- Opowiadanie: Maciek295 - Noc z życia Anny Blue - część 1

Noc z życia Anny Blue - część 1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Noc z życia Anny Blue - część 1

Kolejna ofiara Ogrodnika!

Poszukiwany od pół roku morderca, znany jako „Ogrodnik”, znów dał o sobie znać. Tym razem jego ofiarą padła siedemdziesięciodwuletnia Marianna Tumarska – członkini Klubu Gospodyń Wiejskich i wdowa po byłym burmistrzu Danielu Tumarskim. Staruszka została znaleziona w domu przez przyjaciółkę. Przyczyną śmierci było uduszenie. Morderstwa „Ogrodnika” można śmiało określić jako zbrodnie doskonałe – komentuje Grzegorz Malik, policjant. Ten nieomylny morderca nie pozostawia po sobie żadnych śladów, dlatego policji tak trudno go ująć. Podobnie jak miało to miejsce w przypadku poprzednich morderstw, przed domem zmarłej Marianny Kieliszczyk znaleziono białą różę – znak rozpoznawczy „Ogrodnika”. Nikt nie wie, czemu zbrodniarz wybrał akurat ten sposób oznakowywania miejsc zbrodni. Wszyscy mieszkańcy Mglistego Wzgórza proszeni są o zachowanie szczególnej ostrożności i zgłaszanie policji każdego zdarzenia, które może mieć związek ze śledztwem.

***

– Aniu – szepnęła Aleksandra do ucha śpiącej córki. – Już dwudziesta druga, pora wstawać.

Mała dziewczynka z włosami spiętymi w dwa kucyki uchyliła oczy i uśmiechnęła się na widok mamy, ślącej jej buziaki na odległość.

– Nigdzie nie wstaję – odpowiedziała ochrypłym, cieniutkim głosem.

Kobieta dla żartów potrząsnęła córką, aby przepędzić resztki snu spod jej powiek, a potem powiedziała:

– Dwadzieścia minut – I pocałowała Anię w czoło na wyjście. Córka zamknęła oczy, a gdy ponownie je otworzyła, mamy już nie było.

Dzień Ani Blue zaczynał się zawsze tak samo – od początku, czyli w jej przypadku od końca. To, co dla większości nazywa się wieczorem, dla Ani oznaczało poranek. Północ to środek dnia, a wschód słońca miał takie samo znaczenie jak zachód dla przeciętnych ludzi. Tak, tak, Ania była zupełnie inna niż reszta dziesięciolatek. Bo kto to słyszał, aby zasypiać o świcie, a budzić się o zmierzchu? Sama niekiedy nazywała siebie nietoperzem i żartowała, że potrafi lokalizować rzeczy w ciemności za pomocą echolokacji.

Innymi sprawami, różniącymi Anię od rówieśniczek, było na przykład to, że nigdy nie widziała słońca w zenicie (czasami z ciekawości odchylała Wielką Zasłonę nr 3 w salonie i widziała drzewa skąpane w jasnym świetle, ale ani razu nie udało się jej dostrzec jego źródła) nigdy nie mogła opalić się na wymarzoną czekoladkę, dlatego odkąd tylko pamiętała, chodziła blada jak śmierć. Lekarze mówili, że umrze przed dwudziestym rokiem życia, ale mama zawsze powtarzała, że ma plan, który pozwoli dziewczynce żyć znacznie dłużej. Co dziwne, Ania nigdy nie dowiedziała się co to za plan.

– Powiem ci później – odpowiadała mama.

Czasami Ania nawet wątpiła w jego istnienie. I wtedy szybko kalkulowała w głowie; dwadzieścia minus dziesięć…to dziesięć. A to oznaczało, że przeżyła już połowę życia.

– Mamo, czy to prawda, że zostało mi tylko dziesięć lat? – pytała Ania.

Mama, lekko zakłopotana, odpowiadała;

– Ależ skąd, córciu. Założę się, że przeżyjesz nas wszystkich.

