westchnięcie i zdławiony, zachrypnięty szept. – Rozumiem. I dziękuję. – Chorąży puścił go i odbezpieczył broń. – Nie gapić się! Idziemy.
Ruszyli. Z wymierzonymi w plecy lufami automatów wlókł się myśląc intensywnie. Lubił wiedzieć za co ktoś go nienawidził. Zerknął ukradkiem na idącego obok, pobladłego żołnierza. Nie spotkał go wcześniej, nie zapominał twarzy, czym więc mu się naraził? I kim u licha jest Jakub? Bardziej niż nieudolnie zadane razy niepokoiły go jednak słowa chorążego. Tamten kazał? Sugerowało to, że w sprawę zaangażowany jest ktoś na tyle silny by wydawać polecenia samemu Luidorowi, ktoś wyraźnie lekceważący przyjęte od dawna reguły gry. Głupiec lub osoba czująca się nadzwyczaj pewnie. Tylko, że kasztel-namiestnik nigdy nie przyjąłby poleceń od głupca…
Weszli do dużej sali, w centrum, na granitowym podeście stała solidna, dźwiękoszczelna klatka. Nie była pusta, barczysty, starszy mężczyzna miał ciemne, cięte przy skórze włosy z jasnym krążkiem tonsury na ciemieniu. Siedział machinalnie gładząc długimi, kościstymi palcami wypielęgnowaną bródkę.
– Wejdź. – suchy, wręcz metaliczny głos. Ponaglany uderzeniami w plecy oraz łydki pochylił się zajmując wskazany taboret. Chorąży starannie zamknął i zabezpieczył drzwi klatki, w jego postawie, nadmiernie pochylonym karku, wyczuwało się napięcie, strach. Nieznajomy niedbałym ruchem grzbietu dłoni odesłał zbrojnych, zajęli pozycje przy drzwiach i w rogach pomieszczenia.
– Domyślasz się kim jestem? – głos lekko wibrował, matowiał wewnątrz przeźroczystych ścian.
– Nie. – z zadowoleniem zarejestrował mimowolnie uniesione w zaskoczeniu, wąskie brwi. – Ja wiem kim jesteś. – dodał. Zdążył zauważyć opalizujące na palcach, charakterystycznie zdobne pierścienie oraz klasyczny, najwyraźniej złoty krzyż zawieszony tuż pod szyją. Takie pierścienie z mołdawitem, kamieniem szlachetnym powstałym wskutek uderzenia meteorytu, miał prawo zakładać tylko starszy akolita Zakonu. Klejnotów tych raczej nigdzie nie podrabiano. Nikt nie byłby aż tak szalony. Wyprostował się, pozornie beztrosko, składając dłonie.
– Nie sądziłem, że namiestnik będzie fatygował Zakon do tak błahej sprawy…
Akolita przez chwilę robił wrażenie rozkojarzonego, skrzywił się z pogardą. – Karczemne rozróby nie interesują Czcigodnych, jestem tu z całkowicie innego powodu.
– Nim wdamy się w niewątpliwie frapującą i wzbogacającą obie strony dyskusję zaznaczę, że złamane zostało prawo. – bał się , tylko głupcy wypierali się tego uczucia. Zawsze unikał niejasnych sytuacji, nie lubił tracić kontroli nad przebiegiem zdarzeń; strach orzeźwiał, zajmował myśli, zmuszał do działania. Właśnie to robił.
– Śmiały jesteś. A może to pycha, arogancja? – akolita nie spuszczał z niego zimnych, zadziwiająco obojętnych oczu, nie sposób było ocenić ich barwy – wciąż nie dociera do ciebie powaga sytuacji…
– Tak prywatnie, twoja opinia dotyczącą mojej osoby generalnie mi wisi. – cedził słowa – Zgodnie z cywilnymi porozumieniami przy jakimkolwiek postępowaniu dotyczącym członka Ligi Regularnych Najemnych Formacji Zaciężnych musi być obecny przedstawiciel najbliższego Gniazda posiadający pisemne pełnomocnictwa ze znakami ariesa. – wyrecytował – Obudziłem się z niemal gołą dupą na równie gołym kamieniu, jestem głodny, więc mimo całego dostojeństwa Zakonu, jako wojownik Ligii składam oficjalną skargę i odmawiam współpracy do momentu nawiązania przez was kontaktu z Gniazdem w Aquila. – uśmiechnął się, czuł chłód i spokój. – Prywatnie natomiast, uważam, że sprawdzając mi odbyt przegięliście! Możesz przyjąć akolito, że czuję się…głęboko urażony.
Mlecznobiały sufit klatki rozpraszał blask narożnych lamp, akolita wstał. Był wysoki, pod grubą warstwą stroju wyczuwało się drzemiącą siłę i prężną muskulaturę, nie zmęczone życiem ciało starzejącego się mężczyzny. Gdy mówił jego głos nie zmieniał barwy, natężenia, stanowił beznamiętny przekaz.
– Nie przedstawię się, moje imię jest zbędne. Poddano cię dokładnej rewizji, ponieważ nie potrzebuję problemów mogących wyniknąć z twojej pobieżnej oceny sytuacji. Zresztą nawet nagi rzezak ma prawdopodobnie broń którą przeoczono…W swoim fachu, mordowaniu za pieniądze, jesteście dobrzy. – wsparł się o przeźroczystą ścianę – Jeden z żołnierzy, wbrew moim zaleceniom, zaczął dobierać się do twego plecaka. Coś, przypuszczam, że powlekana diamentem strunonić, odcięło mu dłonie…
Wreszcie pojął furię kaprala. – Niech zgadnę, ten ciekawski nazywał się Jakub?
– Możliwe.
– Co z moim ekwipunkiem?
– Mam go. Wiadomo mi, że wasze rzeczy bywają zabezpieczone ładunkami wybuchowymi, pakietami wirusów i innymi gadżetami. – pedantycznie wręcz wygładził zmarszczki tkaniny przy klamrze kapy – Nie mogłem zostawić tych dóbr wśród pospólstwa, mam nadzieję, że nie zmusisz mnie do wezwania zakonnych saperów.
Wzruszył ramionami. – Nadzieja jest cennym i rozmaicie interpretowanym uczuciem.
Akolita wydął pogardliwie usta. – Wy, rzezacy jesteście groźni. Słowo niebezpieczni nie jest w waszym przypadku adekwatne. Groźni, wściekli, szaleni, uparci, tak te określenia pasują. Dodam od siebie, że uważam was za całkowicie zbędny element rzeczywistości. Ale niestety trzeba się z wami liczyć…
– To coś osobistego, czy wyrażasz opinię Zakonu?
– Nie żartuj z potęgi, której nie znasz!
– Wypada mi się z tobą zgodzić. – zaznaczył z lodowatym spokojem, nie starając się ukryć groźby. Pierścień z mołdawitem zatrzymał się niebezpiecznie blisko jego twarzy.
– Znam prawo! Czcigodni upoważnili mnie do….uzmysłowienia ci, że Zakon gotów jest wiele poświęcić, aby osiągnąć obrany cel. Może nawet poświęcić ciebie. – zawiesił głos.
– Wiesz jakie będą konsekwencje dla Luidora i okolicznych mieszkańców, jeśli zginę?
Wiedział z pewnością, procedury Ligii były precyzyjne, Zakon musiał je znać. Gniazdo w Aquila odebrało jego ostatni namiar pozycyjny, kondotierzy z łatwością dowiedzą się o zajściach w zajeździe „Pod Spodem". Wówczas Luidor wpierw otrzyma ostrzeżenie wraz z wezwaniem do wyjaśnienia losu zaginionego członka organizacji. Jeśli zachowa rozsądek straci stanowisko i pokaźną część majątku, lecz ocali głowę. Popełniając błąd zginie wraz z całym garnizonem, a elektor Kwadrantu Wschodniego przełknie to wszystko w milczeniu. Będzie musiał. Najwyraźniej jednak Zakon gotów był zaakceptować przelanie rzeki krwi. Czemu?
– Powtarzam, Czcigodni dali mi nieograniczone uprawnienia, niemal całkowitą swobodę. Liga nie ma wszak najmniejszego pojęcia o moim związku z całą sprawą. Mnie tu nie ma i nigdy nie było.
– Rozumiem, że Luidor nie zna wszystkich niuansów swojej sytuacji?
– Rozumiesz. A mało kto odmawia z nami współpracy.
– Tak, na wasze szczęście świat pełen jest grzeszników. – zauważył z przekąsem – O co w tym wszystkim chodzi akolito?
Obrócił się ku niemu, złocisty krzyż emanował zimną poświatą. – Wiem, że od dłuższego czasu doświadczasz czegoś niezwykłego, męczy cię… – ważył słowa. – Swego rodzaju zew, telepatyczne wołanie. Nazwijmy to doznanie Głosem.
Milczał. Akolita stosując zawieszone w próżni, czekające na kontynuację zdanie, liczył chyba wyłącznie na łut szczęścia.
– Nie jesteś pierwszym, którego obserwujemy, ale tylko ty wytrzymałeś tak długo, dotarłeś tak daleko zachowując władzę nad umysłem. Czcigodni nie chcą igrać z losem, zmarnować takiego daru, dlatego właśnie z tobą rozmawiam.
– Nagadałeś się, a ja nie będę zaprzeczał. Czego chce ode mnie Zakon?
Akolita pochylił się szczerząc nieskazitelne, perłowe zęby – Mam towarzyszyć ci przez resztę drogi. – wycedził. – Czcigodni mają pewne domysły, hipotezy.
– Twoje towarzystwo wybitnie mi nie odpowiada. – wytrzymał spojrzenie wypranych z emocji oczu – Co jeśli odmówię?
Kościste palce zacisnęły się na jego gardle z siłą imadła, charcząc poczuł jak mężczyzna bez widocznego wysiłku unosi go z taboretu. – Wówczas własnoręcznie zrobię ci wiwisekcję. Bóg mi wybaczy, gdyż odrzucając ofertę Zakonu odrzucasz i Jego.
Uchwyt osłabł, usiadł łapczywie wciągając powietrze. – W swoim fachu, wciskaniu ludziom pierduł za frajer, jesteście dobrzy. – odchrząknął – Najgorsze, że najwyraźniej należysz do tego marginesu megalomańskich pojebów, którzy wierzą w te frazesy. I lubisz swoją misję…– pomasował obolałą szyję. – Ale nie nazwę cię fanatykiem.
– Masz czas do rana. – akolita skinął głową na straże – Uprzedzam, nie targuj się.
Wychodząc z klatki zdążył zapytać. – Jaką mam gwarancję, że po wszystkim odejdę w spokoju?
– Słowo Zakonu. – trzaśnięcie kajdan na przegubach. – Słowo Zakonu.
Gdy zamknięto drzwi akolita również opuścił klatkę.
– Wyjdź! – rzucił w pustkę. Strojny mężczyzna z herbowym tatuażem na szyi, lekko utykając, odsunął kotarę wstając z ukrytego za nią fotela.
– Tak…– nie silił się na skrywanie targającej nim wściekłości, urażonej dumy.
– Masz go tylko pilnować do rana Luidorze.
– Kasztelu-namiestniku Luidorze. – mocno akcentując poprawił arystokrata. Akolita zignorował go w zamyśleniu obracając pierścieniem.
– To rzezak, takich jak on nie należy lekceważyć.
– Nie może uciec. – namiestnik starał się zachować resztki godności. Wysłannik Zakonu poruszył barkami, rozległ się suchy, przejmujący chrzęst stawów. Odezwał się z wyrazem lekkiej irytacji, na twarzy widniała nuda. – Musisz częściej zastanawiać się nad swoją pozycją. Ciekawe jak zareagowaliby członkowie twego rodu, nie wspominając o elektorze, gdyby dowiedzieli się o twojej małej, prywatnej inicjatywie…
Kłykcie Luidora zbielały, głośno przełknął ślinę. Przez lata czerpał krocie wchodząc sekretne w układy z gangami poszukiwaczy artefaktów oraz handlarzami niewolników, do skarbca rodu ani elektorskiej kasy nie odprowadził z tego ani grama złota, czy zwoju miedzi. Przy takich zyskach każda strona tolerowałaby ich źródło. Pecunia non olet; maksyma stara jak świat, zawsze aktualna. Niestety zjawił się nowy gracz – Zakon. Luidor wciąż zarabiał, bogactwo płynęło jednak w długie, przepastne kieszenie Czcigodnych. Najgorsze, że był całkowicie bezsilny.
– Nie spuszczę z niego oczu. – wyszeptał. Akolita uśmiechnął się pobłażliwie. – Ręczysz za to. – zaznaczył – Ręczysz.
Myślał, chłód wilgotniejących ścian orzeźwiał. A więc nie był pierwszy? Ilu przed nim prowadził Głos? Ilu oszalało lub zginęło? Czy cel wędrówki, prawdopodobne źródło wezwania, zawsze był ten sam? Wyczuwał, że jest coraz bliżej. Z jednej strony nienawidził Głosu, tego co z nim robił, nade wszystko pragnął się wyzwolić, dotrwać, przeżyć. Z drugiej jednak…Dużo czytał, w tym wiele ksiąg widniejących w indeksie Zakonu. Obserwował, kojarzył. Nie powiadomił Gniazda, swego ariesa o prześladującym go wołaniu, owym wszechwładnym Głosie i istocie swej podróży, oficjalnie po prostu pozostawał w terenie. Zakon miał swoje hipotezy, domysły, on posiadał własne motywacje. Dawno już, łamiąc wewnętrzne reguły Ligii, zdołał w tajemnicy odnaleźć ojca. Pamiętał mamroczący niewyraźnie, wynędzniały wrak człowieka, żywe widmo wycierające o uda wciąż nowe strużki gęstej śliny. Ojciec. Gasł powoli, nieuchronnie w hospicjum dla obłąkanych prowadzonym przez medyków samego księcia. Mówiono, że prawdziwym celem istnienia tej placówki była weryfikacja odnajdywanej wiedzy sprzed Wielkiego Błysku. Po tym, co tam widział, był w stanie w to uwierzyć…Ukrywając głowę pod hełmem płacił ochroniarzowi tylko za to by móc siedzieć przy ojcu nim nadejdzie śmierć, ostatnia koicielka. Tych mrocznych godzin nigdy nie wymaże z pamięci. Wysuszona twarz ojca, koszmarna w migotliwym blasku przepalających się lamp. Niekiedy przestawał bełkotać, w oczach, gdzieś tam w głębi, przez ulotne, jakże cenne chwile jaśniał płomyk intelektu. Wtedy mówił. Pamiętał. W przeciwieństwie do sanitariuszy, medyków miał wolę by słuchać i cierpliwość. Słuchał więc wiedząc, że słów tych nie zapomni. Próbował pytać, poznać odpowiedzi na pytania ukryte w sennych koszmarach. Pytał zwłaszcza o matkę. Daremnie. Mijały tygodnie, miesiące, a bogowie nie zsyłali ukojenia. Ojciec już się nie odzywał, gałki zapadły się, wyschły, skóra pękała niczym pergamin. Nie mógł nawet płakać. Podczas kolejnej, nocnej wizyty drżące palce musnęły wnętrze dłoni rzezaka jakoś inaczej, łagodnie, tkliwie, błagalnie. Zrozumiał. Zabił ojca jak potrafił najłagodniej, dwa jednoczesne pchnięcia długimi igłami, mocno, z chirurgiczną precyzją, w serce oraz przez gardło do pnia mózgu. Wyręczył, uprzedził śmierć okazując nie mniejszy kunszt. Wówczas niewiele pojmował z bełkotliwych, często irracjonalnych zdań ojca, dopiero gdy usłyszał Głos elementy układanki znalazły swoje miejsca. Zataił sekret przed Ligą, przed ludźmi którym zawdzięczał wszystko. Nie dbał o interesy Zakonu. Świat się nie liczył. Musiał odkryć prawdę. Dla siebie oraz dla ojca, którego tak naprawdę nigdy nie poznał. Musiał. Miał pewność, głębokie, wewnętrzne przekonanie, że ojciec też słyszał Głos. Wędrował bezustannie walcząc z nieznanym tyranem gwałcącym jego psychikę. Ta walka uczyniła go martwym jeszcze za życia, nie dotrwał do końca. Chociaż w pewien przewrotny sposób obłęd go wyzwolił.
Niewyraźny chrobot przywołał go do rzeczywistości. Wytężył wzrok. Z zakratowanego okienka coś opadało. Podszedł do ściany. Tej nocy chmury skrywały sierp księżyca, w niemal całkowitej ciemności okno stanowiło prostokąt rozmytej szarości. Chrobot, teraz wyraźniejszy. Szmer ocierającego się o kamień materiału. Z trudem dostrzegł opuszczany na cienkim sznurku pakunek. Rozsupłał proste, lekko zaciśnięte węzły odwijając brzegi materiału. Omal nie syknął ze zdumienia, znał urządzenie które znalazło się w jego dłoniach. Dyktafon oraz słuchawka wtykowa. Otarł czoło, z korytarza dobiegły go przekleństwa rozeźlonych brakiem snu strażników. Ostrożnie wsunął słuchawkę do ucha i pociągnął za sznurek, nieznajomy sprzymierzeniec szybko wciągnął go z powrotem. Po omacku wcisnął odtwarzanie.
„Wierzę, że nie będziesz tracił czasu na jałowe rozważania. – wyraźny, przesadnie dbający o poprawną wymowę głos. – Masz szansę uciec. Za chwilę ponownie rzucę sznurek, ciągnij ostrożnie, przyczepiłem do niego linę. Wespnij się do okna i pamiętaj pod żadnym pretekstem nie dotykaj krat. Pamiętaj, cokolwiek ujrzysz nie dotykaj metalu! Zorientujesz się sam kiedy nadejdzie pora działania. Z tej strony nie ma straży, polegają na psach, lecz one cię nie ruszą. Uwierz mi. Czekam na nasypie pod suchymi brzozami. Dyktafon weź ze sobą." – monotonny szum mechanizmu, koniec nagrania. Zastanawiał się. Jego towarzysze nie działali w ten sposób, natomiast akolita nie miał żadnych powodów by po przedstawieniu żądań Zakonu sięgać po prowokację. Namiestnik? Wypuszczając go narażał się na gniew Czcigodnych, zaś Liga nie uznawała długów wdzięczności. Niczego by nie zyskał. Może chcieli by zginął podczas próby ucieczki? Lecz wtedy cały trud Zakonu tracił sens, a Luidor ściągał na siebie i swoich ludzi krwawy odwet LRNFZ. Zbyt wiele niejasności. Sznurek ponownie pojawił się u nasady prętów, zaczął wędrować wzdłuż muru. Szarpnął, w okienku pojawił się gruby splot liny. Skupiony, starając się nie szurać po chropowatych okruchach tynku, ściągnął linę.
