
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Prolog
Duża galera przecinała morskie fale przy pomocy sprzyjającego wiatru.
W swojej komnacie, kapitan statku nabijał drżącymi rękoma fajkę tytoniem. Gdy osiadł w fajce jak gesta masa, dowódca statku odpalił zapałkę i ostrożnie, aczkolwiek w dalszym ciągu niespokojnie, przypalił swoją ulubioną używkę.
Gęsty obłok dymu w wolnym tempie powędrował też do siedzacej mu na ramieniu papugi. Ptak zakrztusił się mocno, stracił równowagę i spadł za plecy swego pana, uderzając ptasią główką o drewnianą posadzkę. Głuche uderzenie i dziwne uczucie lekkości w lewym barku wyrwało kapitana z tytoniowego ukojenia.
-Charlie!-Ryknął wściekle.
Gdy jego głos przebił się przez drewniane drzwi komnaty i rozprzestrzenił się po statku z trochę mniejszą głośnością, uderzył w ucho biednego Charliego. Chłopak poderwał się na równe nogi i zjechał z gniazda obserwacyjnego niczym człowiek, który w swoim drzewie genealogicznym posiada kilka lemurów i babcie-tchórzofretkę. Kiedy dotknął stopami pokładu, wyeksponował reszcie załogi swoją wychudłą sylwetkę i długie, lecz silne mięśnie. Mimo braku regularnego jedzenia utrzymywały pewien stan siły, pozwalający na sprawne i szybkie wdrapywanie się na gniazdo.
Doskoczył do drzwi komnaty i, nie pukając, otworzył je na oścież.
-Tak, kapitanie?
-Skąd bierzecie te cholerne papugi? To już piąta w tym miesiącu! Przecież wiesz, jak nie lubię tracić swoich pupilków.
-Znowu tytoń, kapitanie?
-Tak, do cholery…zabierz ją stąd i dokonaj pochówku, jaki należy się pupilowi kapitana.
-Czyli że nie wyrzucać jej za burtę jak pozostałych?-Spytał zdziwiony Charlie.
-A jak wyobrażałeś sobie pochówek papugi, głuptasie?
Charlie bez słów podniósł martwe zwierze z podłogi.
W tym czasie kapitan ponownie zaciągnął się fajką.
-Czwórka z załogi pilnuje ładunku?-Spytał chłopca, gdy ten był już w progu.
-Tak. Daliśmy tam najsilniejszych. Martwi się pan, kapitanie?
Tytoń unosił się z fajki, kręcąc spirale z powodu trzęsącej się ręki.
-Od tego wszystkiego rozbolała mnie głowa…Charlie, byłbyś taki miły i zaparzył mi rumianku?
Charlie, z lekkim uśmieszkiem na twarzy podszedł do szafki, wyjął najdelikatniejszą szklaneczkę, jaka była i wrzucił do niej torebkę z rumiankiem. Chwilę później, po wcześniejszym zalaniu zaparzoną wodą, kapitan dzierżył w dłoni szklankę rumianku, opierając się przy tym najdelikatniej jak mógł, o ścianę.
-Muszę zameldować, że załoga zaczyna się interesować, co jest w tych skrzynkach.
-No masz…a mogłem zostać listonoszem. Mamusia mówiła, że to mało stresująca praca, no i miałbym wielu znajomych. Ale ojciec by nie zbolał…o niee…"Przygoda, synu!" Tak mawiał, siedząc na tyłku w swoim wygodnym fotelu.
Przerwał na chwile, by napić się rumianku.
-A wiesz, co mi powiedział, jak powiedziałem, że nie zbyt mi się to widzi?
-Co?-Spytał z udawanym zaciekawieniem, znużony Charlie.
-"Baba jesteś". Tak powiedział! I co ja miałem zrobić? Ale przynajmniej mu udowodniłem, a co!
Ten rumianek wcale nie pomaga…
-Eeee…Trzeba trochę odczekać, kapitanie. Co mam powiedzieć załodze?
-Ach, tak…Powinieneś wracać na gniazdo. Sam to załatwię, tylko najpierw troszkę się zdrzemnę, kochanienki.
Charlie posłusznie opuścił komnatę kapitana.