Nie chciało jej się w to wierzyć. Mama oszukiwała. Widziała to w jej oczach. Z trudem przyjmowała do siebie wiadomość: „Zostało mi tylko dziesięć lat…”

A to wszystko przez jej chorobę. Ania cierpiała na schorzenie zwane skórą pergaminową. Oznaczało to, że gdy tylko wyjdzie na słońce, jej skóra wysuszy się na wiór, wyskoczą na niej plamy, a oczy zabolą jakby wbijano w nie malutkie szpilki. To dlatego od urodzenia mieszkała w tym domu, w którym okna odsłaniane były po zachodzie słońca, a w ciągu dnia panowały grobowe ciemności.

Gruba, czarna jak smoła Wielka Zasłona nr 1, zsunięta przez mamę na bok, odsłaniała widok okolicy. Ania siadła na łóżku i zerknęła na niebo koloru rozwodnionego, granatowego atramentu. Słońce znikło już za horyzontem, a po firmamencie rozsypały się pierwsze gwiazdy. To znak, że pora wstawać.

Przebrała się i przywitała z Tipciem. Dostała go od pani dermatolog (na tyle się z nią zżyła, że zaczęła do niej mówić „ciociu”), która przychodziła do niej, aby obejrzeć jej ciało i ewentualnie zaplanować usunięcie zmian skóry. Czasami „ciocia” przynosiła zabawki. Dziewczynka miała już ich całą półkę, ale najbardziej uwielbiała Tipcia, rudego pieska z połyskującymi czarnymi oczami i klapniętymi uszami. On zajmował zaszczytne miejsce tuż obok poduszki.

Ania wpatrywała się w jego puste oczy i zastanawiała się, czy nie byłoby lepiej, gdyby sama była takim pluszakiem. Mogłaby liczyć na tyle uścisków, miłych słów, całusów na dobranoc i dzień dobry. No i żadnych zmartwień, których ona miała zbyt dużo jak na dziesięciolatkę. Tak, to byłoby klawe życie. Postanowiła, że wieczorem, podczas odmawiania pacierza, zapyta Pana Boga, czemu nie stworzył jej jako pluszowego pieska.

Czy śniadanie spożywane po dwudziestej drugiej nadal można nazwać śniadaniem? Ania tego nie wiedziała, ale nic nie przeszkadzało jej w tym, aby tak właśnie nazywać wieczorny posiłek. Szybko spałaszowała dwie kanapki z sałatą, żółtym serem i marchewką (mama upychała marchewki gdzie tylko się dało, bo wierzyła, że dzięki nim mała będzie jeszcze lepiej widziała w ciemności) i poszła do salonu. Wyglądał on tak, jak zwykle. Oświetlały go dwie świecie, stojące na stole i rzucające nikłe światło na ściany. I tak oto można było dostrzec półkę z wielkimi paprotkami (wciągu dnia ta część domu zazwyczaj była nasłoneczniona, więc kwiaty mogły swobodnie rosnąć) albo stary drewniany regał, na którym stały zdjęcia taty. Tata był Anglikiem i pracował w Wielkiej Brytanii. To po nim Ania odziedziczyła nazwisko Blue (nie wiedziała, co oznacza) Co miesiąc przesyłał czterysta funtów, aby Aleksandra i Ania mogły normalnie żyć, a przyjeżdżał zwykle w święta i na wakacje, czyli za dokładnie osiemdziesiąt siedem dni (Ania dokładnie odliczała czas do powrotu taty, skreślając dni na kalendarzu)

– Chodź, córciu – powiedziała mama, odsuwając krzesło dla Ani.

Dziewczynka usiadła posłusznie i przygotowała się na lekcje.

– Dziś przeczytamy sobie Małą księżniczkę.

– Reeety, mamo. Całą?

– Nie, tylko dwa rozdziały – odpowiedziała mama, podsuwając córce książkę pod nos. – Powiedz mi, proszę, kto jest autorem Małej księżniczki.

Ania wzięła książkę do rąk i natychmiast rzuciła:

– Frances Hodgson Burnett – odpowiedziała, łamiąc sobie przy tym język.