– No to w tany…– szepnął i włożył dyktafon w zęby. Ujął linę, przyłożył stopy do ściany. Napiął mięśnie brzucha, nie zmieniając ułożenia ciała zaczął podciągać się na samych rękach. Wyrzut ramienia, chwyt, podciągnięcie, delikatne wyhamowanie balansującej liny nogami. Wyrzut drugiej ręki, wyżej, w rytm miarowych uderzeń serca. Zawisł tuż przy kratach wczepiony palcami stóp w betonową krawędź. Czekał skonsternowany. Metalowe pręty nie nosiły najmniejszego śladu rdzy, były grube, z pewnością głęboko osadzone. Samo okno niskie, lecz dość szerokie by swobodnie się przecisnąć. Powiew przenikliwego, nocnego wiatru przyniósł woń mokrej trawy, gnijących liści. Zbłąkany nietoperz skrzecząc piskliwie oderwał się od niszy pod kamiennym parapetem i łopocząc błoniastymi skrzydłami poszybował w mrok. Nic się nie działo, kark i ramiona zaczynały sztywnieć, nie mógł trwać w tej pozycji w nieskończoność.
Uderzenie zimna było gwałtowne, nienaturalne, bolesne. Zaskoczony wyprostował kolana odsuwając się od spowitego migotliwym obłokiem okna. W powietrzu wiły się pulsując pasma sinego dymu, gęstniały niczym mgła, tchnęły mrozem. Obłok wydawał się dotykać tylko prętów krat, ich powierzchnia matowiała, pajęczyna lodowych wąsów i sopli rozrastała się oplatając metal, wnikając w każdą rysę, pęknięcie, nierówność. Mgła jarzyła się teraz fioletem, wirując leniwie wypełniała się kryształowym, migoczącym pyłem. Było coraz zimniej. Mimo, iż nie dotykał krat cienkie tafle lodu wysunęły się w jego stronę, stopy siniały, zaczynał tracić w nich czucie. Kraty zaczęły odkształcać się bezgłośnie, atomy przemieszczały się, wibrowały ulegając nieznanej mocy. Prawa natury chwilowo przestały funkcjonować. Oszronione pręty wyginały się niczym miotane konwulsjami węże, targane termicznymi spazmami pękały. Coraz większe fragmenty metalu odpadały uderzając w wylaną betonem podłogę, nie wydając najlżejszego dźwięku. Emanujący kosmicznym zimnem obłok rozmył się ginąc w matach krystalicznych, gasnących w powietrzu kropli. Okno było puste, gładkie, równo ścięte resztki krat wystawały z brzegów. Są w życiu chwile, kiedy nie należy pytać; ta z pewnością była jedną z nich. Zagryzając wargi odbił się lekko i wykorzystując wahnięcie liny wsunął się na parapet. Mur był gruby, zewnętrzny gzyms skierowano w dół pod dość ostrym kątem. Uniósł plecy, hamując stopami zjechał starając się nie stracić zbyt wiele z zaśmiecającego parapet żwiru i odłupanych kawałków tynku. Pustka pod stopami, mocniejsze podmuchy wiatru, niewyraźne sylwetki drzew i plamy zabudowań; był wolny. Ostrożnie obrócił się i osunął przenosząc ciężar ciała na opuszki wygiętych palców. Przylgnął do muru, wygiął kręgosłup, zwolnił prawą dłoń i wisząc na ręku rozejrzał się. Kompleks zbudowano na łagodnym wzniesieniu, wykarczowano szeroki pas ziemi odsuwając od umocnień maskującą, mogącą dać schronienie linię lasu. Wąski, oślepiający snop światła reflektora powoli przesuwał się wzdłuż pni, wyczarowując z ciemności fantastyczne kształty, zamierające barwy, błyski dzikich oczu, przyczajonych w gęstwinie poszycia istot. Wychylił się bardziej, wymieniony w nagraniu nasyp dostrzegł z prawej strony. Kiedyś z pewnością był wyższy, resztki zasieków oraz koszmarne kikuty wsporników automatów strzeleckich wskazywały, że mieścił się tam dawniej wysunięty punkt strażniczy. Od ostatnich, poważniejszych niepokojów w przygranicznych rejonach kwadrantu minęły jednak lata, umocnienia zaniedbano. Nigdy nie powinno się zapominać o ostrożności. Wiedział z ksiąg i archiwalnych mediów, że nazbyt często w dziejach przyjmowano, że pokój jest stanem trwałym, tymczasem spokój, bezpieczeństwo militarne, odprężenie należało traktować jako proces, nie stałe osiągnięcie. Właśnie dlatego LRNFZ długo jeszcze będzie potrzebna. Rozluźnił stawy, rozwarł palce i tuż przed samym upadkiem odbił się gwałtownie od ściany. Obrót dookoła osi, zamortyzowanie uderzenia na rękach i wykorzystanie pędu do dalekiego przewrotu. Smagnięcie wilgotnej trawy po policzkach. Ukląkł nasłuchując przez dłuższą chwilę, po czym wyjął dyktafon z ust. Miękkie odgłosy łap, sapanie i okrążające go kształty. Psy. Nadbiegały leniwymi susami. Duże, agresywne mieszańce w kolczastych obrożach, szczęki takich bestii z łatwością kruszyły kości, rwały ścięgna i mięśnie. Nie szczekały, tresowano je by mordowały w ciszy. Poczuł chłód w sercu. Bezbronny mógł zabić dwa, trzy kundle, lecz nie tyle jednocześnie. Naliczył siedem, biegły pewnie, wiatr niósł jego zapach prosto w ich nozdrza. Na cofnięcie się w górę, pod mur było za późno, zresztą niewiele by wskórał. Ocenił odległość od lasu, nie zdąży. Słony smak potu. Zadrżał mimowolnie, nie do takiej śmierci go szykowano. Spięty czekał na atak. Chmury odsłoniły księżyc, w jego poświacie widział wyraźnie powarkujące zwierzęta. Zmarszczył brwi. Nie biegły jak do ataku, obnażały kły zupełnie jak do…Pierwszy kosmaty, wielki jak wiadro łeb wcisnął się pod jego dłoń błagalnym skomleniem dopominając się pieszczot. Zdębiał. Doskoczył następny, przyjacielskie walnięcie grubej łapy omal nie cisnęło nim o ziemię. Wstał. Bestie mogące rozszarpać na strzępy, rozwlec po wzgórzu, krążyły wokół młócąc powietrze ogonami, szczenięco wywalając jęzory.
„Czekam na nasypie…"
Głaszcząc muskularne cielska, zgarbiony podszedł do martwych, okorowanych brzóz. Ktoś podniósł się odrzucając kaptur. Psy zaskomlały żałośnie i odbiegły schylając pyski. Przez chwilę patrzyli sobie prosto w oczy.
– Witam i dzięki. – wysunął rękę – Będziesz mi musiał wiele wyjaśnić.
– Niczego nie muszę rzezaku. – Sinac wyraźnie dobrze się bawił. Z ledwo dostrzegalnym oporem, niezdarnie uścisnął wyciągniętą dłoń. – Zaraz odejdziemy, potem porozmawiamy. Jeszcze tylko jedna sprawa.
Wyjął małą, rozkładaną kuszę, starannie ułożył i strzelił, pocisk trafił prosto w okno celi. Szybko posłał tam drugi bełt.
– Teraz możemy uciekać. – rzucił przez ramię składając broń – Acha, oddaj proszę mój dyktafon.
Luidor pocił się. Mimo poniżającego porozumienia z Zakonem, upokorzeń których doznał, uważał się za odważnego. Lubił planować zemstę, wyobrażać sobie rozkosz odwetu, klęskę Czcigodnych, ostatnio coraz częściej szukał pociechy w fantazjach. Coraz częściej też sięgał po stymulatory farmakologiczne. Teraz jednak musiał sprostać grozie sytuacji, podświadomie żałował, że ostatni narkotyk przestał działać. Akolita był wściekły. Rzadko okazywał jakiekolwiek emocje, tym bardziej jego obecny stan zaskakiwał i przerażał. Przemierzał sypialnię, mimo późnej pory kompletnie ubrany. Luidor przypomniał sobie plotki, rzeczywiście nie pamiętał by tajemniczy przybysz kiedykolwiek jadł czy odpoczywał.
– Jakim cudem rzezak uciekł?! – ryk akolity błyskawicznie go oprzytomnił.
– Mimo nakładów energii cela była stale ekranowana, korytarz pod nadzorem straży i czujników…– tłumaczył nie mogąc zapanować nad piskliwym tonem głosu. Gdyby tak miał teraz dożylny aplikator… – Wiemy, że pomógł mu ktoś z zewnątrz, zostawił linę.
– Pytam jakim cudem? – już nie krzyczał, robił wrażenie spokojnego. Namiestnik widział to, nie pojmował czemu mimo to jego strach narastał.
– Technicy znaleźli przy kratach ślady niezwykle agresywnego chemicznie kwasu oraz opiłki. Przypuszczam, że wpierw nadtrawił metal chemicznie, potem przepiłował kraty dostarczoną piłką. Ale i tak musiał dysponować olbrzymią siłą by poradzić sobie z prętami…
– Najwidoczniej dysponował. To rzezak. W ich przypadku nieraz trudno odróżnić fakt od mitu. Czemu budynki nie były zabezpieczone z drugiej strony, tam gdzie nie ma muru?
Namiestnik cofał się, w myślach przeklinał sztywne kolano. Boże, jak się w to wplątał? Czemu nie można cofnąć czasu? Mdliło go, organizm domagał się kolejnej dawki stymulatora, wcześniej niż zwykle.
– Były psy. Dotychczas to wystarczało. Te bydlaki są absolutnie posłuszne, uwarunkowane na atak, nieraz już usuwano ze wzgórza szczątki nieostrożnych.
– Ale dzisiejszej nocy twoje zwierzaki były bezradne. – akolita podszedł splatając dłonie. Jego oczy, jaki był ich kolor?! Luidor wyprężył się w parodii godności i dostojeństwa.
– Miałeś nie spuszczać z niego wzroku. Ręczyłeś słowem. – akolita złożył dłonie jak do modlitwy – Po co ci zmysł z którego nie korzystasz?
Arystokrata nie zdążył zareagować, wysłannik Zakonu wbił mu palce w gałki; ucisnął wypychając ciało szkliste na policzki. Potworny, nieludzki ryk głuchym echem odbił się od ścian, Luidor padł na kolana daremnie opuszczając powieki na zamienione w miazgę oczodoły. Czekający za drzwiami żołnierz poderwał się szarpiąc za klamkę.
– Stój. – słowa chorążego zabrzmiały równocześnie ze szczękiem odbezpiecznej broni. Twarz doświadczonego wojaka przypominała woskową maskę. – Pomyśl samodzielnie, kto tu teraz rządzi..?
Młody, przypuszczalnie z ostatniego poboru pomyślał. Odstąpił od drzwi nie mogąc opanować drżenia. Stali słuchając zamierającego krzyku. Chorąży przypomniał sobie, że podobno przed atomową zagładą potrafiono wszczepiać implanty oczu. Podobno.
Przemykali między drzewami. Mógł biec szybciej, lecz Sinac, mimo iż znacznie lepiej radził sobie w ciemnościach, zostawał w tyle. Krótkimi susami przeskakiwał nad splątanymi korzeniami, pokonywał zdradliwe wykroty, bezbłędnie unikał gałęzi. Musieli już uciekać ponad godzinę, coraz więcej głosów dołączało do leśnego chóru zwiastującego świt.
– Zatrzymaj się!
– Co jest? – Sinac poruszał nerwowo szczeciną okalającą nos. – Nie możemy teraz odpoczywać człowieku.
– Odpoczywać? A kto mówi o odpoczynku?
– Przecież będą nas ścigać…
– Na to liczę. Jeśli teraz wrócimy powinniśmy zastać mało ludzi kasztela.
Sinac podszedł garbiąc się instynktownie.
– Ty mówisz poważnie. – nie spodziewał się odpowiedzi – Po co chcesz wracać?
– Chyba nie myślałeś, że zostawię swój plecak, miecz? No i….– uśmiechnął się lodowato – cholernie lubię swoją kurtkę.
Odmieniec rozważał coś pomrukując. – Uratowałem cię, lecz nie zamierzam ginąc za twój bagaż. – oznajmił.
– Nie musisz ze mną iść i tak wiele ci zawdzięczam. – zwierzoczłek strzygł uszami na próżno usiłując wychwycić w jego słowach nutę fałszu – Na zawsze pozostaniesz w mojej pamięci. Dziękuję. Jeżeli ze mną wrócisz gwarantuję, że nic złego cię nie spotka.
Sinac prychnął wyzywająco. – Jak możesz mieć taką pewność? Znałem wielu pewnych siebie, większość z nich już nie żyje.
– Wiem, wiem. Przemycasz myśl w stylu odwaga jest najlepszym zabójcą. – poruszył szyją poprawiając węzeł włosów na karku – Jestem dobry w swoim fachu. Cholernie dobry. Nawet…– tu uśmiechnął się dwuznacznie – Nawet Zakon to przyznaje.
Przez ciało Sinac przebiegł dreszcz, futro na karku nastroszyło się pod ubraniem, z gardła wydobył przeciągły bulgot. Chyba się śmiał.
– Ratując moją skórę uczyniłeś mnie swoim dłużnikiem. Sam stwierdzę kiedy będziemy kwita. Wracamy!
– Jeszcze jedna kwestia.
– Mów.
– Znam sposoby na ukrycie mego zapachu przed psami, lecz wolałbym zaoszczędzić nieco czasu. Pohamuję ciekawość co do metody, lecz czy potrafisz sprawić, że psy dadzą nam spokój..?
Sinac naciągnął kaptur na powrót skrywając oblicze. Przed dłuższą chwilę ważył coś w myślach. – Dadzą nam spokój. – prychnął. – A na przyszłość – dodał – Rzezaku. Hamuj ciekawość.
Gdzieś w oddali przeciągłe, żałosne wycie wilka żegnało noc, gorejąca kula słońca wyłaniała się znad poszarpanego szczytami odległych gór horyzontu.
Chorąży z irytacją obserwował spazmatyczne wahania wskaźników energii. Pochylony nad pulpitem czeladnik Technologów, wynajęty z Teikos przez Luidora, skupiony regulował suwaki, pokrętła, gałki, nie odrywając wzroku od magicznych diagramów pojawiających się nieustannie na wyświetlaczu przenośnego diagnozera. Wyłączenie reflektora, zabezpieczeń celi oraz sprowadzonego przez sługę Zakonu systemu ekranującego pozwoliło uzyskać niezbędną nadwyżkę mocy. Z generatorów metanowych dawno wycisnęli już wszystko.
– Raport. – wycedził stojący tuż za nim akolita. Stłumił narastającą odrazę, gdy przemówił jego głos był wyprany z emocji.
– Współpracuję z tobą klecho wyłącznie z polecenia kasztela; zważ, że brak ogładyi nadmierna pycha nie przystoją przedstawicielowi Oficjum. – zawiódł się, akolita nie okazał żadnych oznak gniewu, czy urazy. – Za jakieś pół godziny napęd i wszystkie systemy łazika osiągną gotowość, będzie można dołączyć do grupy pościgowej i wesprzeć ich czujnikami podczerwieni oraz detektorami ruchu. – dokończył odwracając się plecami.
– W jakim stanie jest sprzęt? – zakonnik beznamiętnie zwrócił się do czeladnika. Technolog wyprostował się dumnie, on jeden mógł sobie pozwolić na całkowitą, graniczącą z hardością swobodę; Korporacja trzymała w ryzach nawet Zakon. Nim odpowiedział, ponownie przeanalizował wyniki. – Mimo skromnych środków kasztel dba o technikalium. – chorąży słuchał go z mimowolnym uznaniem. Używając czasu teraźniejszego w odniesieniu do Luidora, technik sprytnie przypomniał akolicie do kogo wciąż formalnie należy władza w kasztelanii. – Ogólnie jest dobrze, radzę jednak nie obciążać zbytnio systemów poboru mocy. Łazik pozbawiony jest paneli słonecznych, jego rozsądny zasięg, z ograniczoną manewrowością, sporadycznym korzystaniu z broni i przy sprzyjających warunkach terenowych oceniam na dwieście kilometrów. Część żołnierzy otrzymała miotacze energetyczne, pozwoliłem sobie zablokować w nich opcję ognia ciągłego. Mimo to radzę by respektowali wskazania termoczujnika lufy. Wiemy, że mechanika jest droga, w dodatku potwornie pożera energię. Dawniej elektor dotował fundusze obronny i cywilny rejonu, zaraza niestety wiele zmieniła. Lecz teraz, dzięki wsparciu Czcigodnych, mam nadzieję, że technikalium tych budowli ulegnie poprawnie.
Chorąży analizował jego słowa. Irytowała go bezczelna hipokryzja Technologów. Wiedza związana z dawną techniką rzeczywiście wymagało zasobów finansowych. Jednak prawdziwe koszta nie wynikały ze zużycia energii, lecz związane były z ewentualną konserwacją i naprawą, tym zajmowała się bowiem wyłącznie Korporacja z Teikos. Technolodzy bezwzględnie wykorzystywali swój monopol, a dzięki powiązaniom z Inkwizycją oraz Zakonem kontrolowali nawet ten szczątkowy poziom wiedzy technicznej, który przetrwał wśród ludzi. Symbolem statusu i majątku nie były same maszyny, przejawem bogactwa stało się wręcz działające, regularnie używane żelazko! Postanowił, że wieczorem skontaktuje się z sędzią grodzkim Sergiuszem. Należało dotrzeć do elektora i legalnie odsunąć Luidora od władzy; musiał działać nim inicjatywę przejmie Perpetuas, ród Luidora. Teraz musiał jak najszybciej pozbyć się akolity.
– Zakon zdaje się korzystać z tego, że sędzia Sergiusz posłuje i nie może wesprzeć nas swoją wiedzą i koneksjami. – mówił poprawiając zapięcia rękawic, był to jednak udawany spokój i dziękował bogom, że akolita nie patrzył w jego stronę. – Obaj wiemy, że zatarg z rzezakami jest dla władz kasztelanii niemal jednoznaczny z wyrokiem śmierci. Mam prawo wiedzieć, dlaczego ten człowiek jest dla was tak ważny?
Człowiek Oficjum wyprostował się gwałtownie, zbyt gwałtownie. – Powiem ci tylko namolny giaurze, że ten rzezak może mieć klucz…
– Jaki klucz?
– Klucz do przeszłości. Więc wierz mi…– tak, tych oczu należało się bać – Żadna cena nie jest dla Czcigodnych zbyt wysoką, nawet głowa jakiegoś przesadnie ambitnego chorążego.