Kapitan Ledy, bo tak się nazywał, był zaprzeczeniem prawdziwego morskiego wilka. Nie posiadał długiej brody, a włosy już dawno wyemigrowały z kontynentu zwanego głową. Delikatna postura utrudniała mu długotrwałe trzymanie fajki w powietrzu, a zniewieściały ton bawił całą załogę statku za każdym razem, gdy Ledy wymagał od siebie posłuszeństwa i przy tym próbował być straszny. Właściwie to nie lubił swojej pracy, a większosć czasu spędzał w komnacie popijając rumianek i lecząc kolejną migrenę. Jako, że nie wywierał respektu wśród załogi, próbował mścić się na niej różnymi, dziwnymi sposobami. Jak dotąd nikt nie posprzątał tych skórek po bananach…
Po wyjściu Charliego, Ledy ułożył się wygodnie na łóżku. Nie minęło pięć minut, gdy usłyszał głos chłopaka:
-ZIEMIA NA HORYZONCIEEE!
WYSPA – Część Pierwsza
W ciemnym pomieszczeniu blady blask świecy oświetlał niewyraźne sylwetki dwóch osób, które siedziały przy prowizorycznym stole. Od czasu do czasu ziemia, w małych ilościach, sypała się im na kaski.
Jedna z postaci odchrząkła.
-Z całym szacunkiem, panie Smith. Czy nie można tego zrobić szybciej? Inwestorzy naciskają.
-Od miesiaca wypruwam sobie flaki, żeby robota była dobrze wykonana. Nie jestem magikiem…Widzi pan, żebym miał na głowie kapelusz? Wyleciała mi jakaś karta z rękawa? Nie! Bo noszę kask, a rękawy podwijam! I fucha magika jest o wiele przyjemniejsza.
Postać, która irytowała Smitha, zmieszała się lekko, ale nie zamierzała tak łatwo się poddać.
-A gdybyśmy zatrudnili więcej robotników?
-Za nim ich sprowadzicie, już dawno skończymy-Odpowiedział z ironicznym uśmiechem, Smith.
-A mieszkańcy wyspy?
-Nie wchodzi w rachubę. Jeszcze ktoś się wygada, a reszta zacznie węszyć. Słyszałem, że szeryf Clint nie zwykł odpuszczać. Jeszcze jego by mi tu brakowało.
-W takim razie to…wszystko. Mam nadzieję, że znajdzie pan jakiś sposób, by przyśpieszyć. Nie możemy pozwolić, żeby nasi dobroczyńcy poniesli ogromne straty. Każdy dzień się liczy, panie Smith. Każdy.
-Dobroczyńcy-parsknął Smith.-Proszę im podziękować w imieniu całej załogi. Odkąd zaczeli naciskać, piasek w oczach przestał być dla mnie jednym z powazniejszych problemów…
Elegancki gość w kasku wstał od stołu, jakby nie zauważając ironii, która ciekła z ust Smitha. Otrzepał, i tak już brudny, garnitur i pożegnał się ze Smithem w sposób przesadnie oficjalny.
-Żegnam, panie Smith. Liczę, że po tej rozmowie wszystko będzie biec lepszym i przedewszystkim SZYBSZYM torem.
Mimo, że już się pożegnali (Smith lubił żegnać się w sposób milczący i nie patrzeć na żegnana osobę) odprowadził swojego gościa do windy i nacisnął przycisk odpowiedzialny za jej zamknięcie. Osoby, z którymi się żegnał, zwykle budziły w nim odrazę. W swoim życiu jakoś nigdy nie miał szczęścia spotkać człowieka, którego by polubił. Jednym z normalniejszych okazów był jednoręki Timmy, będący małomówny i na tyle głupi, że aż w swej naturze dobry.
Winda udała się ku powierzchni, zostawiając Smitha samego; tak jak lubił.
***
Klapa statku uderzyła ciężko o przystań, a z jego cienia wyłoniła się dobrze nam znana postać. Kręcone włosy, silne ramiona i garb, który miał ambicję znajdować się wyżej niż głowa znaczyły, że tą postacią jest Wiadełek. Spróbował się przeciągnąć, ale z jego sylwetką wyglądało to tak pokracznie, że autor postanowił oszczedzić czytelnikowi tej chwili. Zza niego wyłoniła się Mia, która spojrzała na niego gniewnie.