– Bardzo ładnie – pochwaliła mama. – No to zaczynaj. – Dodała, zachęcając córkę do rozpoczęcia lektury.

Ania wciąż miała problemy z czytaniem, dlatego zanim dotarła do końca pierwszego rozdziału, minęło dobre trzydzieści minut. Mimo panujących w pokoju ciemności, widziała bardzo dobrze litery i nie musiała nawet podstawiać książki pod święcę (wiwat marchewki!)

– Mogę pójść się napić wody? – spytała, gdy zamknęła książkę. – Zaschło mi w gardle.

– Oczywiście, ale wracaj prędko. Musimy jeszcze przerobić ułamki.

Ania wydała z siebie dźwięk niezadowolenia i powolnym krokiem ruszyła do kuchni. Nie lubiła zaglądać do lodówki, bo strasznie raziło ją światło, dlatego otworzyła ją tak szybko, jak umiała, znalazła butelkę wody mineralnej i prędko zamknęła. Podeszła do szafki, skąd wyjęła szklankę i nalała sobie wody. Piła, patrząc przez okno i choć niewiele tam widziała (jak zwykle, zresztą) widok ten bardzo ją niepokoił. Mama opowiadała jej często o ogrodzie. Oczami wyobraźni widziała piękne kwiaty, wabiące najbarwniejsze motyle i pszczoły, co jak się zdenerwują, to żądlą. Zawsze jednak, gdy patrzyła przez okno, wydawało jej się, że mama ją oszukuję. Że niby ta czarna, bezkształtna plama to ten zachwycający ogród? Nie chciało jej się wierzyć, że słońce potrafi tak wyeksponować piękno kwiatów i roślin. Tak bardzo chciałaby zobaczyć kwitnącą hortensję, podobno jest taka cudowna. A tak, to widziała jedynie bukiet tulipanów, przyniesionych przez mamę w zeszłym tygodniu, teraz już zresztą całkowicie uschniętych.

I wtedy zobaczyła niewielki, pomarańczowy punkcik, poruszający się wśród drzew. Przypominał płomyk świecy. Raz po raz niknął, pewnie za drzewami. Ania przysunęła głowę bliżej do szyby, jakby to miało pomóc w zidentyfikowaniu pomarańczowego obiektu. Gdy wytężyła swój sokoli wzrok, dostrzegła jakby obudowę. Tak, była już pewna. Widziała szklany prostopadłościan z płomieniem w środku. Coś jej to przypominało… Ach, tak! Widziała taką samą rzecz na strychu, gdy szukała nowych bloków do rysowania. Mama mówiła jej, że nazywa się to… lampa naftowa. Ale przecież lampy naftowe nie mają zwyczaju unoszenia się w powietrzu. Ktoś musi je trzymać… I ten ktoś musi chodzić bardzo chwiejnym krokiem, bo lampa kołysała się na prawo i lewo. Wtedy tajemniczy nieznajomy uniósł lampę nieco w górę. Oświetlił swoją twarz, jakby chcąc, aby Ania go dostrzegła. Zobaczyła gęstą, ciemną brodę i długie, kręcone włosy, zakrywające twarz.

Ciszę przerwał trzask tłukącej się szklanki. Resztki wody rozlały się po podłodze, a przez dom przeszedł dziewczęcy krzyk. Ania skuliła się pod ścianą i krzyczała: „Mamo! Chodź szybko!”

Aleksandra przybiegła, choć w jej przypadku oznaczało to, że po prostu przyszła, tylko trochę szybciej.

– Mamo – szepnęła Ania. – Ktoś jest za oknem, zobacz.

– Co ty mówisz, Aniu. Jaki „ktoś”? – powiedziała i wyjrzała na podwórze. Rozglądała się na prawo i lewo, przytykała nos do szyby, mrużyła oczy, ale nikogo nie zobaczyła.

– Las jak las, nic nadzwyczajnego, a już na pewno nie ma tutaj nikogo nieznajomego.