Nigdy nie pociły mu się dłonie, do teraz. Nagła szczerość, jawna groźba akolity zaniepokoiły go. Poczuł jakby powietrze wokół zamarło, a ciało pętał gęstniejący kokon niewidzialnych pajęczyn. W całej sytuacji było coś groteskowego, zarazem paraliżującego. W co dał się wplątać? Technolog wrócił do pracy, jednak jego ruchy cechowała teraz przesadna, sztuczna gorliwość; z pewnością wszystko słyszał. Nie wiedzieć czemu, chorąży zrozumiał, że mężczyzna z mołdawitowym pierścieniem wcale nie był szczery, po prostu wiedział, że poza obręb murów kasztelanii nic się nie przedostanie. Wszyscy w pomieszczeniu, on, technik z Teikos, strażnicy, byli już martwi, żywe trupy. A chorąży chciał żyć, miał cel.
– Detektory ruchu coś wykryły! – technolog przerwał przedłużającą się ciszę. Na matowym wyświetlaczu pojawiła się blada, nieregularna plamka. Druga, trzecia, czwarta…Czeladnik sprawnie wprowadzał komendy na panel dotykowy, komputer porównywał dane z charakterystykami przechowywanymi w bazie.
– Streszczaj się. – akolita obracał krzyż w palcach.
– To tylko psy. Nieraz zapędzają się z rejonu fosy, tamte zabezpieczenia są stale łatane…Na podczerwieni brak odczytów o innej specyfice. Zakonnik wzruszył ramionami. Chorąży nie mógł zrozumieć co nie dawało mu spokoju, jakaś myśl, przeczucie nie pozwoliło mu oderwać oczu od namierzonych obiektów. Zmierzały w ich kierunku. Psy, psy…Zaklął, wiedząc już, co go męczyło.
– Coś tu jest nie tak! – odtrącił Technologa sięgając do tablicy z systemami zabezpieczeń. – Zapędzają, ale zawsze pojedynczo. – nie lubił zbiegów okoliczności, nie zwykł też lekceważyć przeczucia, które dawniej, w żołnierskich czasach, często ratowało mu skórę. Odblokowując spust miotacza odskoczył od drzwi. Za późno. Huk omal nie rozerwał mu bębenków, gorący podmuch ze straszliwą siłą rzucił ciężkim płatem zbrojonych drzwi do wnętrza dyspozytorni. Chlapiąc kroplami półpłynnego metalu zdeformowane resztki otarły się o niego zdzierając z barku kevlarowy naramiennik. Osunął się na kolana, mgła bólu zaszkliła spojrzenie. Krusząc panele podłogi drzwi ścięły z nóg akolitę, wystające mocowania framug miękko utkwiły w trzewiach. Rybie, szkliste oczy uciekły w głąb czaszki, szczęki zacisnęły się z przejmującym zgrzytem ścieranego szkliwa. Mężczyzna tytanicznym wysiłkiem usiłował wywlec stalowe taśmy i drzazgi z tułowia, poparzonymi dłońmi darł rozżarzone krawędzie, nie zważając na przenikliwy swąd palonej skóry. Chorąży rozejrzał się oceniając sytuację. Napastnik był szybki, piekielnie szybki. Lekki szmer z boku, odgłosy dwóch ciosów i strażnicy bezwładnie runęli na stoły narzędziowe. Bezwiednie stwierdził, że nawet nie oddali strzału. Kolejny dźwięk, niczym łopot flagi na wietrze, technolog uderzony ciśniętym kamieniem w czoło usiadł rozrzucając ramiona. Nie wstał, krew napłynęła pod szkła okularów. Jakaś niewyraźna postać zamajaczyła w kłębach dymu i brudnego pyłu; chorąży oparł się o kolumnę. Wyciągnął broń z kabury i skierował lufę w stronę wejścia, chwiała się zauważalnie.
– Radzę tego nie próbować panie chorąży. Zostaliśmy tylko my.
Rozpoznał ten głos. – Czułem, że wrócisz rzezaku. Nim mnie zabijesz pokaż się.
– Nie zabiłem żadnego z was i pana też oszczędzę, chyba że będzie pan – znacząco zawiesił głos – nieroztropny.
Chorąży przełknął ślinę i lewą, niemal bezwładną ręką podtrzymał broń; odchylił głowę walcząc z przemożną chęcią zamknięcia powiek i krzyku. – Należę do starej szkoły. – wysapał – Przysięgałem dbać o bezpieczeństwo kasztelanii i słowa dotrzymam.
Dopadł go nim zdążył dokończyć oddech, pokryty gęstą skorupą błota, półnagi demon o brązowych szczelinach oczu; podbity miotacz wypalił znacząc sufit smolistą wstęgą. Obezwładnił go uciskając krtań kolanem. – W najbliższym czasie przybędzie dyplomata Ligii negocjować wysokość rekompensaty, radzę unikać tematu związków między moją osobą, a urojeniami Zakonu, mogę pożałować swej wspaniałomyślności. Pojął pan?
Skinął głową. – Łazika potraktuję jako premię. Dobrze? Odpowiedz!
– Dobrze. – dusił się ze strachu, gniewu, poniżenia.
– Możliwie szybko proszę odwołać grupę pościgową, nie chcę tracić czasu na zbędne postoje. Czy to też jest jasne?
– Jasne. – tracił przytomność. Rzezak wstał zabierając miotacz. Podszedł do akolity, przez chwilę beznamiętnie obserwował agonalne drgawki. Precyzyjnym strzałem w serce skrócił męki.
– Żegnając się udzielę panu jeszcze lekcji pokory i rozsądku. – chorąży patrzył zdjęty nagłym przerażeniem, obraz przyćmiewały wirujące kręgi i tęczowe plamy. – Co ty? Rany boskie, co?
– Nic. – rzezak pochylił się i złamał mu rękę. Świat eksplodował bólem, chorąży tracąc przytomność ujrzał jeszcze jeden, groteskowy kształt wynurzający się zza pleców wojownika. Porośnięte futrem oblicze, obnażone kły i lśniące, czerwone źrenice. Krzyk zamarł mu na wargach.
Łazik, z jękiem turbin chłodzących ogniwa, gładko pokonywał kolejne kilometry. Mimo licznych, często wyraźnie prowizorycznych napraw, posłusznie ulegał ruchom manetki kierowniczej. Dawno już mechanicy kasztela dokonali licznych korekt w maszynie, wszystkie zmiany były przemyślane i miały na celu pogodzenie skuteczności z ekonomią. Znał ten typ z warsztatów Ligii, przypomniał sobie dokładną specyfikację korzystając z implantu pamięciowego. Łazik pierwotnie był dwuosobowy, wyposażony w dwa sprzężone działka przednie i panewkowy laser tylni. Działka oraz panele na sprzęt zdemontowano, zdjęto większość płyt bocznego opancerzenia, fotele przesunięto do przodu. Pojazd stał się lżejszy, a na wygospodarowanym miejscu przyspawano statyw dla strzelca obsługującego na stojąco solidny laser. Broń była droga w eksploatacji, lecz za to skuteczna, łatwa w konserwacji i nie wymagała dostaw amunicji. Sprawdził ogniwa bojowe, miał energii na dziesięć minut ognia ciągłego. Grube opony szeroko mocowanych kół kruszyły gałęzie, roztrącały kamienie, niekiedy, przy poważniejszych przeszkodach, wgryzały się w podłoże sypiąc żwirem, liśćmi. Prowadził upajając się swobodą, chłodem przesyconego żywicą powietrza, znajomym ciężarem broni. Wcześniej, zaryzykował krótki postój, obmył się i przywdział rynsztunek. Znów był sobą. Ze wszystkich sił odpychał od siebie paraliżującą wolę myśl – zbyt długo już nie słyszał Głosu. Zwierzęca, pierwotna część jego umysły wyczuwała coraz silniejszą emanację, fantomowe fluidy drażniły receptory skóry. Bał się, zarazem wiedział, że zbliża się do kresu wędrówki.
Odzyskanie sprzętu było łatwiejsze niż sądził; Luidor pozostawił w warowni tylko ośmiu zbrojnych, których wiek i przygotowanie bojowe pozostawiały wiele do życzenia. Warstwa błota na skórze skutecznie ukryła go przed nienajlepiej skalibrowanymi czujnikami ciepła, detektory oszukał czołgając się pod brzuchem największego z psów. Właśnie przy nich Sinac ponownie wykazał się swym magicznym darem panowania nad bestiami. Zerknął w bok. Zwierzoczłek nie czuł się zbyt pewnie w odsłoniętym, pokrytym wyłącznie sztywną siatką fotelu; co chwila nerwowo sprawdzał przepasający go, solidny pas bezpieczeństwa.
– Rzadko jeździsz? – krzyknął. Odmieniony warknął gardłowo, gdy pojazdem zakołysało na wykrocie. – Można tak rzec. To mój pierwszy raz.
Zamilkł zaskoczony, wzbraniał się przed tym, lecz zwierzoludzie budzili w nim coraz większą ciekawość. Usilnie starał się przypomnieć sobie wszelkie zasłyszane na temat Sinac informacje, zawiedziony stwierdził, że było ich zaskakująco mało. Do tego mroku niewiedzy walnie przyczyniła się Inkwizycja, która po pogromach nakazała wymazanie z publicznych archiwów większość danych.
– Dlaczego nazywacie się Odmienionym Ludem?
Długo nie odpowiadał. – Mamy na ten temat swoje legendy.
– Opowiedz choć jedną.
Zmiany nastroju u Sinac cechowała nieprzewidywalność i spontaniczność, w okamgnieniu rozszerzone w napięciu nozdrza opadły falując szczeciną, wywalił jęzor szczerze rozbawiony. – Nie mogę. Powiedziałem przecież. Mamy legendy. Swoje…A ty, nawet z gęby Sinac nie przypominasz.
– Wszyscy jesteście tacy tajemniczy?
– Wybacz, lecz w twoich ustach taki tekst trąci fałszem. – kolejny wykrot, kolejny wściekły warkot – Spytam więc, a ty ani chybi odpowiesz, jak cię zwą rzezaku?
– Nie mogę.
Sinac nie krył satysfakcji. – Spotkałem tobie podobnych, żaden nie miał imienia. Mnie zwą – tu wydał z siebie serię przenikliwych szczęknięć – Dla ciebie Tin'rin Neshuz.
– Nie zrozum mnie źle. – zasady nie zezwalały na tłumaczenie przyczyn. Rzezak, o ile posiadał imię, mógł je wyjawić jedynie ariesowi, swemu mistrzowi oręża, umierając bogom lub kobiecie którą pokochał, której oddał duszę. Rzezak powinien dostarczać potencjalnym wrogom jak najmniej informacji na swój temat, dlatego również poza murami własnych fortec nie stosowano imion. Imię to osoba, osoba jest jednostką, a dysponujący sprawnym wywiadem, cierpliwy i metodyczny przeciwnik mógł spróbować te jednostki zliczyć.Liga stanowiła potęgę militarną, paradoksalnie przez swą totalną apolityczność stabilizowała sytuację w cywilizowanym świecie. Kolejni ariesowie skutecznie niweczyli wszelkie próby zgromadzenia zagrażającego jej potencjału. Tajemniczość, blokada informacji zdawały egzamin, nikt nie będzie rzucał wszystkiego na szalę zadzierając z organizacją, której rezerwy ludzkie, sprzętowe i finansowe stanowiły strategiczną enigmę. W strukturach Ligii każdy kondotier posiadał swoisty identyfikator sieciowy oraz niepowtarzalny kod z pasemek żółtych włosów, paciorków i tasiemek wkomponowany w zdobiący kark warkocz. Nie mógł wyjawić imienia, zarazem czuł, że właśnie tej istocie powinien zaufać. Zwolnił rozkojarzony pojawiającymi się obrazami z przeszłości. Wspominał. Przejmująca tkliwość na krótko rozlała się w jego piersiach, zdławił ją. Minęły lata odkąd ostatni raz przywołał ją w myślach. Miał nadzieję, że tamte doznania nie wrócą, że zostaną w głębi psyche, zmiażdżone wypaloną skorupą bólu, obojętności i cynizmu. Mylił się. Patrzył ignorując obserwującego go bacznie Sinac. Zalana łzami kobieca twarz. Za nią kontury czegoś olbrzymiego, chyba antycznej fregaty sprzed kataklizmu. Prawy policzek kobiety szpeciła świeża rana, takie poczerniałe brzegi zostawiało rozpalone żelazo do piętnowania. Krew i popiół zalały misterny tatuaż, widniał tylko jego fragment. Przez lata śnił mu się ten szczątkowy wzór, rysował go automatycznie, lecz nie potrafił uzupełnić, rozpoznać. Nie pasował do żadnej bazy danych. Nic. A ona? Pochylała się nad nim, kochająca, zatroskana, łkająca z rozpaczy. Spękane, wyniszczone chorobą wargi szeptały.
– Caspar Caviv…Caspar. – dokończył za zjawą. – Tak do mnie mówiła matka…
Ryzykował mówiąc to wszystko, Sinac spoglądał na niego w pełnym powagi skupieniu. – Caspar umarł lata temu, stał się obcy nawet dla mnie. Teraz, dla siebie, nazywam się Gruner. – krople potu na czole, tężejące mięśnie policzków. Wiele go to kosztowało, ponownie złamał reguły. – Pamiętaj, powierzyłem ci imię. Jeśli kiedykolwiek komuś je wyjawisz będę musiał cię zabić.
– To nie jest groźba, prawda?
– Nie. Takie są reguły gry w którą właśnie zacząłeś się bawić. Reguły rzezackiego świata.
Tin'rin położył łapę na jego dłoni i ścisnął, dotyk ten budził nowe, kojące doznania. – Dziękuję za zaufanie rzezaku Grunerze. Nie zapomnę tego i nie zawiodę.Dalej jechali w milczeniu.
Wzdłuż starej drogi pojawiało się coraz więcej oznak życia. Niektóre ruiny osłonięto prowizorycznymi dachami, gdzieniegdzie z krytych skórami lub taflami szkła otworów unosił się dym. Chłodne powietrze wysycało się zapachami, Tin'rin marszczył nos wyraźnie zniesmaczony.
– Jest wiele rzeczy zdumiewających w ludziach.
– Tak?
– Wasza kultura śmierdzi. Zawsze, wszędzie, w każdej postaci. Nawet Wielki Błysk was nie oczyścił.
– Głęboka refleksja. A teraz zakryj gębę i usiądź jak najniżej, tutejsza ludność, generalnie tolerancyjna, widuje Sinac dość rzadko. Mam wrażenie, że coś się tu kroi.
Tin'rin wzruszył ramionami, przezornie naciągnął głęboko kaptur i kucnął za fotelami. W czasach przodków zabudowania rozciągały się znacznie dalej, natura żmudnie, metodycznie niszczyła pozostałości zamierzchłej potęgi człowieka. Olbrzymie ściany wieżowców wlepiały w niebo oczodoły okien, poniżej piętrzyły się sterty guana, wszechobecna rdza przeżerała przewalone maszty nadajników, okaleczała wciąż groźne szkielety wraków czołgów. Obok, w zrytych pociskami bunkrach, składowano ziemniaki. Na dachach najwyższych, wciąż solidnych budowli mieszkańcy urządzili punkty obserwacyjne i nieliczne, lecz dobrze zabezpieczone stanowiska obronne. Dostrzegł odprowadzającą ich lufę działka obrotowego. Przy takim zasięgu ognia posterunki na peryferiach były zbędne, nie wątpił, że w przypadku najmniejszych podejrzeń, czy agresji z ich strony serie tytanowej amunicji zamieniłyby łazik w koziołkującą bryłę płonącego złomu. Otoczenie przeobrażało się teraz szybciej, tu, na zgliszczach dawnej metropolii ludzie mocno się zakorzenili. Wśród zarastających nieużytków widniały jasne łaty obsianej ziemi, na niskich rusztowaniach chwiały się pęki suszonych ziół, w ostrym słońcu traciły wodę pasy mięsa. Z oddali rozbrzmiewał równy puls maszyn w warsztatach, minęli odarty z farby słup siłowni wiatrowej; pod zgrzytającym śmigłem ktoś splątał ciężkimi łańcuchami motory. Rozejrzał się. Mijali coraz więcej osób, złomiarzy, wrzeszczącą gównarzerię, niesamowicie skrzypiące riksze, strojne kobiety z niewolnikami niosącymi zakupy. Wszyscy, gęstniejącą ciżbą, zmierzali do centrum, niemal nikt nie szedł w odwrotnym kierunku. Tak, coś się działo. Obita ręcznie zdobionymi, malowanymi deskami ciężarówka chwiejąc się zjechała im z drogi, kierowca mamrotał coś rozeźlony pod sumiastym wąsem. Łazik wtoczył się na główną ulicę. Tu większość domów na poboczu było zamieszkanych, chociaż farba łuszczyła się ze ścian tynki wciąż trzymały się murów, w oknach tkwiły szyby. Niektóre posiadały niemal kompletne panele słoneczne, ktoś słuchał muzyki. Na ich widok milkły głosy, mężczyźni, nieufni pogranicznicy, skrywali się w cień trzymając broń w pogotowiu. Zwolnił pozwalając najbliższym przechodniom na dokładną obserwację; słowa „rzezak", „łysy skurwiel", „barani pomiot" powędrowały szeptem. Przywykł.
– Co to za miejscowość?
Bezzębny, lekko zgarbiony chłop podszedł dopinając kapotę na przepoconej koszuli, harde, nieufne spojrzenie spod opuszczonych powiek.
– Miasteczko Sierniki, dla nasz Porąbka. Teraz chuj to kogo obchodzi jak sie zwie, dalej tak jeno bezludzie, a tamuj mutanty, dziki zwierz. Od zarazy nic jeno chujnia i zapizdów.
Nie silił się na skinięcie głową, poruszył manetką zmuszając coraz liczniejszych przechodniów do uskakiwania sprzed maski pojazdu. Nikt nie zatrzymywał się przy straganach, nie zaglądał do rusznikarni, drzwi dużego zajazdu stały otworem, wnętrze było niemal puste. Tłum nabierał egzotyki. Myśliwi, militaryści, poszukiwacze artefaktów, łowcy nagród, wędrowni rzemieślnicy z eskortującymi, zbrojnymi pachołkami, górnicy; wszyscy podekscytowani parli przed siebie. Wielu musiało przybyć specjalnie, choć nie był to zwyczajowy dzień targu, ani żadne święto.
– Co się dzieje? – łazik sunął anemicznie równając tempem z pieszymi. Jeden z myśliwych, obwieszony ładownicami, dumny posiadacz karabinu snajperskiego zaciągnął się papierosem dmuchając wyzywająco w otaczające go twarze.
– Dalekoś zawędrował rzezaku– odparł – Ano mamy uroczystą egzekucję. Nagła sprawa, tutejsi nie zdążyli nawet zorganizować festynu. Katują jakiegoś porypańca. Ponoć w szale zabił dziecko. Gadają, że nie mogli jego łap rozewrzeć z szyi trupa i musieli mu je połamać.