-Nie zapomniałeś o czymś?
-Z tego, co wiem, nie…-spojrzał odruchowo w dół-spodnie są na miejscu.
-A walizki?
-Faktycznie. Już lecę, moja najsłodsza!
I pobiegł niezgrabnie w głąb pokładu. Kilka sekund później wytoczył się pod nawałem walizek czarnoskórej piękności.
-Pytam ponownie: Co ty tam nosisz, kobieto?
-Rodzinę przywiozłam – odpowiedziała zgryźliwie Mia.
W tym momencie Wiadełek poczuł szturchnięcie, jakby popchnął go czołg…Walizki na samej górze zmieniły położenie, wpadając do wody. Tylko wyjątkowy instynkt pomógł mu chwycić krawędź kładki prowadzącej ze statku na ląd. Spod kładki wydobyło się gniewne:
-Może chociaż jakieś przepraszam?
Potężnie zbudowany człowiek tylko parsknął i skinął do drugiego, równie muskularnego, by iść dalej.
Mia puściła mu gniewne spojrzenie, które odbiło się od niego niczym rzutka od skały, po czym pomogła swojemu ukochanemu znaleźć się spowrotem na pokładzie.
-Co za prostactwo. Sama jestem z dzikiego plemienia, a jakoś nie zdarza mi się wrzucać przypadkowych ludzi z ich walizkami do wody…Poczekaj tu chwilę. Wyłowię je.
I wskoczyła do wody.
Kilka minut później wszystkie walizki były na powierzchni, a Mia wdrapała się na kładkę.
-Mogłem sie domyślić, że umiesz pływać. Sam nie umiem…Rozumiesz, garb.
-Nie szkodzi, kotku-powiedziała ze szczerym uśmiechem na twarzy-Umiesz wiele innych rzeczy.
Wiadełek złapał się zawiadacko za łopatę.
-A teraz weź te walizki, bo czeka na nas karoca. Nowe życie. Nowy dom.
Garbus posłusznie załadował na siebie walizki i zaczął błądzić wzrokiem w poszukiwaniu karocy. Port pełen był powozów, które rozwoziły ludzi po całym mieście na wyspie Katharsis. Ich właściciele stawali przy wyjeździe z portu na ich dachach, przekrzykując się nawzajem. Właściwie ciężko było nie znaleźć tutaj kogoś, kto nie dowiózłby w prawie każde miejsce na Katharsis za drobną opłatą.
Jego uwagę przykuł ubrany w złotą marynarkę człowiek w kapeluszu, który nie krzyczał tak jak pozostali, a wywiesił tabliczkę z cennikiem i spokojnie stał sobie na dachu, pogwizdując od czasu do czasu. Kiedy nie gwizdał, gładził się po swojej koziej bródce i rozgądał spokojnie po porcie, jakby specjalnie nie zależało mu na klientach.
Dziwny gust Wiadełka zadecydował.
***
Gdy konie usłyszały trzask bicza, który zadziałał na nie jak pedał gazu w samochodzie, ruszyły z łoskotem w stronę wyjazdu z portu. Powóz rzucał pasażerami we wszystkie strony świata. Sam Wiadełek miał wrażenie, że upominanie się o bagaże, gdy będą na miejscu, byłoby nietaktem…
Kiedy Mia przygniatała Wiadełka do lewego okna swoim imponującym biustem, podczas pokonywania przez powóz kolejnego zakrętu, woźnica z kozią bródką odezwał się nieoczekiwanie:
-JAK SIĘ NAZYWACIE?!
-WIADEŁEK! A TO JEST MOJA LUBA: MIA!
Mia uśmiechneła się niepewnie do woźnicy, gdy ten odwrócił się, by na nią spojrzeć.
I kolejny zakręt, który przemieścił Wiadełka i jego lubę na przeciwległe okno.
-ZARAZ WYJEDZIEMY Z MIASTA! TRASA JEST PROSTSZA, NIŻ TE KRĘTE ULICZKI!
Dobrana w ciekawy sposób para nie odpowiedziała nic, ponieważ prowadziła amatorskie zapasy w karocy, które to raz wygrywał Wiadełek, a raz Mia.