– Ale mamo! Ja widziałam! – powiedziała Ania i podeszła do parapetu. – Ten ktoś był tam. – Wskazała.

Aleksandra wlepiła wzrok w miejsce wskazane przez córkę, ale nikogo tam nie było.

– Nie rozumiem – mruknęła Ania. – Tam ktoś był, mamo. Musisz mi uwierzyć!

Aleksandra wzięła córkę za rękę.

– Chodź, ułamki czekają…

Ania Blue weszła do swojego pokoju i zamknęła leniwie drzwi. Mózg jej się gotował od nadmiaru informacji. Westchnęła głęboko i padła na łóżko, aby chwilę odpocząć.

– Widzisz, Tipciu, jakie życie jest trudne. Musiałam nauczyć się zamieniać ułamki zwykłe na dziesiętne. Ale po co mi to? Nie rozumiem, przecież to mi się do niczego nie przyda – powiedziała i uścisnęła pieska na tyle, że gdyby tylko był żywy, trochę by go poddusiła. – Pójdę porysować – powiedziała pluszakowi i zaczęła szukać kredek i bloku.

Mimo szczerych chęci nie znalazła ani tego, ani tego. Zapewne blok już się skończył, a kredki pogubiły. Dlatego musiała zdobyć nowe przybory. W tym celu zeszła na dół i szybko znalazła mamę. Ona akurat oglądała późne wydanie wiadomości. Gdy tylko Ania weszła do salonu, oczy zapiekły ją od blasku telewizora, dlatego przyłożyła dłoń do oczu, aby ją więcej nie bolało.

– Mamo? – powiedziała. – Gdzie są moje kredki i blok?

Aleksandra wyłączyła telewizor, aby córka mogła normalnie widzieć i powiedziała:

– Chyba ostatnim razem gdy sprzątałam, położyłam wszystko na szafce na poddaszu. Sprawdź tam.

– Dobrze, mamo – odparła Ania i już jej nie było.

Poddasze od zawsze trochę przerażało Anię. Jedynym źródłem światła była tam żarówka zwisająca z dachu na sznurku, ale Ania już nawet zapomniała, do czego służą żarówki. Stąpała po przyjemnej wykładzinie. Gdy skończyły się schody, szybko ruszyła w kierunku szafki, stojącej obok walizek podróżnych.

Gdy była już dwa metry przed przyborami do rysowania, stało się coś dziwnego. W jednej chwili ściany zalała brzoskwiniowa farba, a kurz z mebli wytarła niewidzialna szmatka. Podłoga błysnęła, idealnie wypolerowana. Dywan, wcześniej zszarzały i wyblakły, świecił teraz nowością. W powietrzu unosił się słodki zapach truskawek. Na szafkach piętrzyły się książki, a w kącie stało pianino. Żarówka zamigotała, by w końcu zaświecić jasnym światłem.

– Aaa! Mamo! Boli! – krzyknęła Ania, zakrywając oczy.

Po omacku znalazła najbliższą szafę i schowała się w niej. Odchyliła rękę i z ulgą stwierdziła, że jest tu wystarczająco ciemno. Do środka sączyła się tylko strużka światła, jednak nie na tyle jasnego, aby razić Anię.

– Już spokojnie – powtarzała sobie w myślach. – Mama zaraz przyjdzie i zgasi światło.

Ale mama nie przychodziła.

– Mamo! – krzyknęła ponownie.

I wtedy stało się coś jeszcze dziwniejszego. Pokój wypełniła… muzyka. Pojedyncze dźwięki, układające się w całą melodię dobiegały z kąta pomieszczenia. Ania szybko skojarzyła, że ktoś gra na pianinie. Przytknęła dłoń do ust i nawet nie pisnęła. Kto to mógł być? Nie wiedziała, ale wolała nie zradzać swojej obecności. Stopy bolały ją od kucania, więc najciszej jak mogła zmieniła pozycję na wygodniejszą. Wtedy ją olśniło. Skądś znała tą piosenkę… Wsłuchała się w muzykę i natychmiast sobie przypomniała. Tata ją grał, gdy mieszkał jeszcze z nimi. Zaraz, zaraz… jak ona się nazywała? Tytuł wyleciał jej z głowy, ale wnioski były jednoznaczne; przy pianinie siedział… tata. Zwątpiła w to, o czym pomyślała. Przecież to nie było możliwe. Tata wyjechał. Do Wielkiej Brytanii. Czemu gra na pianinie? A może to jednak nie on?