Egzekucja. Nie słuchał już myśliwego, pochmurny zagryzł wargę. Publiczne kaźnie, spektakle urządzane ku uciesze mieszczan, mierziły go. Śmierci należał się szacunek, pokora, niepotrzebna męka brukała jej obraz. Koniec powinien być szybki, tortury aprobował wyłącznie jako metodę pozwalającą osiągnąć wyznaczony cel. Ofierze, zwłaszcza nie znającej charakteru walki, oporu i śmierci należało zawsze dać wcześniej możliwość wyboru. Męka stanowiła wówczas jedynie prostą konsekwencję błędnej decyzji. Kat natomiast stanowił wypaczenie idei wojownika. Wiedział, że w tym świecie profesjonalni oprawcy byli potrzebni, często tylko oni na nowo wpajali lęk i szacunek przed prawem oraz stanowiącą go władzą. Nie negował ich skuteczności, gardził jednak systemem który ich potrzebował, tworzył. Wjechali na plac. Wyłączył napęd, bury tłum gęsto wypełniał dosłownie każdą wolną przestrzeń, gapie obsiedli nawet konary sędziwych drzew rosnących wzdłuż frontu ratusza. Dyszące nienawiścią twarze, plujące, zawodzące zajadle kobiety, ponure oblicza starców kontrastowały z ochrypniętym, wzmocnionym przez megafon głosem kapitana straży.
– Cisza! Zachowajcie spokój! Widzicie wszak, że sprawiedliwości staje się zadość!
Gniewny, narastający pomruk tłuszczy.
– Dajcie nam skurwysyna! Zajebać go! Niech poczuje rozpacz matki!
– Każda próba linczu będzie karana z całą surowością prawa! Wyrok wykona kat.
Musiał przyznać, że kapitan był konsekwentny, znał swój fach. Na jego znak garnizonowi, ponurzy, zaprawieni w bojach weterani zwarli szyk i postąpili krok do przodu rozpłaszczając pierwsze twarze na obrotowych tarczach. Chronione lamelkowymi kaftanami ramiona wznosiły się i opadały zadając na oślep ciosy paralizatorami; wrzaski, jęki rannych przebiły się przez ogólny rwetes. Bezwładne sylwetki osuwały się po tarczach, porażeni prądem padali skręcani skurczami, inni wyli dyscyplinowani bólem połamanych kończyn. Tłum zafalował i odstąpił, rannymi nikt się nie przejmował.
Pod porośniętym bluszczem budynkiem, pełniącym najwyraźniej funkcję sądu wbito w ziemię dwa świeżo okorowane bale, między nimi umocowano żeliwne, antyczne łóżko. Na tej prowizorycznej ramie rozciągnięto ciało śniadego mężczyzny, krew sączyła się z poszarpanych chłostą mięśni, głowę pokrywał rozległy skrzep. Ręce tkwiły w prowizorycznych łupkach, najwyraźniej myśliwy nie minął się z prawdą. Obok stała misa z wodą i przenośny generator korbowy, nieszczęśnika najwyraźniej rażono też prądem. Kaźń musiała trwać długo; siedzący na ławach rajcowie miejscy wyglądali na znudzonych. Tłum ucichł, do skazańca podszedł żylasty mężczyzna, twarz szczelnie zakrywała kredowobiała, plastikowa maska z przyczepionym purpurowym kapturem. Małodobry, mistrz katowski.
– Nigdy nie zrozumiem waszej fascynacji cierpieniem. – Sinac obserwował makabrę siedząc tak, że krawędź kaptura nieznacznie wystawała ponad boczną osłonę łazika – Jesteście chorzy.
Nie odpowiedział. Patrzył, zaciskając coraz bardziej zęby. Kat położył na ławie połyskującą metalowymi listwami walizkę i z namaszczeniem uniósł wieko. Wewnątrz, w szeregu pętli, kieszeni i uchwytów tkwiły probówki, fiolki, ampułki, specjalistyczne narzędzia chirurgiczne. Ignorując podnieconych gapiów wyjął kilka małych przedmiotów przypominających brosze. Cienkim niczym włos szpikulcem grzebał chwilę przy każdym po czym rozmieszczał kolejno na ciele bełkoczącego cicho skazańca. Prawa noga, na styku z miednicą, prawe ramię w zagłębieniu obojczyka, podobnie lewa noga, lewe ramię. Brosze samoczynnie zagłębiały się w ciało wyciskając na skórę koliste wybroczyny. Ostatnią kat umieścił na szyi, na linii kręgosłupa.
– Co to jest? – niezbyt potrafił interpretować barwę głosu Tin'rina, lecz był pewien, że tym razem przesycały go groza, wstręt i fascynacja.
– Neuroblokery. Ma być przytomny, kiedy się zacznie.
– Kiedy się zacznie co?
Przeraźliwy, zwierzęcy wrzask przebił się przez dominujący na placu gwar. Tkwiący w szyi implant najwyraźniej połączył się z rdzeniem aplikując silną dawkę stymulantów synaptycznych, nieszczęśnik szybko odzyskiwał świadomość. Ponieważ pozostałe blokery wygasiły bodźce bólowe proces przytomnienia musiał wywołać odruchowe ukojenie, powrót nadziei. Przynajmniej na szybki, bezbolesny koniec. Kat studiował najmniejsze niuanse mięśni mimicznych więźnia, bezbłędnie wyczuwając moment szczytowego pobudzenia wyjął prosty, cienki brzeszczot. Wówczas skazaniec pojął co go czeka i zaczął wyć. Szarpał się, pluł, skóra błyskawicznie pokryła się potem wymieszanym z krwią i flegmą. Tłum przycichł, uspokoił się, żołnierze nieznacznie opuścili tarcze rozluźniając szyk. Kat schłodził aerozolem nogę, wstrzyknął koagulanty i zaczął ciąć. Ofiara nic nie czuła zachowując pełną jasność umysłu. Miała patrzeć jak odcinane są wszystkie kończyny. Cała operacja wymagała kunsztu, należało chronić torturowanego przed zbawiennym szaleństwem, popadnięciem w obłęd. Dopiero, gdy z człowieka zostawała głowa i korpus usuwano blokery.
– Jedziemy. – przesunął manetkę wycofując łazika z placu, Sinac odruchowo przytrzymał się burty unikając bolesnego upadku na podstawę lasera. Ostry skręt, zgrzyt żwiru pod kołami, jęk gwałtownie obciążonych układów pędnych. Nie wjechał w ulicę którą przybyli do miasta, pojazd wtoczył się w zrytą koleinami drogę wspinającą się łagodnie w stronę odległego, porośniętego schnącym lasem zbocza. Gruner milczał uważnie obserwując okna i balkony mijanych domów, w myślach uaktywnił implant wzrokowy usuwając zarazem blokady plecaka oraz sajdaka. Najbliższe zabudowania były puste, wszyscy oglądali kaźń. Wyhamował zaskakująco łagodnie. Schylony sprawnie poluzował zapięcie sajdaka, wyprostował się wyuczonymi ruchami rozkładając łuk. Sinac z wystudiowaną obojętnością przenosił wzrok z niego na oddalone rusztowanie.
– Domyślam się co chcesz zrobić – mruknął – To jakieś 300-350 metrów, nie zdołasz.
Rzezak wyciszył oddech, powoli, pieszcząc palcami ceramiczne drzewce nałożył długą strzałę na cięciwę. Stał przez chwilę, po czym płynnym ruchem uniósł sythak naciągając cięciwę do linii żuchwy. Zastygł na dwa oddechy, mięśni pleców, klatki piersiowej naprężyły się, postronki żył i ścięgien uwidoczniły na rękach. Ściągnięcie brwi, drobna korekta uwzględniająca sugestie implantu. Sinac nie zauważył momentu zwolnienia cięciwy, owego nieznacznego otwarcia palców umożliwiającego jej zejście z opuszek. Rzezak balansował przez chwilę łukiem w luźnym nadgarstku. – Gaz! – krzyknął rzucając broń i ponownie chwytając za manetkę. Zauważono ich. Wściekle gestykulujący kapitan, oniemiały tłum, zszokowani urzędnicy zrywający się z miejsc. Odjeżdżając nie widzieli, że jedynym, który zachował spokój był kat. Nożem wydłubał blokery, wraz z kawałkami tkanki schował do foliowego woreczka i umieścił w walizce. Dopiero po jej zamknięciu przyłożył dłoń do czoła skazańca, mocno chwycił drzewce, powoli, wywlekając ciało szkliste oka wyjął strzałę. Torturowany mężczyzna skonał natychmiast, stożkowy grot przeorał mu mózg wybijając na zewnątrz kości czaszki.
Nie ryzykował rozpalania większego ogniska. Do zmroku pokonali ponad sto kilometrów. Gdzieś tam, wśród wapiennych lejów, zapadlisk i jaskiń Płaskowyżu Krakow czekał Głos. On lub jego źródło. Wzdrygnął się przysuwając plecy do wciąż gorących osłon silnika. Zostawili daleko za sobą szlak do Teikos i podupadłe miasteczka rozrzucone wzdłuż starej linii kolejowej prowadzącej na zachód, w głąb lesistych nizin sąsiedniego Kwadrantu. Niedawno minęli zgliszcza wioski porośnięte młodym podszytem, ruiny stanowiły nieme świadectwo tego, iż od zarazy granice kasztelanii wyraźnie się cofnęły. Dawniej, były tu liczne faktorie handlowe, a wokół wciąż działających, podziemnych przepompowni kwitła hodowla koniowołów, rozpościerały się mozaiki upraw. Niemal wszystko wymarło, opustoszało. Tylko przepompownie, antyczne, niezmordowane maszyny przodków nadal, z obojętną monotonią tłoczyły wodę z głębin ziemi do zarośniętych, spękanych kanałów i zbiorników retencyjnych, gdzie wśród zmutowanych chwastów rechotały żaby. Teoretycznie były to jeszcze ziemie elektora, w rzeczywistości nikt się tu nie zapuszczał, nawet myśliwi unikali tych rubieży. Coraz częściej zwano ten obszar Krainą Szaleństwa, miał niejasne przeczucie, że Oficjum Zakonu znało przyczynę.
Tin'rin wbił pazur w wieko puszki i mrucząc z zadowolenia wepchnął całą zawartość do pyska. On nie jadł, coraz bardziej spięty czekał na rozsadzające czaszkę wołanie.
– Ten strzelecki popis w mieście. – Sinac przerwał niezręczną ciszę. – Po co?
– Przyjmij, że mam awersję do tortur.
– Nie będą nas ścigać? Nie obawiasz się nacisków gdzieś…wyżej?
Pogładził, w ruchu tym była prawie pieszczota, sajdak z łukiem. – Życie nauczyło mnie nie ulegać emocjom. Zwykle dobrze na tym wychodzę. Ale ostatnio. Tam, w mieście pozwoliłem sobie na pewien impuls. Ale nie czyni mnie to idiotą, nie zwalnia z myślenia.
Zaintrygowany Sinac uniósł brwi odruchowo obnażając dziąsła. Milczał.
– Tamtejszy burmistrz złamał prawo; na egzekucji wymagającej opłacenia kata z kasy miejskiej powinien być obecny wysłannik kasztela. To on powinien odczytać uzasadnienie wyroku. Nie było go.
– Spostrzegawczy jesteś. – wycedził Tin'rin zlizując resztki konserwowego mięsa z pyska. – Pytanie, czemu zdecydowali się na samowolę.
– Spytaj raczej, czyje dziecko ten nieszczęśnik zabił.
– Nie interesuje cię, gdzie jedziemy? – ignorując badawcze spojrzenie pionowych, połyskujących czerwienią oczu podał Sinac kolejną puszkę z zapasów łazika.
– Interesuje. – głośno przełknął i łapą zgarnął drobne ochłapy z bruzd nosa – Jestem jednak cierpliwy. Los lub przeznaczenie połączył nasze ścieżki, prędzej czy później i tak poznam odpowiedzi na wszelkie pytania.
– Masz rację. Sprawa jest jednak nieco bardziej złożona. – dopiął kurtkę. Mrok nocy gęstniał, nikłe języki płomieni coraz słabiej rysowały ich sylwetki. – Nim powiem więcej, powiedz mi, czy masz otwarty umysł?
– Otwarty umysł? Nietypowe pytanie.
– No, wiem, że potrafisz cierpliwie słuchać, lecz jak wiele potrafisz zaakceptować?
Sinac wsunął dłonie pod szatę, starannie wycierając palce o futro. – Nawet nie wiesz, jakie obrazy oglądały moje oczy. – szepnął – Pomogłem ci, teraz siedzę tu z tobą. Tak, jestem raczej otwarty.
Przez chwilę machinalnie poprawiał patykiem gorejące węgle, wreszcie westchnął wbijając obcasy butów w ziemię. – Znam tylko kierunek wędrówki, nie mam pojęcia, co znajdę u jej kresu. – Tin'rin nie przerwał, tylko włosy na kostnych łukach jarzma drgnęły nieznacznie. – Od dawna doświadczam dziwnych ataków, są coraz silniejsze. Słyszę wtedy głos, wciąż ten sam, nakazuje mi iść na południe. Tego głosu nie da się zwalczyć, wierz mi. Hipnoza, warunkowanie, medykamenty, nic nie działa. Postanowiłem więc, słuchać wołania i iść. Do czasu tej inspirowanej przez Zakon akcji kasztela targały mną wątpliwości, teraz wiem na pewno, że nie oszalałem, że coś w tym jest.
– Czemu mi to mówisz?
– Ostatnio głos usłyszałem w zajeździe, tuż po tym jak wyparowałeś. Nie wiem, kiedy znów mnie to dopadnie. – wzdrygnął się na samo wspomnienie – W Lidze kształtują nas tak byśmy zdołali skutecznie stawić czoło każdemu niebezpieczeństwu, nie wiem, czy w historii człowiek stworzył lepszy, bardziej morderczy program szkoleń. – zapragnął podzielić się z Odmienionym swoją wiedzą, oddać słowami choćby istotę potęgi starożytnej Sparty, którą zawsze podziwiał. To była jednak historia ludzi, dzieje z innej rzeczywistości, świata sprzed furii atomu, która zmieniła wszystko. Na zawsze. Może opowie mu to później? – To coś, ten głos, jest przerażające, lecz ma też jakiś magnetyczny urok. Wypala mnie od środka, pozbawia sił, nie umiem z tym walczyć, a zarazem budzi we mnie coraz silniejsze pragnienie poznania prawdy, pokonania go. Staram się opierać tak, by wytrzymać jak najdłużej. I nie oszaleć. – dodał cicho.
– Tego się boisz najbardziej, prawda? Że możesz stracić kontrolę nad ciałem.
Nie odpowiedział, czuł, że nie musiał. – Wierzysz mi?
– Wierzę. – schylił się, jego pysk miał dziwny wyraz. Ludzki. – Czego się po mnie spodziewasz?
– Gdy usłyszę głos, gdy mnie powali, pewnie stracę przytomność.
Przerwał mu łagodnie. – Będę wtedy przy tobie. I nie zniknę, póty twa dusza nie odzyska władzy nad ciałem.
– Dzięki.
Długo jeszcze siedzieli w ciszy przy ognisku. Nie karmili ognia drewnem, gasł zaciągając stopniowo niebo nad polaną kotarą nocy. Chmury zakryły gwiazdy, stłumiły poświatę księżyca, nawet zwierzęta mroku rzadko dawały znać o swym istnieniu. Cykanie miriadów przyczajonych w gęstwinie owadzich grajków towarzyszyło różnobarwnym ognikom kreślących swe miłosne pętle świetlików. W okrojonej kabinie łazika popiskiwał słabo detektor ruchu.
Głos eksplodował ogniem w mózgu, gdy pokonywał łazikiem kolejny kamienisty taras między szpalerem rachitycznych, smolistych pni. Odkażone w atomowym rozbłysku drzewa, konserwowane suchym powietrzem, przez pokolenia nie uległy rozkładowi.
Czekam. Czekam. Znasz drogę. Jestem, trwam, czekam. Czekam. Znasz drogę…
Charcząc wygiął ciało w łuk i osunął się wzdłuż fotela. Uderzając drętwiejącymi palcami niczym szponami zdołał wyłączyć napęd.
Jestem, trwam, czekam.
Nigdy wcześniej GŁOS nie zadawał takiej udręki. Zawisł na pasach wychylony poza pojazd, jego głowa kołysała się bezwładnie przy każdym skoku kół, płaszcz szorował o ziemię.
Znasz drogę.
Odpływając w niebyt, mimo szarpiącego trzewia bólu, uśmiechnął się. GŁOS przesłał mu również obraz. Wreszcie ujrzał cel.
Tin'rin złapał manetkę, starając się zapanować nad narastającym w gardle wściekłym skowytem powoli wyhamował toczący się bezwładnie łazik. Turbiny milkły kolejno, maszyna drżała coraz słabiej pokonując nierówności przypominającego kamienny tort zbocza. Wreszcie, wciskając mu w nozdrza zapach smarowidła i przegrzanych amortyzatorów, łazik łagodnie skręcił krusząc maską gęstwinę suchorośli. Oparł się uspokajając rozdygotane nerwy.
– Najgorsze chyba za nami. – uwolnił ciało rzezaka z pasów po czym sapiąc w wysiłku ułożył obok statywu lasera – Nie widać tego, a zdumiewająco ciężki z ciebie kawał mięsa. – Sinac mieli szczątkowe gruczoły potowe, oblizał nos i wywalił jęzor dysząc.
Wtedy detektor ruchu zawył ostrzegawczo.
Musieli ich namierzyć wcześniej. Jednym wyrzutem ramion przetoczył się za fotele i odblokował mocowania lasera. Kierował lufę w stronę wynurzających się zza martwych drzew sylwetek. Otaczali go w milczeniu, jeden co chwila zanosił się suchym kaszlem, inny tryskał strużkami żółtej śliny przez bezzębne dziąsła. Wciągnął głębiej powietrze, wstrzymał je w labiryncie kanalików węchowych pozwalając powonieniu zgłębić tajemnice przyniesionych molekuł. Ich pot, wyziewy oddechów wyjaśniły wszystko. Sztachani.
– Pierwszemu, który zakłóci magiczny krąg usmażę mordę! – rozdrażniony odrzucił kaptur na plecy i wystrzelił ponad ich głowami, konary najbliższego drzewa zajęły się ogniem, lufy rozsiewała woń ozonu. Stanęli, z satysfakcją stwierdził, że jego fizjonomia niemile ich zaskoczyła i zbiła z tropu. Naliczył dziesięciu, teraz, z bliska bez trudu dojrzał na ich skroniach mięsiste narośla ropiejących tkanek. Z organicznej breji wystawały metaliczne guzki lub pętle pulsujących delikatnie rurek z których powoli wyciekały na włosy gęste krople. Wiedział czym były te ohydne implanty, ci degeneraci mieli wprowadzone bezpośrednio do mózgu pochłaniacze i endoaplikatory narkotyku, trucizny produkowanej przez ich własne ciała. Sztachani… Zetknął się już z nimi w przeszłości, skręcało go na widok tych wraków. Wśród jego pobratymców nie istniało zjawisko narkomanii, sam mimo wieloletnich kontaktów z ludzkimi kupcami, wojskiem, myśliwymi, nadal nie pojmował złożoności tego fenomenu. Jak większość ludu Sinac nie był w stanie ogarnąć, pojąć istoty, złożoności tej charakterystycznej dla ludzi ułomności, nie rozumiał jak można świadomie, z premedytacją niszczyć ciało i umysł zastępując rzeczywistość ułudą.