W końcu wyjechali na trasę.
-Co skłoniło was do kupna domu w największym i jedynym rejonie kopalnii na tej wyspie?-Zapytał woźnica z autentycznym zaciekawieniem.-I przepraszam, że tak odrazu na ty. Jestem Cromwley.
-Eee…Jakich kopalnii? Znaczy się…miło mi.
-Czego się da. Wyspa bogata jest w różne surowce i sprowadza inwestorów z całego świata. Nie zraża ich, że mieszkańcy zatrzymali się w czasie kilka wieków temu. Dla nich to nawet lepiej, bo mogą robić ludzi na szaro, no i mają autorytet. Kto się postawi człowiekowi, który przyleciał na wyspę swoim podniebnym ptakiem?
-Mam nadzieję, że dom nie stoi na terenie kopalń…
-Mój drogii…Czy czytałeś dokładnie ogłoszenie?-Spytała Mia, która zdawała się lekko tracić cierpliwość.
-Ależ nie. Stoi bardzo blisko, ale nie na terenie. Proszę się przygotować na noce przepełnione hałasem wywołanym przez odwierty. Podobno trafili na obecność jakiegoś wyjątkowo cennego surowca.
Wiadełek odetchnął z ulgą.
-Przynajmniej o tyle dobrze…Tak, czytałem nawet trzy razy. "Sprzedam tanio dom na wyspie Katharsis. Spokojna okolica i mała ilość sąsiadów. Teren wyjątkowo wartościowy.".
-Brawo-Odpowiedziała czarnoskóra piekność z dodatkiem wiadra ironii.
-Długo pan tak jeździ?-Spytał z zaciekawieniem Wiadełek.
-Dopiero od tygodnia. Wcześniej spędziłem wiele czasu, podróżując na statkach. Gdy spędza się tyle czasu na morzu, można sie nabawić choroby morskiej. Od pewnego czasu cenię sobie istnienie twardego gruntu pod nogami. Dosłownie-Westchnął głęboko, gdy w jego głowie pojawiły się obrazy z przeszłości przedstawiające fale, niestabilny ląd i miskę, z której korzystał bardzo często i nie służyła bynajmniej do jedzenia…-Stać was na remont?
-Jaki remont?-Zapytała zdziwiona Mia.
***
Dach sprawiał wrażenie, jakby gubił dachówki od wieku. Drobne powyginane prostokąciki spadały przy najmniejszym nawet podmuchu wiatru. Całość wyglądała jak zniszczona przez życie twarz. Zmarszczyki na ścianach ścieliły się gęsto niczym różowe kropki na fioletowym swetrze Wiadełka, który dostał kiedyś na święta. Nie chciał o nim rozmawiać…
Okna rozstały się z szybami dawno temu i w sposób drastyczny. Ktoś, kto je usuwał, zrobił to najprawdopodobniej na odległość i przy pomocy czegoś twardego.
Mia zamarła.
Wiadełek zamarł, gdy tylko zauważył, że to samo przed chwilą zrobiła jego wybranka. Do tej pory jego doświadczenie obfitowało w różne, bolesne konsekwencje. Instynkt, który rozleniwił się od pewnego czasu, próbował się teraz wydostać na powierznię i wykrzyczeć, łapiąc łapczywie oddech: CHODUU! Problem polegał na tym, że już zapłacił za dom, co kosztowało go pozbycie się czarnulki. Czarnulka była jak dotąd jego jedyną miłością, Za cechy pozytywne można uznać fakt, iż nie było możliwości, by dostac od niej patelką w łeb. Pęknięcie bębenków też nie wchodziło w rachubę*. Do negatywnych należał głównie jej brak na wyspie, ale mawiają, że miłość wymaga poświęceń.
-Nieźle umoczyłeś, przyjacielu, che che…-Cromwley spróbował rozpaczliwie rozładować napięcie-Na mnie juz czas!
Ciszę mrożącą krew w żyłach przerwał odgłos bagaży uderzających o ziemię i trzask bicza.
Mia wydała z siebie dźwięk przypominający "argh".
-Wnieść bagaże?-Spytał niepewnie Wiadełek.