Wtedy usłyszała trzask. Trzask zamykanych drzwi. Muzyka natychmiast ucichła i sądząc po dźwiękach, ktoś wstał z krzesła przy pianinie. Po chwili na poddasze weszli inni ludzie. Za każdym razem gdy Ania próbowała przybliżyć twarz do szparki w drzwiach, oczy szczypały ją niemiłosiernie, więc musiała obserwować wszystko z oddali. Jeden z mężczyzn zatrzymał się dokładnie naprzeciwko szafy. Wtedy dostrzegła jego oblicze. Miał na sobie mokre ubrania, a twarz zasłaniały mu broda i czarne, kręcone włosy. W ręku trzymał… lampę naftową. Wtedy Ania nie miała już żadnych wątpliwości. Tego samego człowieka widziała kilkadziesiąt minut temu. Za oknem. Co on tu robił? Włamał się? Czemu mama ich nie zatrzymała? Co się z nią właściwie dzieje?

– Witaj, Edwardzie – powiedział człowiek z lampą.

Edward? Przecież jej tata nazywa się Edward. Wtedy już nie miała żadnych wątpliwości; na poddaszu jest tatuś.

– Czego tu chcecie? – odpowiedział znajomy głos, ale brzmiący nieco inaczej.

– Nie udawaj, że nie wiesz – powiedział ktoś inny.

– Wynoście się – rzucił tata.

– Nie tak prędko. Przyszliśmy tylko przypomnieć ci o naszej umowie.

– Nie musicie, wynocha! – krzyknął Edward.

– To nasze wzgórze, Edwardzie. Mgliste Wzgórze należy do nas, nie masz prawa mówić „wynocha”.

Tata nic nie odpowiedział.

Ponownie przemówił człowiek z lampą:

– Tak więc, jak już wspominałem, przyszliśmy ci przypomnieć o warunkach. Bo z tego co wiemy, ostatnio byłeś z małżonką trochę zbyt, jak by to powiedzieć, rozhulany…

– Dotrzymam słowa, uwierzcie mi – powiedział Edward

– No ja myślę… chyba nie chciałbyś, aby twój pierworodny konał z bólu, co?

Tata milczał. A Ania zachodziła w głowę, o co mogło chodzić. Przecież była jedynaczką. O jakiego „pierworodnego” chodzi? Zaraz, zaraz – pomyślała – a co jeśli to ja jestem tą „pierworodną”? To wszystko nie miało sensu. Znajdowała się na poddaszu, które wcale nie przypominało znanego jej pomieszczenia, obok szafy stał tata, pracujący i mieszkający w Wielkiej Brytanii i na dodatek towarzyszyli mu wariaci, mówiący o jakiejś umowie.

– Pamiętaj, że to tylko dzięki nam jesteście małżeństwem. Kojarzysz? Coś za coś. Aleksandra ciebie poślubi, ale zero dzieci. Inaczej… sam zresztą wiesz – tu przyłożył rękę do gardła i wydał z siebie dźwięk konającego człowieka.

– Dobrze, wiem – powiedział Edward. – A teraz wyjdźcie… proszę – powiedział łamliwym głosem.

– Skąd ten ton, Edwardzie. Czyżby coś się stało?

Wtedy Ani udało się ujrzeć ojca. Stał przy piątce innych, zupełnie przemoczonych mężczyzn. Wyglądał zupełnie inaczej, niż go pamiętała. Włosy miał gęstsze i ciemniejsze, a twarz zdawała się być jaśniejsza i gładsza. Otarł łzy. Tata otarł łzy?! – Ania nie mogła uwierzyć. Ojciec zawsze wydawał jej się silnym mężczyzną, dla którego płacz był czymś zupełnie obcym.