Sztachanami określano ludzi, którzy zaryzykowali sięgając po delficki pył i przegrali życie. Delfickim pyłem szybko nazwano narkotyk wstrząsający nielegalnym rynkiem tuż przed zarazą; nadal nie wiedziano kto, gdzie i jak dokonał jego niemal magicznej syntezy. Związek zaskoczył wszystkich swoją specyfiką, długo ukazywał pełne oblicze i możliwości. Zadziwiająco niestabilny chemicznie, w organizmie biorcy stale zmieniał konfigurację molekuł uniemożliwiając produkcję antidotum, czy chociaż skutecznego blokera. Tuż po zażyciu, bez żadnych objawów zewnętrznych, pył podnosił do kosmicznego poziomu percepcję zmysłową i pozazmysłową; pod jego wpływem wygrywano bajeczne sumy w kasynach, odkrywano złoża, zasypane bądź zatopione artefakty, pokonywano najlepsze systemy zabezpieczeń, wielu trafnie przepowiadało najbliższą przyszłość. Jednak z nieznanych przyczyn, u części osób ustrój rozpoczynał samoistne wytwarzanie pyłu, znikały wówczas pożądane skutki, a stężenie pyłu w płynach ustrojowych drastycznie wzrastało. Na domiar złego wycofanie związku z ciała powodowało nieuchronnie zgon. Początkowo nieszczęśnicy konali w męczarniach, gdy komórki rozpadały się wskutek przedawkowania. Później odkryto, że narkomani mogą żyć dłużej, jeśli kontroluje się stale wewnętrzny poziom specyfiku; stąd też specjalne, nielegalnie konstruowane wszczepy oddawały jego nadmiar na zewnątrz, jednocześnie utrzymując stałe stężenie w płynie mózgowo-rdzeniowym. Mimo to wciąż nowe rzesze sięgały po delficki pył, każdy liczył na łut szczęścia, wierzył, że jest wybrańcem bogów. Z żadnym innym narkotykiem nie walczono tak bezwzględnie, ale tez żaden nie stanowił takiego zagrożenia. Pojawili się wykwalifikowani tropiciele pyłu, za każdego zabitego lub zadenuncjowanego sztachana wypłacano znaczne nagrody, najszczodrzej nagradzała Inkwizycja. Opuszczeni przez rodziny, wyklęci przez społeczności, uzależnieni od pyłu szukali schronienia w górach, odludnych prowincjach lub wyklętych, gigantycznych ruinach prastarych miast. Kraina Szaleństwa była azylem wprost wymarzonym.
– Uspokój się kundlu. – skośnooki chudzielec prowokacyjnie stanął tuż przed zderzakiem gestem powstrzymując kompanów. Ostentacyjnie prezentował wsunięty za pas nowoczesny ogłuszacz, jednak u pozostałych Sinac dostrzegł arsenał raczej improwizowany, wręcz prymitywny. Mierzono do niego z niezdarnie wykonanych łuków oraz strzelby, kuszy energetycznej, nawet rybackiej wyrzutni harpunów. Wyszczerzył kły. Musieli trudnić się rozbojem od niedawna, ta demonstracja była szczeniackim wręcz błędem, powinni zaatakować go od razu, z ukrycia. Nie mieli o tym pojęcia, lecz pokazując mu się przegrali. Z drugiej strony nie mogli przypuszczać, że w tej zapomnianej przez wszystkich krainie trafią na wojownika Sinac. Zresztą, przypuszczał, że żaden z nich nie wiedział jak wyglądają członkowie Odmienionego Ludu obdarowani przywilejem zabijania.
– Czego chcecie? – nozdrza drgnęły wychwytując nowe chemiczne ślady; było jeszcze trzech, przyczajeni za korzeniami, na górującym nad łazikiem tarasie. Czuł ich pot, trwali skupieni, w napięciu. Pewnie do niego celowali, uwzględniając dystans i ich pozycje, z pewnością nie z łuków. Zerknął na rzezaka, leżał, a jego twarz przypominała porcelanową maskę.
– To proste. – przywódca bandy starł z szyi sączący się znad ucha płyn, miał sine, głęboko spękane usta. Wszyscy mieli przyczepione do pasów, przewieszone przez ramię lub plecy pokaźne manierki, bidony lub śmierdzące, nieudolnie wykonane bukłaki z wodą. Sztachani stale odczuwali pragnienie. – Zostawisz nam autko, a pozwolimy ci odejść z przyjacielem. – dokończył.
– O ile jeszcze żyje, bo coś kurwa mało komunikatywny! – wtrącił stojący z boku murzyn z łukiem i zaniósł się kaszlem. Pozostali nie reagowali, stali wpatrzeni nienawistnie w laser, przerażeni, lecz zdeterminowani. Byli żywymi trupami, cóż mieli do stracenia?
– Nie wiem, czy twoje nasycone prochami oczy zarejestrowały pewien szczegół. – znów zakręcił lufą lasera, kaszel murzyna wzmógł się.
– Jesteś sam, a nas dziesięciu. – głos chudego wyraźnie stwardniał. – Nawet z tym ustrojstwem nie zdążysz zabić wszystkich. A gdy cię dorwiemy kundlu…Wierz mi nauczyliśmy się zabijać bardzo wolno, z niezwykłą wyobraźnią. To zadupie działa na nas inspirująco. Będziesz błagał o śmierć psie. Będziesz wył!
Poczuł jak mięśnie wzdłuż kręgosłupa prężą się unosząc sierść, dłonie spoczywające na kolbie broni stwardniały. Jako wojownik nie powinien gardzić przeciwnikiem, lecz tu, sam na sam ze swoim sercem i sumieniem, postanowił ulec namiętnościom. Jak człowiek. Podbił lufę wciskając spust do oporu, promień śmierci uderzył w szczątki pni na tarasie, manipulując lufą zakreślił nim płaską pętle. Ukryci strzelcy nie zdążyli krzyknąć, wysuszone drewno jęknęło sypiąc drzazgami, po czym pękło zamieniając się w chmurę gorejących drzazg. Las dawno już skonał, na cienkiej, nawianej przez wiatr warstewce gleby wegetowało niewiele roślin, a jednak skalna półka stanęła w płomieniach; zwęglony, bezgłowy korpus stoczył się wraz z mrowiem skalnych okruchów i brudnego żużlu.
– Dopiero teraz jest was dziesięciu! – dotarł do nich swąd spalonych ciał, chudzielec zbladł, murzyn pochylił się wymiotując żółcią.
– Nadal nie dasz nam wszystkim rady. – wycedził sztachan sięgając po ogłuszacz, niestety reszta bandy nie wykazała równej determinacji. Laser wypalił raz, krótkim, oślepiającym impulsem; narkoman przez chwilę usiłował złapać odpadające ramię, po czym klęknął w szoku łykając powietrze niczym ryba.
– Nazwałeś mnie dwukrotnie kundlem, raz psem. – mówiąc patrzył mu prosto w oczy; laserem trzymał zgraję w szachu. – Delficki pył wyżarł ci mózg. Poczekam, aż zawyjesz.
Cherlawy Azjata zawył, wszczep zalał twarz różowawą smugą. Beznamiętnie oddał kolejny strzał zamieniając głowę rannego w dymiącą, zbryzganą galaretą mózgu misę. Warknięciem zatrzymał sztachanów, nie chciał więcej trupów. Odsunął oparcie fotela i wyszarpnął z zatrzasków pokaźny pakiet. – Tu macie większość naszego żarcia, pewnie jest tam też nieco lekarstw! – cisnął pakunek przed siebie, podchodzili do niego niepewnie. – Bierzcie to i zejdźcie mi z oczu nim się rozmyślę.
Murzyn starł plwociny z brody, stękając podniósł zapasy. Dawniej musiał być postawnym mężczyzną, teraz pod łachmanami rysowały się kości spięte powrozami ścięgien, poruszane matą osłabionych mięśni. Wycofywali się mląc w ustach groźby i przekleństwa. Po chwili skalny taras opustoszał, nawet z odciętej ręki ktoś niezauważalnie zdołał wyjąć ogłuszasz. Rzezak poruszył się mamrocząc coś niewyraźnie.
– Wreszcie. – Tin'rin dopiero teraz poczuł uchodzące z ciała napięcie – Może i zginę przy tobie Grunerze, lecz na pewno nie grozi mi nuda…
Ostanie kilometry mknęli zachowanymi odcinkami dróg. Leżał, pozwalając by ciało regenerowało się, tym razem GŁOS wyssał z niego niemal wszystkie siły witalne, wiedział, że takiego obciążenia słabszy organizm by nie zniósł. Jak wielu przed nim nie budziło się już po tak miażdżącym wołaniu? Tin'rin prowadził. Robił to zdecydowanie wolniej, w skupieniu, z namaszczeniem popychając manetkę.
– Dzięki, że mnie nie zostawiłeś. – szepnął.
– Wy ludzie mówicie tak dużo, że nie doceniacie wagi, wiążącej siły słów. – odpowiedział nie odwracając się. – Powiedziałem, że będę wtedy przy tobie. Byłem.
– Nigdy więcej nie zwątpię w słowa żadnego Sinac. – odsapnął, mówienie nadal sprawiało mu trudność. – Mówiłeś, że to twoja pierwsza jazda łazikiem, jakim cudem umiesz prowadzić? – dodał.
– Jestem wnikliwym obserwatorem. Tak mam, mało mówię, dużo patrzę. – w głosie Tin'rina dało się wyczuć dumę -Teraz mnie nie rozpraszaj, to coś. – skinął na manetkę – nie bardzo pasuje do moich łap.
Uśmiechnął się i natychmiast syknął, gdy grymas wywołał ucisk niewidzialnych obręczy na skroniach. Odsunął myśli od Sinac, podróż stała się wyblakłym cieniem na jaźni, zagłębił się w leczniczą medytację raen'kun.
Zostawili w oddali opustoszałe tarasy prastarego cmentarzyska lasu. Obozowali u wylotu jaskini; jej gładkie, jakby zeszklone ściany oraz brak krawędzi, kątów świadczyły o sztucznym pochodzeniu. Broń, która wytopiła jaskinię musiała mieć niewyobrażalną moc, kolejny dowód niszczycielskiej potęgi przodków. Sprawdził, czy wnętrze nie ma lokatora, prócz rozwleczonych kości i porozrzucanych węgli dawnych obozowisk niczego nie znalazł. Byli sami. Tin'rin zaskakująco szybko zniósł pokaźną stertę drewna i oczyścił teren. Mieli stąd doskonały widok na tonące w kwieciu łąki, za nimi rozpościerały się wapienne iglice Płaskowyżu Krakow. Obchodząc obóz natrafił na odciśnięte w wilgotnej ściółce ślady Sinac. Przyjrzał im się dokładnie. Bardzo dokładnie. Rozpalili większe ognisko, detektor ruchu popiskiwał uspokajająco, czuł się już znacznie lepiej. Zwłaszcza po opróżnieniu czwartej konserwy i wypiciu pełnej manierki napoju witalizującego.
– Łazik był wzorowo przyszykowany do drogi, zastanawia mnie brak większej ilości zapasów. – zagaił kładąc rękojeść miecza na bucie. – Ponadto używałeś lasera. Chcesz mi o czymś powiedzieć?
– Nie. – Sinac szelmowsko wywalił jęzor – Przyjmijmy, że miałem po drodze małą prelekcję na temat konsekwencji uzależnień. Słuchacze współpracowali kiepsko.
Nie pytał więcej. Rozkoszował się orzeźwiającymi podmuchami wiatru znad pobliskiego jeziora, pozwolił by błogie rozleniwienie zawładnęło mięśniami. Nie wiedział skąd czerpał tą pewność, lecz czuł, że GŁOS rozbrzmiał w jego jaźni po raz ostatni. Doszedł tak daleko. Cel był coraz bliżej, wraz z tą świadomością wracał spokój; czekał na konfrontację, pragnął jej. Wróg odarty z tajemnic, uczłowieczony stawał się wrogiem do pokonania. Rzezacy nie akceptowali porażek. On też nie zamierzał. Czas wydłużył cienie, cichł radosny szczebiot ptaków, coraz częściej tuż nad trawami bezszelestnie przemykały nietoperze. Tin'rin, leżał po drugiej stronie ogniska i obserwował go od dłuższej chwili, jego oczy lśniły niepokojąco w blasku płomieni. Wyglądał jakby toczył ze sobą wewnętrzne zmagania, jego ruchy straciły zwykłą precyzję i leniwy, naturalny wdzięk.
– Teraz ja cię spytam Grunerze. Czy masz otwarty umysł?
Przywołał obrazy z młodości. Długie dni wypełnione ćwiczeniami ciała, po nich okresy pozornego wytchnienia wśród przepastnych archiwów Ligii. Wtedy właśnie, powstrzymując łzawienie zmęczonych oczu nad tajnymi tekstami, zmagając się ze snem przy holowizorach, odkrył, że wysiłek intelektualny bywa bardziej morderczy od fizycznej katorgi. Uczono go sztuki rozumowego pojmowania świata, drogi do zdrowego osądu i pełnego zrozumienia przeciwnika. Dzięki wiedzy oraz własnemu osądowi wiele starć wygrał bez sięgania po broń.
– Tak, mam otwarty umysł. Zabawa ludzkim językiem sprawia ci nielichą frajdę, prawda?
– Prawda. Mowa ludzi jest znacznie bogatsza od naszej; jednych Sinac to odstręcza, zraża, innych zaś…– przesunął pazurem po brodzie – fascynuje, inspiruje. Uwielbiam zwłaszcza waszą obfitość słów. Ale chcę ci coś wyznać, jedną z największych tajemnic naszego ludu.
– Co cię powstrzymuje?
– Jesteś człowiekiem.
Uniósł lekko jelec miecza, barani łeb błysnął ciepłą żółcią w świetle ogniska. – Jestem przede wszystkim rzezakiem. A to przypadłość uniwersalna, ponadludzka.
– Dobrze powiedziane. – wciąż się wahał – To co chcę wyjawić może tobą nieco wstrząsnąć, a dla mojego ludu jest niemal religią. Zdecyduj, czy chcesz mnie wysłuchać, bo jeśli kiedykolwiek komuś coś wyjawisz, będę musiał cię zabić.
Stłumił śmiech, powaga w głosie Tin'rina przekonała go, że wesołość byłaby wysoce niestosowna. – Znów bawisz się słowami.
– Nie. Po prostu zwykłem zapamiętywać kwestie, które są trafne i mogą okazać się przydatnymi. Takie są reguły gry w którą właśnie zacząłeś się bawić, reguły mojego świata.
Teraz naprawdę go zaintrygował. – Czemu nagle zdecydowałeś się mówić? Wcześniej nie byłeś taki otwarty.
– Nie potrafię tego wyjaśnić słowami. Może jestem zbyt ograniczony, a może wasza mowa jest jednak uboższa od uczuć, psychiki Sinac? Nie wiem. Ale rzezaku jest w tobie coś wyjątkowego, coś co starannie ukrywasz przed samym sobą. Jesteś szczególnym przedstawicielem sapiens. – mówiąc przymknął oczy – Czy wierzysz w magię?
– W magię?! – pytanie wydało mu się absurdalne. Ale Sinac nie wyglądał na rozbawionego, czy nastrojonego do drwin. – Widziałem występy różnych magików, sztukmistrzów, znam maszyny które wykorzystujemy nie rozumiejąc zasad ich działania. Ale to wszystko złudzenia, podszepty oszukanych zmysłów lub zwykła niewiedza.
– Pytałem, czy wierzysz w prawdziwą magię. – ostatnie słowo wymówił ze szczególnym namaszczeniem.
– Jeśli właściwie na to spojrzeć to magią jest cały świat. Ale, gdy darujemy sobie romantyzm i zatrudnimy naukę magia umiera. Wszystko można wyjaśnić.
– A skąd ta pewność? Dotychczas odpowiedzi rodziły tylko nowe pytania.
– Wiele zapomnieliśmy, lecz wierzę, że nawet Inkwizycja nie zdoła zapobiec nowemu odrodzeniu nauki. Człowiek jest zbyt ciekawski.
– Nasza opinia o ludziach nie jest tak optymistyczna rzezaku. Jesteście przede wszystkim nieodpowiedzialni, a wasze samouwielbienie prowadzi zwykle do zaślepienia. Gdy odkryjecie rozwiązanie jakiejś kwestii zgodne z waszymi oczekiwaniami, zasadami nauki skupiacie się na nim zaprzestając dalszych poszukiwań. Tymczasem są zagadnienia, które można wyjaśnić naukowo niejako przy okazji, ale ich prawdziwa natura wam umyka. Czy patrząc na taflę jeziora możesz powiedzieć, że je znasz? Czy obserwując niebo możesz mi zaręczyć, że wszystkie gwiazdy żyją tym samym, opisanym w księgach życiem? Potrafisz zabijać, ale czy wytłumaczysz czym jest życie?
– Brak odpowiedzi nie jest najlepszym argumentem w dyskusji.
– Trafna uwaga. Jako gatunek nie możecie istnieć w świecie pozbawionym odpowiedzi, zresztą omal was to nie zgubiło. Stworzyliście bogów jako uniwersalną wykładnię świata, ale czemu mimo rozwoju nauki religia wciąż istnieje? Po co wam bogowie?
– Nie wiem. Nie jestem typem mówcy, uważam, że wiara ma jeden główny cel – pozwala oswoić śmierć.
– A ty? Wierzysz w jakiegoś boga?
– Kiedyś wędrowny kaznodzieja zawziął się, że mnie nawróci. Nawet ładnie mówił, nie przeszkadzał przy jedzeniu, miał taką patriarchalną, siwą brodę i smutne oczy krótkowidza. Powiedział jedną, wartą uwagi rzecz – wiara jest pewną łaską. Ja najwyraźniej…– jego głos stwardniał – jestem tej łaski pozbawiony.
Sinac milczał przesypując w dłoni garść popiołu. – Jeśli magii nie ma to jakim cudem uwolniłem cię z celi? – patrzył mu teraz prosto w oczy.
Tu go miał. Często wracał myślami do owego tajemniczego spektaklu, do krat, psów. – Wierzę, że jest racjonalne wytłumaczenie.
– Gówno prawda! Tu nie ma miejsca na waszą empirię! – gwałtownie cisnął popiołem w płomienie. – To właśnie była magia.