Dźwięk przypominający "argh" powtórzył się jeszcze kilka razy.
*Nigdy nie był w stanie odłożyć na sportowy tłumik.
***
Gdy pierwsze chwile oszołomienia były już za Mią, a dom zdawał się być nawet ładny jak na zdewastowaną ruderę, garbus, który wyczuł moment, spytał:
-Może wejdziemy?
-Weź bagaże…-odpowiedziała zrezygnowana.
Wiadełek pochwycił wszystkie torby i z lekką ulgą poprowadził swoją wybrankę do czegoś, co kiedyś było drzwiami.
Dobra nasza, myślał. Obyło się bez przemocy. Ten dom nie może wyglądać wewnątrz gorzej niż na zewnątrz. Pomyślałem, że nie może?
Słabość stwierdzeń typu: "Jestem pewien, że…","Nic takiego nie powinno się zdarzyć", czy "Prędzej mi kaktus na czole wyrośnie"; polegała na tym, że nie miały wiele wspólnego z pewnością. Często też jakoś nie dogadywały się z rzeczywistością, jakby nie trafiając w jej drastyczny gust…
Gdy nacisnął na klamkę, jednocześnie utrzymując stos toreb, odpadła tak złośliwe, jak klamki, które odpadają wtedy, gdy człowiek dźwiga kilka toreb i czuje na plecach gniew swojej żony. To nie był dobry moment, by kombinować i majsterkować. Poza tym czuł, że zaraz straci ręce, a na wyspie nie było udogodnień dla niepełnosprawnych…
Wyrwał je z zawiasów jednym kopniakiem. Drzwi wylądowały na parkiecie, tworząc w nim kilka dodatkowych dziur.
-Panie przodem? Ostrzegam. Nic nie widzę. Może wykorzystamy twoją umiejętność widzenia?
-A proszę bardzo!
Mia wyskoczyła przez próg niczym puma i ominęła zręcznie wszystkie dziury w podłodze.
-Możesz śmiało wchodzić!-krzyknęła.
Wiadełek wykonał kilka pewnych kroków przez próg. Nie zdążył wykonać reszty kroków, ponieważ podłoga zdecydowała nie być w miejscu, gdzie postawił stopę. Jego pokraczne ciało zapadło się gwałtownie w dół, a torby-jakby się stęskniły*-podążyły za nim. Kilka zdążył złapać, poza jedną, która trafiła go w głowę. Z opowiadań Mii dowiedział się potem, że pozostałe również próbował złapać głową.
*Cynik tłumaczyłby ową tęsknotę grawitacją.
***
Pierwszym widokiem, jaki pojawił się przed jego oczami po ich otwarciu, były czyjeś rozmazane kontury. A w tle rozmazany żyrandol.
Niewyraźna postać policzkowała go lekko, a jej głos stawał sie coraz lepiej słyszalny.
-Kochanie! Żyjesz?-krzyczała Mia.
Wiadełek podniósł się w miarę możliwości i rozejrzał dookoła. Dom przypominał dawno nieodwiedzaną światynię jakiegoś zapomnianego boga. Ściany wyglądały, jakby miały zaraz runąć w dół. Przynajmniej wiemy, że kiedyś, bardzo, bardzo dawno temu było tu ładnie, pomyślał garbus. A potem ktoś przyszedł, popsuł klamkę, podziurawił podłogę i porozwieszał obrazy ludzi, którzy zapewne wielokrotnie nakłuwali się na igły z botoksem. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że jakaś postać z tych obrazów mogła kiedyś się uśmiechnąć.
-Na co się tak patrzysz? Żyjesz?!-Krzyczała rozhisteryzowana Mia.-Wiesz, że nie chciałam…
-Co? Tak, tak. Wszystko wiem-Odparł Wiadełek, będąc w trakcie powrotu ze świata gwiazdek i ćwierkających ptaszków latających wokoło głowy.
-To może wstaniesz?…
Garbus podniósł się ociężale i wyjął nogę z dziury w podłodze. Naokoło leżały torby. Niektóre z nich, po kontakcie z podłogą, rozluźniły swoje wieka. Wystawały z nich skąpe ubrania i stłuczone naczynia. Wolał nie myśleć o tym, kto będzie musiał je sklejać…
-Wziąć walizki?-Spytał z udawanym grymasem bólu na twarzy.