– Nie, nic – odparł Edward.

– Na pewno? Nie planujecie z małżonką może, no wiesz, poszerzyć rodzinę?

Edward milczał. I to wystarczyło, aby mężczyzna z lampą wyciągnął swoje wnioski.

– A więc to tak. Wiedziałem, że to zrobisz. – Zaśmiał się drwiąco, jakby myśl o konsekwencjach postępku Edwarda napawała go entuzjazmem. – Wiesz, co teraz będzie – Ton jego głosu nie wydawał się ani miły, ani chociażby obojętny.

– Nie róbcie jej krzywdy. Proszę! Ma tylko parę miesięcy!

– Och, to wzruszające – odparł z sarkazmem jeden z mężczyzn.

– Dobra, panowie, idziemy. A ty, Edwardzie, pożałujesz, że to zrobiłeś. A tak z ciekawości, jak się nazywa?

Tata przez chwilę milczał. Później wyszeptał pod nosem, jednocześnie wycierając nos:

– Ania.

Czyli jednak to ona była tą „pierworodną”. Ale co się właściwie stało? Cofnęła się w czasie? Najwyraźniej, bo doskonale słyszała, jak tata mówił: „Ma tylko parę miesięcy”. Co zamierzają ci ludzie zrobić? Pewnie pójdą teraz do jej pokoju i ją okaleczą. A może sprawią, że będzie chora? Może to przez nich ma pergaminową skórę? To… przez tatę. Złamał obietnicę.

– Ania… Ładnie – rzucił i grupka mężczyzn wyszła z poddasza, pozostawiając za sobą mokre ślady.

Wtedy światło zgasło i z powrotem na poddaszu zapanowały ciemności. Ania niepewnie uchyliła drzwi szafy i ze zdumieniem zorientowała się, że pomieszczenie wyglądało tak, jak powinno. Dywan znów zestarzał się o parę lat, podłoga i meble pokryły się warstwa kurzu, a w rogach pająki utkały pajęczyny.

– Tato? – spytała tak cicho, jak umiała.

Nikt jej nie odpowiedział. Wysunęła nogi z szafy i stanęła na podłodze. Rozejrzała się po pomieszczeniu, szukając taty, ale nikogo prócz niej tam nie było.

Musiała o tym powiedzieć mamie. Teraz.

Nie czekała dłużej. Zbiegła po schodach i wypadła na piętro. Z ulgą stwierdziła, że ta część domu się nie zmieniła.

– Mamo! Mamo! – krzyczała, biegnąc na parter.

Wpadła do salonu, ale przed telewizorem nikt nie siedział. Wszystko wyglądało na opuszczone zaledwie kilka minut temu. Przebiegła przez kuchnię, przedpokój, zajrzała do łazienki i do piwnicy. Nigdzie ani śladu mamy.

– Mamo – mruknęła, stojąc na środku długiego i przytłaczającego korytarza. – Mamusiu… – Jej głoś stawał się coraz słabszy. – Tu ktoś jest.

Nie wiedziała, czy mówi prawdę, czy to tylko wybryk jej wyobraźni. Wolała nie ryzykować i zaczekać na mamę… pod łóżkiem. Tak. Źli ludzie i potwory nie zaglądają pod łóżko.

Wbiegła z powrotem na piętro i pewnie weszła do swojego pokoju.

Wtedy oczy zalał jej pomarańczowy blask.

Ktoś już na nią czekał…

Koniec

Komentarze

Spanie z włosami spiętymi w kucyki? Biedne dziecko, współczuję.

Reszta OK. Trochę może drażnić (nieświadome?) dopasowywanie stylu narracji do wieku bohaterki ("Tak, tak, Ania była zupełnie inna niż reszta dziesięciolatek"), ale językowo nie ma się do czego przyczepić.

Nowa Fantastyka