Chciał odpowiedzieć, lecz głos zamarł mu w gardle. Podciągnął do piersi miecz i odchylił się od ogniska, czując od tańczących iskier gwałtowny podmuch przenikliwego zimna. Rzucony przez Sinac popiół opadał zamieniając trzaskające drwa w migotliwe sople, ogień zamierał w postaci fantastycznych, oszronionych jęzorów. Gasł kojący szept pękających z gorąca gałęzi, jęk rodzących się węgli. Ognisko było teraz misterną konstrukcją złożoną całkowicie z lodu, promienie zachodzącego słońca krzesały wewnątrz kryształów szkarłatne iskry. Cisza.
– Jak wytłumaczysz to Grunerze? – wstał i kopnięciem skruszył delikatną bryłę lodowego ogniska.
Myślał intensywnie, nie znalazł wytłumaczenia. – Jak? – resztki ogniska powoli topniały, zamieniając wypalony krąg w czarną, gęstniejącą kałużę.
– My, Sinac nie zapomnieliśmy czuć świata, jesteśmy jego częścią. Tak samo jak magia.
– Ale czym to jest? Jak to możliwe? – wstał dźgając mieczem zimną breję.
– Właśnie tym się od was różnimy. Nie znamy odpowiedzi i wcale jej nie szukamy. Magia jest, sądzimy, że była zawsze. Uczymy się jej używać. Wasi przodkowie prawdopodobnie też znali magię, jednak zamknęli na nią oczy zafascynowani potęgą rozumu. Odgrodziliście się od natury, wywyższyliście ponad nią, przestaliście czuć. Powiedz, czy to, że ociemniały przestał dostrzegać światło, znaczy że przestało ono istnieć? Magia jest, istnieje mimo, że nie umiecie, nie chcecie jej dostrzec. Po co ją definiować, po co analizować, po prostu istnieje.
Wzbraniał się przed tym, lecz zaczynał rozumieć. Jego życie było wędrówką samotnika, nigdy nie podlegał jakiejkolwiek presji, mimo bezwzględnych reguł kondotiernii pozostawał wolny. Nic nie krępowało jego myśli, żadna moralność, prawdy wiary, doktryny, paradoksalnie Liga wymagając jedynie bezwarunkowego posłuszeństwa, dyscypliny i efektywności ofiarowała mu też swobodę. Teraz wiedział, że Sinac mówi prawdę. Wiedział też, że nigdy nikomu tego nie wyjawi, zbyt dobrze znał mechanizmy rządzące światem i ludzkim strachem.
– Jak wiele potraficie?
Tin'rin mruknął usatysfakcjonowany i zaczął układać stos na nowe ognisko.
– Powiem tak. Gdybyśmy znali magię w takim stopniu jak sądzisz pewnie nie byłoby Jekal, a my nie koczowalibyśmy na pustyniach Bledowskich Kresów. No i nie musiałbym na nowo rozpalać.
– Ale gdyby ludzie się dowiedzieli?
– Wtedy mielibyśmy na głowie krucjatę. A po niej kolejną, do skutku. Wiesz, że mam rację.
– Masz. – tchnięty nagłym przeczuciem ostrożnie podrapał Sinac za uchem; wojownik stężał po czym rozluźnił kark, małżowina przylgnęła odruchowo do futra. – Niewielu by się odważyło. – mruknął.
– Gdy strzelałeś z kuszy, co było w tych bełtach?
– Pozory rzezaku. Pozory.
– Nadal jednak nie rozumiem jak dokonałeś tej sztuczki z psami?
– Masz rację, nadal nie rozumiesz. – zwierzoczłek dobitnie dał znać, że tu dyskusji nie będzie.
Tej nocy długo rozmawiali, szczerze lub niemal szczerze. Sinac nauczył go jednego zaklęcia, okazało się dość proste i, co zdumiało go szczególnie, nie wymagało mówienia na głos. Po paru próbach zdołał zamrozić napój w manierce, pękła z trzaskiem wzdłuż szwu wzmacniającego kompozyt. Zdumiony rzucił pojemnik Tin'rinowi, ten sprawnie złapał go w locie.
– W rewanżu powiem ci co odkryłem posługując się wzgardzoną przez ciebie empirią. – Sinac przechylił głowę zaciekawiony. – Nie musisz przede mną udawać. To, że nie nosisz butów akurat widać, lecz wyjawiasz mi sekret Odmienionego Ludu, a wciąż grasz.
– O co ci chodzi?
– Nie musisz ukrywać, że na czworakach czujesz się lepiej, swobodniej. Zniosłem magię zniosę i to.
Sinac odłożył manierkę, przez długą, ciężką chwilę jedynie chór cykad zakłócał ciszę nocy. Z namaszczeniem rozsunął zapięcia szaty, zdjął ją powoli. Stanął okryty jedynie krótką, zdobioną kolistymi motywami spódniczką biodrową, przy każdym ruchu, oddechu żylastego ciała futro poruszało się łącząc pręgi w niepowtarzalne wzory. Plecionka skórzanych pasów przytrzymywała przy boku torbę z kuszą i tubę pełną bełtów. Tin'rin warknął odruchowo tłumiąc opory, lęki których nabył przez lata kontaktów z ludźmi. – Jesteś naprawdę wyjątkowy, jeżeli potrafiłeś mnie do tego przekonać. – opadł na łapy ściągając z chrzęstem biodra. Przypominał teraz przyczajonego wilkołaka, bestię rodem z najstarszych koszmarów. Bestia najwyraźniej czuła ulgę. Podszedł z dzikim wdziękiem, lekkością balansując ciałem na boki, łopatki marszczyły sukno przy każdym ruchu. – Nie wyczułem w tobie fałszu wcześniej, nie wyczuwam i teraz. Mam nadzieję, że nigdy tego nie pożałuję.
Nie wiedział skąd brała się pewność, że zdążają we właściwym kierunku, po prostu czuł. Teren wznosił się, od wschodu Płaskowyż Krakow przechodził w niski, wapienny masyw Wężycy. Góry potężniały, nabierały majestatu. Pradawne, naznaczone starczymi plamami gołoborzy, bliznami jasnych skał, krętymi zmarszczkami potoków, obojętne. Na tonących w słonecznym blasku, południowych stokach rozciągał się imponujący las bukowo-jodłowy. Pasmo zawdzięczało nazwę formie, wiło się, skręcało niczym gigantyczny wąż tworząc cieniste doliny, głębokie wąwozy o ostrych ścianach, łapczywie wychwytujące wilgoć z powietrza tarasy tonące w soczystej zieleni łąk. Tam gdzie drzewa nie zdołały się zakorzenić rozrastały się krzewy; dereń, śliwa, berberys, róże. Zwolnił, dawno nie widział tylu motyli. Coraz rzadziej natrafiali na ruiny, za to w las wracało życie. W cieniu stoków strzeliste jesiony o pobrużdżonych pniach wznosiły drapieżnie konary ku niebu, plątanina potężnych węzłów korzeni rzeźbiła w ciemnej, wilgotnej ziemi omszone labirynty wypychając na zewnątrz gruz, żwir. Niekiedy tylko z bogatego runa sterczały skorodowane pręty zbrojeń nieistniejących już konstrukcji. Na graniczących ze zboczami tarasach rozrastały się skupiska olszy, ptaki wiły gniazda w koronach świerków, buków, nielicznych wierzb. Przy olbrzymich skalnych kolumnach zdecydował o pozostawieniu łazika, miał już mało paliwa, a teren sprawiał, że jazda coraz zachłanniej pochłaniała cenne resztki. Gałęziami starannie zamaskował pojazd, cofnął się kilkadziesiąt metrów metodycznie usuwając ze skalistego podłoża ślady kół. Tin'rin obserwował to wszystko z niezmąconym spokojem.
– Niczego nie pozostawiasz przypadkowi prawda?
– Staram się. Maszyna jest sporo warta, nie zamierzam prowokować losu.
Ostatecznie stwierdził, że tylko doświadczony tropiciel, w dodatku wiedzący czego szuka mógł znaleźć miejsce ukrycia łupu. Nadkładając drogi wrócił do łazika wzdłuż zbocza starając się stąpać wyłącznie po litej skale. Wyjął bagaż. Przesunął miecz jutte pod lewe ramię, brzeszczotem ku górze; teraz w każdej chwili mógł wykonać cięcie jednym ruchem, po prostu kontynuując wyjmowanie broni z pochwy. Rękojeść doskonale wypełniła lukę pod kurtą obok rewolweru. Rzezacki miecz przewiesił na pętli przez prawe ramię po czym założył plecak starannie sprawdzając pasy i ukryte w tkaninie układy. Zagłębili się w cienisty bór, mech i miękkie runo tłumiły kroki. Sinac coraz częściej przystawał, wyciągał się wspierając łapy o skały i przymykając oczy głęboko wciągał powietrze. Bruzdy nosa pulsowały nieznacznie.
– Wyczuwasz coś?
– Nie o to chodzi. – sapnął zamyślony – Las jest bujny, grzybów, jagód w bród, kryjówek bez liku, a prócz ptaków niczego nie wyczuwam. A i one coś kiepsko śpiewają.
Rzeczywiście. Okolica była nienaturalnie cicha. Słońce przebijało się przez zielone sklepienie coraz szerszymi słupami światła, las stopniowo ustępował zaroślom. Żadnych śladów żerowania, roślinności zgniecionej kopytami, resztek zdobyczy, grud ziemi po kopaniu. Nic. Tylko nieliczne ptaki jakby lękliwie przelatujące w głuszy. Szli długo, w miejsce drzew rozrastała się kosodrzewina, robiło się chłodniej. Wyszli na szczyt kolejnego wzniesienia. Przed nimi teren opadał w wąwóz o łagodnych ścianach. W oddali niebo barwiło się purpurą wieczoru, wydłużały się cienie. Forsowny marsz sprawił, że czuł każdą cząstkę ciała, mięśnie promieniowały owym bólem wysiłku, doznaniem wyznaczającym chwiejną, ulotną granicę między przyjemnością wysiłku, a narastającym wyczerpaniem.
– Idziemy. Przed zmrokiem zdołamy zaliczyć spory kawałek.
Zwierzoczłek większość drogi pokonał w swojej naturalnej pozycji, upajając się swoją sprawnością wykonywał potężne susy wyraźnie czerpiąc satysfakcję z każdego lądowania na czterech łapach. Wydawał się oddychać nieco wolniej, głębiej, prócz tego rzezak nie wychwyciła oznak zmęczenia.
– Idziemy. – ponaglił.
Sinac nie reagował. Zastygł obok prężąc szyję. Smakował niesione wiatrem wonie, po czym opadł na czworaki węsząc przy samej ziemi. Wyprostował się z dziwnym wyrazem pyska.
– Tam w dole jest śmierć. Dużo śmierci. – szepnął.
Dopiero teraz zwrócił uwagę na kilka skrzydlatych sylwetek majestatycznie kołujących nad wąwozem. Sępy płowe. Spięty, czujny ruszył stawiając stopy tak by ciężkie buty nie wywołały ruchu kamieni. Mimo to, w panującej wokół ciszy, każdy dźwięk wydawał się krzykiem, każdy chrzęst wdzierał się do świadomości. Pochylił się wykorzystując nierówności terenu, skały, pnie karłowatych drzew do ukrycia sylwetki. Tin'rin trzymał się blisko wciąż węsząc. Woń przesycała powietrze coraz wyraźniej. Słodkawa, ciężka, wdzierająca się w zmysły smagnięciami odoru, którego nie sposób pomylić z żadnym innym – gnijących jaj. Tak rozkłada się białko, tak pachnie śmierć. Spiął się gotów zarówno do błyskawicznej ucieczki jak i ataku. Ostrza do miotania, miecze, rewolwer, sytuacja dyktowała rozwiązania. Wąwóz rozszerzył się w parów. Stanęli.
– To mamy problem. – Sinac wyjął i załadował kuszę. W duchu przyznał mu rację. Płaskie dno parowu pokrywał gęsty dywan kości. Śmierć musiała tu zbierać żniwo od dawna, najstarsze szczątki obróciły się w miałki pył i kruszejące kostne drzazgi, rozrastały się trawy, bogactwem minerałów syciły się kwiaty. Na innych szczątkach trzymały się jeszcze ścięgna, płaty skóry, robactwo wgryzało się w szybko schnące płaty brunatnego mięsa. Wiatr makabrycznie przesuwał sierść, pióra, pod skalnymi ścianami piętrzyły się ich całe stosy. Nieliczne ciała były świeże, doskonale słyszeli bzyczenie rojów much.
– Same zwierzęta. Głównie ptaki.
Tin'rin skinął przytakująco. – Ale ludzie się pojawiali – mruknął. Szkielety wyróżniały się samym rozmiarem, czerepy wciąż wpatrywały się jamami oczodołów w zamykającą parów, wysoką ścianę. Skupił się wychwytując wśród łuków żeber, miednic, łopatek coraz więcej pozostałości po dawnych wędrowcach. Zawilgocone, wyblakłe strzępy ubrań, porysowane szkła gogli noktowizyjnych, płytki pancerzy, pasy z ładunkami, hełmy, złom niemal całkowicie przeżarty grudami rdzy leżał obok sprzętu niemal nietkniętego. Upiorny cmentarz miał zastanawiająco regularną formę, chropowaty owal w którym kości zalegały przede wszystkim centrum. Im bliżej ścian parowu tym mniej spoczywało tam szczątków, większość zwrócona głowami w stronę roślin. Ułożenie dziobów, wąskich czaszek saren, okrągłych łbów kotów, wszystko pokazywało ucieczkę. Wilki i psy wciąż szczerzące łamacze w konwulsyjnym wysiłku, zające zaciskając żółtawe siekacze w powolnej agonii, smoliste skrzydła kruków zdawały się drgać jeszcze w daremnej próbie wzbicia się w powietrze. Rzezak zatrzymał wzrok. Na cuchnącym truchle dzika beztrosko żerował sęp, hakowaty dziób wywlekał z odbytu pętle jelit wypełnione ciemniejącą treścią.
– Powiedz, słabo znasz się na górach prawda? – gestem skierował uwagę Sinac na olbrzymie ptaszysko o nagiej, zakrwawionej szyi.
– Odmieniony Lud rzadko opuszcza pustynne azyle, wiesz o tym.
– Nie dostrzegasz tu niczego niezwykłego?
– W moich naczyniach krąży krew łowcy, to co oczywiste wiemy pewnie obaj. – zatoczył łapą łuk. – Coś od dawna strzeże dostępu do krańca wąwozu. Czas z którym mamy do czynienia raczej dyskwalifikuje obrońców, myślę, że mamy do czynienia z systemem automatycznym. Brak martwych sępów oznacza, że ptaszyska dawno już nauczyły się, gdzie można bezpiecznie lądować. Tylko tamte szczątki, daleko od centrum noszą ślady żerowania, są rozwleczone przez padlinożerców. System działa automatycznie blisko tamtej ściany, niektórym zwierzętom udaje się dowlec do zboczy i tam zdychają.
– Dobrze. – zdjął plecak i ostrożnie oparł o kamień – To coś ci dopowiem. Stoki porasta w miarę jednolity, stary las, wciąż przeważa nad krzakami. Ale spójrz tam. – skinął w stronę ściany za polem śmierci. – na tamtym szczycie nie ma wyższych drzew, tylko zarośla. Sądzę, że dawniej stok był nagi, dopiero po latach przyjęły się tam samosiejki, lecz wciąż nie mogą głębiej zapuścić korzeni. W tej górze coś jest.
Sinac przysiadł w zamyśleniu uderzając ogonem. – Jak zamierzasz się tam dostać?
Usiadł obok zdejmując buty.
– Ktoś mnie tu sprowadził, więc zakładam, że to zabezpieczenie musi mieć słaby punkt. Uczono mnie, że często najlepsze są rozwiązania proste. – wyjął z plecaka lekkie buty do skradania, nałożył je powoli, tak by szczelnie opinały stopy – W obliczu niebezpieczeństwa, zaskoczone zwierzęta panikują i uciekają gnane instynktem. Jak widzisz niektórym udało się prawie wydostać. Ludzie, zwłaszcza wyszkoleni, tracą czas na ocenę sytuacji lub realizują wpojone schematy postępowania.
– Co zamierzasz?
– Pobiegnę.
Tin'rin wzdrygnął się zaskoczony. – Że jak?
– Pobiegnę. – powtórzył – Najkrótsza droga między dwoma punktami to prosta. Mam zamiar biec jak…jak z bicza strzelił. Dobiegnę, albo nie, lubię klarowne sytuacje. – wstał rozluźniając ciało. – Pamiętasz, wiara jest pewną łaską. Pora przetestować bogów, twoich i tych co powinni pamiętać o mnie.
– Nie obraź się, lecz zostanę tutaj. – Sinac zdenerwowany rozczesywał sierść na karku. – Moja wiara w szczęście i łaskę bogów jest zdecydowanie mniejsza od twojej. Uważaj na siebie. – dodał zmieniając ton – Nie myśl, że cię lubię, przyzwyczaiłem się do ciebie.
Uśmiechnął się mocno ściskając owłosione, pręgowane przedramię. – Nie mam zamiaru ginąć. Jeśli jednak tak się stanie zanieś informacje o tym miejscu do Gniazda w Aquila. Zrobisz to?
– Zrobię.
Ruszył przed siebie. Tin'rin obserwował go mrużąc oczy. – To twoja wędrówka człowieku. – szepnął do siebie – Sam musisz ją ukończyć.
Wykonał serię głębokich wdechów, uspokoił się i po raz ostatni poprawił mocowania broni, każdy element ubrania. Przez chwilę rozważał, czy nie powinien nadać meldunku do Gniazda, wstrzymał się. Czuł na sobie wzrok Sinac, lecz nie odwracał się. Bał się. Podświadomie czekał, aż jego jaźń wypełni głos, który doprowadził go, aż tu. Krople potu na czole, cisza. Trudno, już zdecydował. Pobiegł. Jego ciało zamieniło się w organiczną maszynę. Chrzęst kości pod stopami. Szybciej, szybciej! Miękkie podeszwy wyczuwające każdą nierówność podłoża, coraz głębszy oddech. Biec, biec! Pierwszy strzał zdruzgotał nagi kręgosłup parę metrów z tyłu. Serce biło jak oszalałe, każdy oddech zdawał się palić płuca ogniem. Kolejny strzał uderzył przed nim, poczuł przesycony siarką swąd palonych kości i sierści. Biec, trzymać kierunek! Błysk z prawej i smagnięcie żaru na plecach. To tylko draśnięcie, biec dalej. System najwyraźniej wziął poprawkę na prędkość. Zwolnił i strumień pocisków zrył grunt przed nim. Przyspieszył. Wiedział, że następny strzał go zabije. Automaty jednak milczały, osadzone w stokach parowu lufy stygły. Dysząc chrapliwie wpił palce w chłodną skałę. Wilgoć na plecach. To nic, dobiegł.