-Nie, nie…Idź poszukać jakiegoś łóżka i połóż się. Ja zajmę się resztą.
Gdy odwrócił się w stronę schodów, na jego twarzy pojawił się uśmiech człowieka, który wymanewrował pół świata. Łóżko…miękkie i wygodne… Ostatnio pojawiało się tylko w jego snach, gdy drzemał na twardej podłodze podczas podróży statkiem.
Wdrapał się na schody i pokonał je-ku swemu zdziwieniu-bez żadnego upadku.
Gdy szukał sypialni na piętrze, Mia zbierała rozrzucone torby i upychała do nich swoje ubrania. Przynajmniej tak sądziła. Gdyby zobaczyli ją w takim czymś na mieście, kobiety tupały by swoimi zakrytymi po kostki, przez długie suknie, nóżkami, a mężczyźni luzowali krawaty i machali przed twarzami cylindrami.
Kiedy wieko ostatniej torby wydało charakterystyczny trzask, wydało też drugi. To dziwne, ale dobiegał on z piętra. I przypominał donośny trzask. Jakby coś, co go wydało, ważyło kilkaset kilogramów.
-Nic mi nie jest!-Krzyknął stłumionym głosem Wiadełek.
***
Smith podążał w pośpiechu ciasnym korytarzem. Zewsząd sypał się piasek, utrudniając doświadczonemu kopaczowi przedostanie się do celu. Krzyki były coraz wyraźniejsze i głośniejsze.
-Szefie! Mamy problem przy głównym wiertle!-Krzyknął niski i gruby górnik. Spod warstwy wilgotnej ziemi spoglądały rozbiegane oczka, które patrolowały teren z nad orlego nosa. Twarz zdobił zarost, który z kolei zdobił piasek.
-Co znowu nawaliło?
-Nie wiemy. Chyba zacięło się na czymś twardym…Na dodatek mieliśmy tu niezłe trzęsienie w terenie i odcieło kilku naszych.
-Posłać po kilku specjalistów! Nie mamy czasu na przerwy w odwiertach!-Krzyknął wiecznie sfrustrowany Smith.
Góra nie lubiła, gdy dół-czyli Smith i reszta jego niezbyt kompetentnych podwładnych-przynosił straty. Właściwie dla nich, on i jego ludzie byli ogółem; mrówkami, które za niezbyt wielkie pieniądze ryzykowali swoje zycie dla kilku panów w garniturach, których sama marynarka była warta wiecej niż oni wszyscy w komplecie…
To już kolejny raz w tym miesiącu, myślał. Ciągle trafiamy na jakieś kamienie i tracimy czas, a ta banda ulizanych klaunów stoi za nami i próbuje poganiać, jak jakieś bydło…Kiedyś zmienię cel odwiertu.
Smith zastanawiał się jeszcze przez chwilę, co znalazłby we wnętrzu przeciętnego inwestora i był pewien, że na pewno nie byłoby tam małych i słodkich szczeniaczków.
Jego myśli rozwiał hałas pracującego wiertła.
-USTERKA USUNIĘTA, SZEFIE!
Ziemia zatrzęsła się ponownie.
Kiedy dotknął stopami pokładu, wyeksponował reszcie załogi swoją wychudłą sylwetkę i długie, lecz silne mięśnie.
Umm... czy to ma być jakaś parodia tekstów analizowanych w reklamowanej na tym forum Armadzie Waazona?
Rumianku nie pije się na ból głowy, tylko brzucha, a galera jest z reguły napędzana wiosłami, nie wiatrem. Ale nie wiem, czy jest sens w ogóle tu oczekiwać logiki. Pewne elementy wskazują, że opowiadanie jest w zamierzeniu humorystyczne, a autorzy opowiadań humorystycznych jakoś dziwnie niechętnie podchodzą do zarzutów natury logicznej.
Rumianek pomaga na wszystko! : D
A tak na poważnie. Nie znam się zbytnio na żeglarstwie, ale z tego, co wiem, galera jest też wspomagana przez żagle. Opowiadanie ma być humorystyczne, ale nie do końca. To nie papka, która ma tylko śmieszyć : )