Długo siedział pod skałą. W zapadającym zmroku coraz słabiej widział sylwetkę Sinac. Tamten czekał na niego, obserwował. Rana była bolesna, ale powierzchowna, strzał, prawdopodobnie z broni energetycznej, rozorał skórę na ukos, od lewej łopatki do bioder. Nie wziął medykamentów, musiał wytrwać, aż krwawą pręgę pokryje skrzep.
Z bliska ściana niczym się nie wyróżniała. Sieć pęknięć, sine skorupy porostów, gdzieniegdzie kiełkujące siewki, które mimo iż skazane na zagładę desperacko usiłowały zapuścić korzenie. Wbił ostrze noża w skałę i naparł całym ciałem, pojawiła się głęboka rysa, a fragment kamienia odpadł od lśniącej stali. Schował rembo. Przez chwilę nic się nie działo, po czym skała zaczęła wygładzać krawędzie wyżłobienia, ubytek wypełniał się materią znikając całkowicie. Nie mógł uwierzyć, powierzchnię stoku najwyraźniej wciąż konserwowały nanoroboty. Znał tą technologię, lecz właściwie jej nie używano, stopień wyrafinowania i koszta zaplecza porażały. Tknięty przeczuciem zdjął rękawicę i przyłożył dłoń do głazów. Poczuł mrowie delikatnych ukłuć i ujrzał owalny zarys drzwi. Przytłumiony jęk mechanizmów, zgrzyt budzących się z letargu amortyzatorów i prowadnic. Ściana rozstąpiła się ukazując korytarz o emanujących zimną poświatą ścianach. Wszedł.
Pancerna płyta z sykiem hydraulicznych wysięgników zasunęła się za nim. Cisza. Korytarz lśnił czystością, sterylność otoczenia wydawała się wręcz nierealną. Ściany wydzielały łagodne, nie drażniące oczu światło, idąc szybko stwierdził, że korytarz za jego plecami automatycznie ponownie pogrąża się w mroku. Kompleks musiał być gigantyczny, mijał skrzyżowania korytarzy, sektory wind osobowych, towarowych. .
Czekam. Czekam. Jestem, trwam, czekam. Czekam. – ręka odruchowo wyprowadziła jutte z pochwy. Przywarł do słupa wspierającego coraz wyższe sklepienie. Wyrównał oddech, tym razem głos rozlegał się z wszechobecnych głośników. Ten sam, silny, rozkazujący głos. Ruszył przed siebie i wszedł do czekającej windy. Nie wiedział ile pięter pod ziemią się znalazł, wyświetlacz niczego nie pokazywał i nie sądził, by był to zbieg okoliczności. Trafił do szerokiego tunelu przecinającego szereg naturalnych, zaadaptowanych jaskiń.
Czekam. Czekam. Jestem, trwam. – płynęło zewsząd. Rozglądał się chłonąc każdy szczegół otoczenia. W gigantycznych halach stały rzędy samolotów różnych typów. Czołgi, transportery, naziemne oraz latające drony bojowe, śmigłowce, działa samobieżne, to była niewyobrażalna zbrojownia zawierająca szczytowe osiągnięcia techniki wojskowej sprzed Wielkiego Błysku. Mógł jedynie domyślać się co kryły inne poziomy. Niekiedy dostrzegał ruch, to automaty konserwujące kontynuując rozpoczętą przed wiekami służbę wciąż sprawowały pieczę nad powierzonymi im skarbami. Myślami wrócił do scen w kasztelu, inkwizytor musiał wiedzieć więcej niż mówił. Przełknął rosnącą w gardle grudę śliny. Zyskał dostęp do tajemnic przeszłości, do najdoskonalszych narzędzi zagłady i mordu stworzonych przez człowieka. Jeśli dane mu będzie przeżyć ciężar odpowiedzialności spocznie na zawsze na jego barkach. Nie był naiwny, wiedza o tym miejscu była bezcenna. Elektor, sam Imperator, Oficjum, każda ze stron zrobiłaby wszystko aby zyskać dostęp do tych podziemi, chwiejna równowaga sił przestałaby istnieć.
– Czekam. Czekam. – kolejne pomieszczenie umieszczono na uboczu ciągu magazynowego. Spiralne drzwi rozwinęły się bezszelestnie, poczuł woń lekarstw.
– Czekam. – wszedł. Sala robiła wrażenie pustej, światło nie docierało wszędzie, zwłaszcza narożne ściany tonęły w mroku. Z sufitu zwisała plątanina różnobarwnych kabli, podobna sieć przewodów pokrywała większość ścian. Pod przeźroczystą powierzchnią podłogi widział rury wewnątrz których przelewał się płyn lub wędrowały miniaturowe roboty.
– Witaj. – holograficzna projekcja pojawiła się nagle, tuż przed nim. Postać wysokiego mężczyzny, o czujnych oczach i krzaczastych, nastroszonych brwiach. Długie, siwe włosy zaczesane do tyłu spinała prosta, metalowa brosza, która paradoksalnie nie ujmowała mu dojrzałej męskości i dostojeństwa. Mimo wieku ramiona pozostawały szerokie, trzymał się prosto, a wyraźnie zarysowany kontur szczęk i ostre rysy nadawały mu wygląd przyczajonego drapieżnika. Ubrany w prosty, szary garnitur bez dystynkcji.
– Zadaniem tego hologramu jest przygotowanie cię na spotkanie ze mną. Jest wyposażony w zaawansowany moduł sztucznej, autonomicznej inteligencji, możesz zadawać mu pytania, w miarę możliwości postara się udzielić wyczerpujących odpowiedzi. Sygnalizuj jeżeli nie zrozumiesz jakiegoś pojęcia. – migocząca lekko postać o rozmytych krawędziach skinęła zachęcająco głową, najwyraźniej uśmiech nie leżał w charakterze jej pierwowzoru. Nie mógł oprzeć się pokusie, wyciągnął rękę i przesunął nią wewnątrz projekcji. Wszystko było nierealne, magiczne.
– Gdzie jestem?
– Przewidując zbliżającą się eskalację konfliktu Unia Europejska wybudowała w tajemnicy ten kompleks. Dawniej mieściła się tu kopalnia rudy uranu. Założeniem projektu było odbudowanie potęgi Europy po prawdopodobnym użyciu broni nuklearnej przez strony konfliktu.
– Czemu więc wciąż pozostajecie w ukryciu? Czemu trwacie w bezczynności, dysponujecie przecież potęgą?
– Wciąż…Wciąż…– starzec przyblakł na chwilę – Sabotaż. Prawdopodobnie w części materiałów budowlanych wprowadzono w struktury kompleksu zasobniki z bronią genetyczną. Nim władze się zorientowały wybuchła zaraza. Czynnik infekcyjny mutował z olbrzymią zmiennością, nieregularnie. Straty wśród personelu i załogi wojskowej przekroczyły osiemdziesiąt procent. Przeżyli głównie naukowcy, technicy, należało zmienić doktrynę postępowania.
Nie wszystko rozumiał, jego wykształcenie było ukierunkowane na zagadnienia związane z dostępnymi środkami walki. Od pokoleń nikt nie słyszał o stosowaniu wyrafinowanej broni biologicznej.
– Postanowiliśmy czekać, aż na powierzchni ustali się nowy porządek, powstaną stabilne struktury władzy. Sytuację śledziliśmy dzięki nasłuchowi radiowemu, wciąż sprawnym satelitom oraz wysyłanym poza kompleks szpiegom. Dla bezpieczeństwa na zewnątrz szli wyłącznie ochotnicy z nałożoną trwałą blokadą neuronową na ośrodki pamięci. Bez naszej pomocy żaden nie potrafił samodzielnie trafić do kompleksu. Czekaliśmy.
– Co dalej?
Hologram podszedł do ściany, matowe ekrany zabłysły wyławiając z ciemności długi panel dotykowy i przeszklone statywy z zanurzonymi w żelach probówkami. – Uaktywnij dotykiem pierwsze stanowisko – polecił. – Wyjmij zasobnik, który wyjedzie z podajnika i dokonaj iniekcji podskórnej.
Wahał się. – Przecież nie zadawałabym sobie tyle trudu aby cię zabić. – hologram zdawał się wyczuwać jego obawy. – Ta procedura oszczędzi nam po prostu czas i wiele ułatwi.
Przyznał mu rację. Postępując ściśle według wskazówek wyjął iniektor.
– W szyję. – pomógł obserwujący go fantom. Przyłożył urządzenie pod gardło i nacisnął spust, zasobnik wprowadził zawartość do organizmu.
– Co to jest? – odłożył iniektor na tacę podajnika.
– Nanoroboty. Dotrą do twojego mózgu i przygotują na przyjęcie skanu. Niezbędną wiedzę wprowadzę ci po prostu bezpośrednio do świadomości.
Zachwiał się, zacisnął zęby przez chwilę czując w ustach smak krwi i wzbierających wymiotów.
– Masz silny organizm, wytrzymasz.
Wsparł się o migoczący seriami wykresów i schematów pulpit, rękojeść miecza zazgrzytała rysując perłowy plastik.
– Teraz stanowisko drugie. – słaniając się zdołał uruchomić sąsiednie kontrolki. – Przyłóż oko do tuby skanu. – nie musiał rozumieć terminologii, z panelu wysunął się prosty cylinder zakończony wygodną podpórką na brodę. Musiano monitorować jego stan fizyczny, bo z boku, po ułożonej w podłodze prowadnicy podjechało wygodne siedzisko. Usiadł głęboko wyginając pałąk oparcia. Przysunął tubę do oka, wzdrygnął się odruchowo, gdy automat rozpylił wokół oczodołu dojmująco zimną, błyskawicznie twardniejącą piankę. Dodatkowo coś wewnątrz urządzenia unieruchomiło mu powiekę.
– Odpręż, to nie będzie bolało, chociaż może nie być przyjemne…
Czerń. Jasny punkt na skraju pola widzenia, delikatnie pulsujący. Przesuwa się do centrum idealnej czerni, wciąż pulsując rośnie, zbliża się, ta prędkość…Błysk!
Hologram pochylił głowę, dokonało się.
Nazywam się Edward Bass i jestem obecnie formalnym dowódcą kompleksu. Szpiedzy przestali składać raporty, utracono z nimi kontakt. Istniało uzasadnione podejrzenie, że ktoś nauczył się ich identyfikować. Mimo blokad pamięci ryzyko odkrycia bazy przez nieupoważnione siły uznano za realne. Przeforsowałem projekt ryzykowny, ale dający nadzieję, że nawet gdy wszyscy umrzemy ukryty tu potencjał będzie można odnaleźć. Opracowano specjalną hybrydę nanowirusa i wprowadzono do krwi ostatniego ochotnika; był nim mój syn, Anton. Anton opuścił kompleks i rozpoczął normalne życie wśród tubylców. Leczył ich. Wykorzystując swoją pracę wprowadzał pozyskiwanego z własnego ciała nanowirusa do organizmów wybranych dzieci. U części z nich się przyjął. Miał też własną rodzinę, dwóch synów. Dzięki tym zabiegom nanowirus trwał w populacji dokonując subtelnych, ukierunkowanych zmian w chemii mózgów nosicieli. Po osiągnięciu pożądanego stopnia złożoności sieci neuronowych ludzie ci byli w stanie odbierać mój przekaz i dotrzeć w pobliże kompleksu. Rozkazałem tak ustawić system zabezpieczeń by tylko wyjątkowy nosiciel dostał się do środka. Fakt, że dokonujesz skanu oznacza, że tobie się udało.
Jakaś część świadomości równolegle analizowała wszczepiany przekaz. Kto przekazał mu nanowirusa? Stanowił ofiarę przypadkowego przeniesienia, kontaktu z krwią nosiciela czy też ojciec naznaczył go w dzieciństwie. A może matka? Czy Edward Bass był jego przodkiem?
Komenda: Transfer podstawowy zakończony.
Zakończ skan: Yes/Not
W myślach wybrał opcję Not.
Kontynuacja transferu.
Zaznacz interesujące cię tematy:
– Kompleks: plan, potencjał, zabezpieczenia.
– Kompleks: stan łączności satelitarnej i naziemnej.
– Kompleks: energetyka, konserwacja.
– Historia: XX wiek.
– Historia: wpływ rozwoju genetyki na dywergencję i radiację form w obrębie gatunku Homo sapiens. Transfery międzygatunkowe genów. Nowe ruchy filozoficzne. Nowe doktryny religijne. Sekty.
– Historia: wyodrębnienie się form stabilnych genomorfotycznie – człekopsy, minotaury, kotołaki, tęczoskórzy (patrz: dalej).
Wstrząsany spazmami wybrał wszystkie tematy mając nadzieję, że mózg wytrzyma taką dawkę danych.
Fantomowy Edward Bass zaniepokojony obserwował naprężony, zlany potem kark mężczyzny. Sam nie miał uprawnień do wprowadzenia blokad, ograniczeń transferu, a nie był pewien, czy mózg dawcy przetrwa przekaz. Wytrzymał. Rzezak, po odłączeniu od tuby i oczyszczeniu twarzy z resztek pianki, długo siedział gładząc zdobiący rękojeść miecza barani łeb. Ignorował hologram, ten zaś czekał bez słowa. Ze skanu poznał los mieszkańców kompleksu. Większość nie wytrzymała obciążeń psychicznych wybierając błogą nieświadomość zawieszenia w kriośnie. Niższe poziomy mieściły dziesiątki krypt z basenami wypełnionymi gęstym stabilizatorem regeneracyjnym. W tej bezbarwnej brei unosiły się pomarszczone kokony zawierające śpiących od pokoleń ludzi. Dopóki czuwały nad nimi automaty, póty żadna awaria nie wstrząsnęła monotonią podziemnego mauzoleum mogli trwać wiecznie. Pozostali usiłowali żyć wypełniając swoje obowiązki i obserwując kształtowanie się nowej rzeczywistości. Narkotyki, stymulanty, perwersja zbierały coraz większe żniwo, pojawiły się problemy z dyscypliną. Wtedy to Bass odizolował się na jednym z poziomów i zablokował wszystkie prowadzące na zewnątrz wyjścia. Pilnował. Do końca wierny ideałom świata, który dawno odszedł, wierny filozofii sprzed Wielkiego Błysku.
Wstał przechodząc przez holograficzną sylwetkę. – Jestem gotów na bezpośrednie spotkanie. Fantom uśmiechnął się z pobłażliwą wyższością. – Tak, teraz możemy się spotkać. Chodź.
Podążając za przesuwającą się bezszelestnie projekcją zastanawiał się tylko nad jednym – jak to możliwe, że Bass go oczekiwał, musiał mieć blisko trzysta lat. Nawet zwalniając okresowo tempo metabolizmu, regenerując się w komorach, czy dokonując złożonych przeszczepów narządów wyhodowanych z własnych tkanek osiągnięcie tak sędziwego wieku wydawało się nierealne. Stanęli przed prostymi drzwiami z prawdziwego drewna.
– Tu muszę cię zostawić. – pogodnie oznajmił fantom – Moje zadanie polegało na przygotowanie cię do kontaktu ze mną, nie mogę pozwolić sobie na ryzyko, wy tam na zewnątrz porządnie zdziczeliście. – uśmiechnął się i rozpłynął. Nie zwlekał, nie chciał doznawać wszechobecnej ciszy, wystarczała sama jej świadomość. Pchnął drzwi, ustąpiły z lekkim skrzypnięciem tradycyjnych zawiasów. Znalazł się w dużym pomieszczeniu służącym najwyraźniej zarówno jako mieszkanie jak i centrum zarządzania. Centralną ścianę stanowił olbrzymi ekran, jedynie nieznaczną część jego powierzchni dynamizowały słupki odczytów, kolumny liczb, czy ujęcia z kamer. Obok zainstalowano prowizoryczną metalową kratownicę po której pięły się gęste sploty pnączy. W jego cieniu urządzono olbrzymie akwarium. Ścianę pokrywały warstwy odręcznie zapisanych kartek, między nimi rozpoznał przyniesione z powierzchni przedmioty – wylinkę gigapająka, czaszkę minotaura z idealnie kolistym otworem po pocisku wielkokalibrowym między rogami, rozłupane dla wydobycia szpiku, osmolone kości, kolekcję typowej dla Wschodu białej broni oraz konstruowane w domach samopały. Mieszkający w tym pomieszczeniu człowiek musiał tęsknić za światem, lecz najwyraźniej się jej bał. Wciągnął powietrze spodziewając się chociaż nikłej woni zgnilizny. Nic, całkowicie sterylnie. A przecież rośliny dawno uschły, stopą rozgniatał na pył brunatne tuleje liści. W akwarium nie było wody, dawno wyparowała. Dno i szyby pokrywała gruba warstwa osadu.
Charkchot z prawej strony. Wydobył miecz i wytężając wzrok podszedł do zacienionej wnęki. Ktoś leżał na łóżku. Poczekał, aż wzrok dostosuje się do panującego w tej części półmroku. Zacisnął palce na rękojeści, powoli wypuścił powietrze przez gwałtownie zasychające wargi. Edward Bass, znalazł go.
Dowodzący kompleksem naukowiec, GŁOS, wciąż żył. Chociaż sam Bass prawdopodobnie nie był już tego świadom, w wytrzeszczonych oczach czaił się obłęd. Jego ciało stanowiło makabryczną kronikę walki z upływem czasu. Implanty, wystające ze skóry łącza do terminali medycznych, kompozytowe obejmy i zatrzaski do egzoszkieletu na karku, klatce piersiowej. Przypominał mumię; pożółkły tułów o przebijających się przez skórę łukach żeber, wysuszone kikuty kończyn. W niektórych miejscach skóra odchodziła od mięśni całymi płatami, na brzuchu musiała zgnić już dawno, system zastąpił ją gładką, bioniczną impregną. Sterowany przez komputer układ podtrzymywał funkcje życiowe, wymuszał wymianę powietrza w płucach, ponaglał serce do tłoczenia krwi. Bezwłosy czerep spoczywał na sieci światłowodów, kablach oraz prętach podzespołów masujących, gdyby nie one kikut szyi dawno pękłby pod ciężarem głowy.
Długo patrzył na wizjonera, który pogrzebał się żywcem dzierżąc klucz do największej potęgi na świecie. Wilgoć w kąciku oka, rozmazujący się obraz. Starł rosnącą łzę zdziwiony, że jednak umie płakać. Zapomniał jakie to uczucie. Smakujące solą katharsis.
– Tego nie przewidziałeś, prawda? – zbliżył się do łóżka. Bełkot, fałd języka obracał się w jamie ust rozsiewając kropelki śliny. – Powierzyłeś ciało komputerom, wierzyłeś, że tak jak ty wciąż trzymasz pieczę nad kompleksem, tak one zdołają ochronić cię przed śmiercią, chciałeś odsunąć nieuchronne.
Z bliska poczuł charakterystyczną woń preparatów antygrzybicznych, tego człowieka pożerała pleśń.
Podjął decyzję, nie wahał się.
– Żegnaj. Mam nadzieję, że nie zawiodę twoich oczekiwań…– wykonał jedno cięcie, klasyczne, dekapitacyjne kami tatewari gładko zdejmując głowę starca z karku. – Nikt nie jest w stanie przewidzieć szaleństwa.
Czy Bass został stopniowo ubezwłasnowolniony przez system, którego nadrzędną dyrektywą, priorytetem było ratowanie życia? Oszalał pojmując, że dla maszyn samobójstwo nie istnieje? Jak długo leżał marząc o śmierci? Miał do niego tyle pytań, odpowiedzi nie dane mu było poznać.
– Spoczywaj w spokoju. – Podniósł głowę, prawie nie krwawiła. Delikatnie nasunął przeźroczyste powieki na nieruchome oczy, położył ją obok ciała. Klatka piersiowa drgała wstrząsana impulsami elektrycznymi, giętkie wąsy czujników, obręcze aplikatorów przesuwały się nad bezgłowym korpusem w daremnej próbie reanimacji. System nie poddawał się, minęły koszmarne minuty nim ostatecznie pozwolił ciału umrzeć.
Poczekał, aż zgasną alarmowe diody, mechanizmy zastygną w bezruchu, a komputer medyczny, akceptując swoją porażkę, przejdzie w tryb uśpienia. Koniec misji. Wyczyścił ostrze brzegiem wypłowiałego prześcieradła i schował do pochwy, czuł, że jego obecność kala to miejsce. Musiał stąd wyjść, musiał zebrać myśli, uporządkować zdobytą wiedzę oraz, co najważniejsze, podjąć decyzję.
Trzask pękającego drewna, cichy szmer przesuwającego się żwiru. Tin'rin poderwał się odrzucając płaszcz, trzymał gotową do strzału kuszę. Warcząc obserwował wysoką postać powoli wchodzącą w zasięg światła ogniska.
– To dlatego cię nie wyczułem.
– Pozwól, że razem poczekamy na naszego wspólnego przyjaciela. – płomienie zatańczyły na powierzchni zdobiących dłonie pierścieni z mołdawitu.
Spokojnie szedł po kościach, wiedział, że systemy obronne kompleksu bezbłędnie identyfikują już jego profil. Chód, dynamikę termiki ciała, gęstość kości, DNA, geometria twarzy, zawsze będzie mógł tu wrócić. Nie spał od dawna, w dodatku skan mózgu dopiero teraz skutkował narastającym bólem, uciskiem w skroniach. Miał też kłopoty z koncentracją wzroku, kształty rozmywały się, doświadczał uciążliwych omamów. W ciepłych promieniach porannego słońca rozluźnił się, pozwolił zwyciężyć zmęczeniu. Sinac czekał, stał oparty o rozszczepiony piorunem pień. Skinął mu ręką, żadnej reakcji, a przecież Tin'rin reagował zawsze dość impulsywnie. Stał zbyt spokojnie, ręce sztywno przyciśnięte do tułowia, tylko wystający spod tuniki ogon uderzał gwałtownie o korę. Zamknął powieki, sycząc pomasował twarz. Coś go niepokoiło, coś było…
Pierwszego strzału zdołał uniknąć jedynie dzięki wyszkoleniu, zadziałały odruchy. Odbicie w lewo, przyciśnięcie miecza do piersi, skok zakończony płynnym przewrotem przez bark. Ból pękającej na nowo rany, zignorował go przetaczając się w poszukiwaniu osłony.
– Wyjdź rzezaku. Nie chowaj się niczym szczur, jestem tylko ja.
Znał ten głos, chociaż nie miał prawa go teraz słyszeć. Obrócił się na plecy nie dbając o kostne okruchy i żwir zanieczyszczające ranę. Odbezpieczył rewolwer.
– Mógłbym załatwić cię bez ostrzeżenia, jak psa z którym się zbratałeś. – ciężkie kroki, chrzęst miażdżonych szczątków – Ale nie mogłem pozbawić się tej przyjemności.
Zaryzykował i wychylił się zza kamienia. Mimo, że zbliżał się okryty strzępami szat, mimo zmasakrowanej twarzy i tonsury pokrytej brudnym skrzepem nie mógł się mylić – akolita. Musiał działać szybko. Był osłabiony, miał spowolnione reakcje, starcie należało rozstrzygnąć błyskawicznie. Poderwał się klękając w pozycji strzeleckiej, znajoma, ciężka bryła Smith & Wesson M29 .44 Magnum Revolver uspokoiła umysł. Pewnie ściągał spust, raz za razem. Ciało było przygotowane na odrzut potężnej broni, akolita przyspieszył pochylając się i zasłaniając głowę ramieniem. Z tej odległości nie sposób było chybić, 0,44 calowe naboje Magnum dysponowały olbrzymią mocą obalającą. Nie mógł celować w szyję, posłał więc trzy pociski w czaszkę i trzy wzdłuż kręgosłupa, linii śmierci. Impet trafień za każdym razem odrzucał mężczyznę w tył, z lewej ręki została miazga, ucho zwisało na skrawkach skóry, z brzucha wysunął się fragment jelita. Mimo to biegł.
Nie miał czasu na opróżnienie i wymianę bębenka, odrzucił rewolwer sięgając po miecz. Akolita nie atakował, krążył dookoła nie spuszczając wzroku z ostrza. Teraz, widząc go z bliska, zrozumiał jakim cudem człowiek Oficjum przeżył. Był cyborgiem. Zdążył dokonać prowizorycznych napraw, brzuch spinały metalowe klamry, cały tułów lśnił od żelu regeneracyjnego. Dłonie szpeciły ropiejące bąble. Akolita nie potrzebował broni, on nią był.
– Zdziwiony? Trochę trwało nim moje układy na nowo podjęły pracę. Nie zabiję cię od razu. Wpierw powiesz wszystko co wiesz, potem sprawię, że będziesz skomlał o śmierć – w ustach brakowało paru zębów co sprawiało, że mówił niewyraźnie plując czerwonymi strużynami śliny. – Dotychczas nienawiść nigdy nie zagościła w moich myślach. Sumienność, świadomość misji i celu, ale nigdy nienawiść. Zbluźnię, ale nienawidzę Cię skurwielu. Muszę stwierdzić, że to uczucie mi odpowiada.
– Za dużo gadasz. – nie ryzykował wymiany magazynka – Ile wie Oficjum? Czego chce? – usilnie starał się by głos brzmiał pewnie, bitnie. Słabł, chciał wymiotować, nogi same uginały się w kolanach.
Akolita nie atakował. Na jego czole nie lśniła nawet kropla potu. – Od ponad wieku obserwujemy ludzi o określonym profilu DNA, czcigodnych zainteresowała działalność pewnego lekarza. Mamy też dostęp do materiałów sprzed zagłady. Tylko Zakon może właściwie wykorzystać ukrytą tu potęgę, jedynie my.
– Bóg wam to oznajmił?
– Nie drwij pomiocie. – w głosie mnicha po raz pierwszy pojawiły się emocje – Tylko skupienie władzy w rękach czcigodnych zapewni ludzkości bezpieczeństwo. Ufność i nadzieja w bogu. – wyszeptał żarliwie mięsem warg. Gruner zaatakował wykonując zwód zakończony potężnym, wyprowadzonym na ukos, ku górze cięciem. Za wolno. Prędkość reakcji przeciwnika zdumiewała, uchylił się przepuszczając ostrze wzdłuż boku. Wykorzystując impet uderzenia rzezak wykonał szaleńczy obrót wyprowadzając oburącz uderzenie na biodra akolity. Ten przyjął zbrocze na przedramię, stal odłupała kawał mięśni szorując po sztucznym endoszkielecie. W następnej chwili poparzona pięść zgruchotała mu nos, pierścień z mołdawitem głęboko rozdarł łuk brwiowy. Zalał się krwią. Akolita chwycił miecz, jego palce zostawiły na ostrzu rozlewające się, czerwone smugi. Szarpnął przyciągając rzezaka do siebie.
– Teraz zadam ci ból który cię oświeci. – triumf w martwych oczach.
– Nie sądzę. – wycharczał. Lewą ręką zdołał sięgnąć po broń, którą zwykle wykorzystywał w starciach z kilkoma przeciwnikami na krótki dystans. Pięciolufowy pistolet w kształcie wachlarza, zwany dawniej „ręką śmierci", nie miał nawet przyrządów celowniczych, lecz z niego trafiało się zawsze. Przytłumiony huk wystrzału zgasił uśmiech na twarzy sługi Oficjum, skulił się, gdy pięć pocisków rozerwało się w jego trzewiach. Odrzucił chwilowo wiotczejące ciało, wycofał się ścierając rękawem krew z oczu.
– Nie powstrzymasz bożych sług! – ryknął akolita odrywając krępujące ruchy pętle jelit. – Wielki Błysk wykazał, że tylko Zakon może rozsądnie korzystać z wiedzy. Ludzkość nie jest gotowa.
– A ty jesteś dowodem na ten rozsądek tak? – zwlekał, potrzebował cennych chwil na koncentrację – Ludzie umierają na koklusz, jeżdżą konno, a Oficjum daje mistrzowski pokaz hipokryzji. Oficjalnie niszczycie pamięć o przeszłości, a w istocie pragniecie narzędzi przodków.
– Zgodziłem się na cyborgizację na chwałę Zakonu, by służyć i budować jego potęgę. – zbliżał się szeroko rozkładając ramiona. – Bóg oraz technologia przodków nie pozwalają mnie zabić, technicy Oficjum doprowadzą moje ciało do porządku. Nie każdy może służyć bogu, prawda jest dla wybranych.
– Ale każdy może się poślizgnąć. – Gruner dokończył zaklęcie. Powietrze zgęstniało otaczając mnicha opalizującą błękitem zasłoną przejmującego zimna, mrowie lodowych sopli wyrosło na poranionym ciele. Gwałtownie zamarzająca krew rozsadzała naczynia krwionośne, pod stopami utworzyła się tafla lodu. Mnich jęknął, balansując w rozpaczliwej próbie utrzymania równowagi, mróz zatrzymał strugi śliny w ustach wtłaczając powietrze ponownie do płuc. Chciał krzyknąć, lecz nie mógł, szron pokrył wytrzeszczone w niemym zdumieniu gałki.
Gruner włożył w zamach całą siłę, miecz zazgrzytał o sztuczne kręgi szyjne, pokonał ich opór oddzielając głowę od karku. Ostrze powlekała mgiełka szkarłatnego lodu. Cyborg stał przez długą, makabryczną chwilę chwiejąc się nieznacznie, po czym runął między kości zwierząt. Runął po ludzku, na wznak.
– Na dziś mam dość odcinania głów. – wyszeptał wyczerpany.
– Rzezaku…– Sinac z trudem wydobywał słowa przez ściskającą mu gardło stalową linkę. – Mógłbyś mnie odciąć od tego pnia, wszystko mnie kurwa boli.
Zniesienie ciała akolity do łazika było męczące. W pobliżu znaleźli kolejny dowód potęgi i desperacji Zakonu – helikopter. Mimo licznych przeróbek rozpoznał charakterystyczny podwójny wirnik X2, maszyna ta osiągała prędkość prawie pięciuset kilometrów na godzinę. Nadał komunikat do Gniazda, musiał dwukrotnie powtarzać treść. Miną dni nim dołączy do nich pilot kondotiernii. Zakładał, że przybędzie też paru innych rzezaków oraz technicy. Miał dużo czasu na wymyślenie przekonującej, wiarygodnej historii. Analiza ciała cyborga dostarczy Lidze bezcennej wiedzy na temat Zakonu, z pewnością przyczyni się do rewizji kontaktów z Oficjum. Łazik, a zwłaszcza helikopter same w sobie warte były majątek.
Wiedzę o kompleksie zachował dla siebie. W jednym zgadzał się z akolitą – ludzkość wciąż jeszcze nie dojrzała, nie była gotowa. Miał tylko nadzieję, że sam był gotów.
Milczeli zapatrzeni w ognisko. Noc zdawała się wyjątkowo ciemną, nawet drobne chmury nie maskowały gorejących węgli gwiazd. Sinac splunął, gdy mocniejszy blask płomieni wyłonił z mroku głowę akolity; teraz wydawała się irracjonalnie małą.
– Kiedyś ludzie rozpalili olbrzymi ogień. Płomienie karmili tysiącami książek, śmiejąc się, bezkarni, zadufani w siebie i swoją potęgę poświęcali dorobek tysiącleci.
– Czemu?
– Nie potrzebowali już ich. Zdobyli i osiągnęli wszystko. Tak im się przynajmniej wydawało.
Tin'rin przerwał na chwilę. Nie ponaglał go, mieli czas.
– Wtedy jeden z bogów, Pan'Daan zszedł na ziemię i potężnym kopnięciem zniszczył ognisko rozrzucając węgielki po całym świecie. Narodziły się gwiazdy. Odchodząc Pan'Daan ostrzegł ludzi: Podarowałem wam światło, aby prowadziło was w nocy i abyście nie czuli strachu. Lecz ludzie nie chcieli patrzeć w gwiazdy, w ich świetle zamiast kochać się zaczęli knuć wojny. Pan'Daan zapłakał, gdy pewnego dnia zobaczył Wielki Błysk. To był koniec dumnej ludzkości.
– Piękna historia. Po co mi to opowiadasz?
– Odkryłeś tam coś, prawda?
Przytaknął.
– Opowiesz?
– Nie mogę. Wierz mi, nie chciałbyś wszystkiego wiedzieć.
– Dowiedziałeś się czegoś o dziejach Odmienionego Ludu.
– Tak.
– Tego też nie wyjawisz?
– Nie mogę. Może, kiedyś.
Ognisko dogasało. Sinac odszedł o świcie, bez pożegnania.
Zdumiewa mnie brak jakichkolwiek komentarzy pod tekstem, który umieściłbym na wysokiej półce. Długość odstrasza? No cóż, czasami trzeba się trochę wysilić...
Jedyne, co (w tej chwili) nie pasuje mi w tym opowiadaniu, to dystans czasowy. Kilkaset lat to za mało, by powstały nowe, chimeryczne gatunki (a mowy o sterowanych mutacjach nie ma), tyleż samo lat to za wiele, by przetrwały nadające się do zamieszkiwania ruiny niegdysiejszych miast, przejezdne fragmenty starych dróg itp. Odpuszczam dyskusyjną kwestię magii, która włada Sinac --- można ją potraktować jako element ściśle fantastyczny. Ale na miejscu Autora zdjąłbym ten tekst ze strony, dopracował, żeby najmarudniejszy czytelnik nie miał się do czego czepić, i --- i wiadomo, co dalej? Jeśli tak --- miło mi.
Powodzenia.
Witam i dziękuję. Nie ukrywam, że jestem człowiekiem zapracowanym, piszę nieco do tzw. szufladki. Pomysłów mam od cholery i mała stymulacja zewnętrzna by nie zaszkodziła. Przebić się z czymkolwiek jest obecnie trudno - próbowałem. Ten linearnie zaplanowany tekst (chciałem by można było wyobrazić sobie akcję niczym ciąg następujących po sobie scen, obrazów) jest próbką pewnej wizji, chcę pisać więcej o rzezaku Grunerze. Elementy świata chcę odsłaniać stopniowo.
Odnośnie uwag. W transferze odebranym przez Grunera znajdują się punkty:
"Historia: wpływ rozwoju genetyki na dywergencję i radiację form w obrębie gatunku Homo sapiens. Transfery międzygatunkowe genów. Nowe ruchy filozoficzne. Nowe doktryny religijne. Sekty.
- Historia: wyodrębnienie się form stabilnych genomorfotycznie - człekopsy, minotaury, kotołaki, tęczoskórzy (patrz: dalej)."
Sugerują one, że ludzkość przed Wielkim Błyskiem, nieźle grzebała w genach. Natomiast wizja miast, generalnie przyszłości oparta jest na podstawach naukowych (m.in. polecam książkę Weisman A., Świat bez nas). Akcja rozgrywa się w rejonach raczej suchych, w klimacie umiarkowanym. Pewne błędy w tekście już zauważyłem, ale to raczej detale stylistyczne i jeden błąd typu sens. Ale, gdy recenzji będzie więcej, może ktoś tekst zauważy. Ku mej radości. Dziękuję.
Będę cholernie złośliwy, ale nie wobec Ciebie.
Spłódź czterysta stron o niczym --- elfy, czarodzieje, oczywiście źli oraz dobrzy, wampiry dzikie i "nawrócone", ze trzy anioły plus Behemot, wszyscy tłuką się ze wszystkimi albo wzorcowy pokój na ziemi panuje --- zaraz Cię docenią. Bo takie teksty to jakieś, panie kochany, za mądre albo coś, kto to przeczyta, geny, sreny, technoartefakty...
Fakt, nie skojarzyłem, znaczy na koniec nie pamiętałem o tym ładowaniu informacji --- Twoja "wina", zbyt wciągająca treść...*) A jeśli do tego dodać, że chciałbyś więcej napisać o Grunerze, staje się oczywiste, że całej kawy na ławę wyłożyć nie mogłeś.
Książki, na którą się powołujesz, nie znam. Chętnie poznałbym poglądy innych na te sprawy. Gdzie ją można znaleźć?
*) również dzięki linearności; ułatwia przyswajanie informacji; kto powiedział, że im achronologiczniej, tym ciekawiej i lepiej?
P.S. "Głowę Kasandry" M. Baranieckiego czytałeś? Tak mi się w którejś chwili skojarzyła --- co nie jest żadną sugestią z mojej strony.
"Głowę Kasandry" przeczytam. Pozdrawiam!
PS. Kliknij mi jakąś ocenę tekstu, może to coś da:)
Tytułowi Świat bez nas poświęcona jest strona internetowa: http://www.swiatbeznas.pl/index.php
Z przyjemnością, maks.
Na strone wejdę, dzięki.
Adamie, witaj z powrotem!!! :-D
>1/2 joke mode on< No przecież nie mogę Ciebie samotnej na pastwę zostawić... >1/2 joke mode off<
O matko! Ale Ty piszesz...Te metafory, opisy, "przełączenia" uwagi z wewnętrzych rozmyślań połączonych z prądami bólu, na "porysowane lustro ścienne,zszarzałą taflę lśniącą błękitem na plamach rozwodnionego tłuszczu". Jestem pod wrażeniem. I na pewno przeczytam wszystkie Twoje opka, które tu zamieściłeś. Jest się na czemu przypatrywać, jeśli chodzi o styl, formę i budowanie klimatu.
Pzdr
Dzięki:) Serio.
Podobało mi się. Żałuje, że opowiadanie nie jest odrobinkę lepsze. Chętnie przeczytam kolejne.
Ale kurczę, błagam Cie, dbaj o podmiot. Strasznie, ale to strasznie przeszkadzało mi czytać notoryczne gubienie podmiotu.
Mnie równiez się podobało. Przyszedłem zajrzeć tu po Haremie i nie zawiodłem się. Jesteś naprawdę świetny.