
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Było wczesne popołudnie. Słońce, jak dotąd spacerujące z udawanym spokojem po niebie, w końcu zaczęło się przybliżać do zachodu. Nasz bohater czuł zmęczenie. Ostro promienie dziennej gwiazdy raziły jego oczy. Bolał każdy mięsień, waliło przeciążone serce. Stosy walających się wszędzie trupów utrudniały zgrabne i pełne finezji ruchy wielkiego wojownika. Do nozdrzy docierał nieprzyjemny, ostry zapach śmierci. Wiele walecznych osób zginęło na tym polu chwały. Siwe włosy opadały na ramiona szarpane przez niespokojne i niezdecydowane co do swej siły i determinacji, podmuchy wiatru. Ubrał się, jak zwykle w kolczugę i nowomodne skórzane spodnie, w dłoni dzierżył katanę, ten słynny ze skuteczności japoński miecz. Czuł jak do gardła podchodzi mu dzisiejsze nie do końca strawione śniadanie, ale starał się tego o sobie nie pokazywać. Będąc w wojennych potyczkach starą wygą wiedział ile daje, nawet fałszywa, pewność siebie okazywana w obecności wroga. Na przeciw niego stał dumnie rozkraczony rycerz. Ubrany w ciemną, prawie czarną, błyszczącą ciężką zbroje dzierżył, zaledwie w jednej ręce, dwuręczny, prawie dwumetrowej długości miecz. Nawet uwzględniając jego olbrzymie rozmiary, prawie dwumetrowy wzrost, oraz przysadzistą posturę, trudno było uwierzyć, że jest w stanie, bez jakiejś podpory, coś więcej aniżeli jedynie stać w miejscu. Tego typu zbroje używano w konnej walce. Były zbyt ciężkie na to, by dobrze przysłużyć się w przypadku pieszego pojedynku. Wiedźmin rzucił się do przodu. Nie lubił czekać na atak. Dlatego też chciał pierwszy rozpocząć walkę. Rycerz uchylił się, a następnie zaatakował go widłami. Siwowłosy poczuł bolesne uderzenie. Nigdy wcześniej nie zaznał takiego bólu. Zdumiony wpatrywał się w swoje własne flaki wyprute przez dwuzębne widły. Czul zbliżającą się śmierć i przeklinał to upokorzenie, które mu zadano. Nad nim pochylał się rycerz. Dziwnie odmieniony. Gdzieś zniknęła przyciężka zbroja zastąpiona chłopskimi, poszarpanymi, workowatymi ciuchami. Wiedźmin, umierając, czuł jak oblewa go rumieniec wstydu. Upokorzony skonał nadziany na chłopskie widły. Horacy Czarnecki, wściekły jak diabli, zerwał z głowy hełm profesjonalnego gracza. Kolejny raz złapał w necie wirus, który zakpił sobie z niego w podstępny sposób pozbawiając szansy na wygraną. Musieli za tym stać ci cholerni Żydzi, no i oczywiście cykliści, bo kto normalny w dzisiejszych czasach jeździ na rowerze? Te niedobitki rasy podludzi obrazili jego honor, prawdziwego białego rasowego Słowianina. Zresztą, kto ich wpuścił do internetu? Horacy ze zbolałym sercem i równie kwaśną miną zresetował stan gry, a do obecnego poziomu dochodził przez całe przedpołudnie, poprosił antywirusa o wyszukanie winowajcy kiepskiego samopoczucia i zawiadomienie o popełnionym przestępstwie Polskiej Policji Państwowej. Mało było odważnych, którzy nie miękli mając do czynienia z tym organem władzy. Zresztą tradycyjnie niepoprawnych rasowo podłączali do prądu.
– Kochanie, obiad !- z dołu dobiegło wołanie mamy. Zaskoczony spojrzał na zegar. Tak, było już po trzeciej. Niedługo ojciec wróci do domu i jeżeli ojczyzna pozwoli zjedzą razem wspólny, rodzinny posiłek.
– Już idę! – odkrzyknął. Sprawdził działanie antywirusa, które uprzejmie, jak przystało na sztuczną inteligencję, poinformował go o podjętych działaniach. W ciągu tej krótkiej chwili znalazł on miejsce ataku, zdążył przekazać PPP– owi adres winowajcy, wyłączyć mu prąd, zablokować drzwi i wpuścić do klatko-mieszkania gaz paraliżujący. Horacy uśmiechnął się rozbawiony. Z jego sztuczną inteligencją byle młotek nie mógł pogrywać. Skończą się internetowe ataki widłami. Zablokował dostęp do systemu, młodszy brat mógłby znowu nabroić, przylizał czuprynę i zbiegł na dół do salonu.
– Umyłeś ręce? – spytała mama, gdy siadał do stołu.
– Oczywiście – skłamał bez wahania w głosie. Gdzie w końcu miał się ubrudzić? Nie przerzucał przecież gnoju. W zasadzie ie za bardzo wiedział co to jest, ale kojarzyło mu się z czymś brudnym, nieczystym.
W jadalni, ku pewnemu zaskoczeniu Horacego, siedziała cała rodzina. Zwykle ojciec spóźniał się na obiad, a bywały i takie dni, że nie było go cały wieczór i większą cześć nocy. Służba ojczyźnie wymagała jednak, jak mawiał, pełnego poświęcenia. Tym razem zasiadł u szczytu stołu mając po swojej prawej ręce rodzicielkę Horacego, swoją ukochaną żonę. Po tej samej stronie, jako najstarszy z rodzeństwa, zasiadał on sam. Naprzeciwko niego, jak zwykle, usiadł jego młodszy brat, Bożydar, oraz siostra Penelopa. Nawet oni, chociaż wyjątkowo zazwyczaj krnąbrni, tym razem zachowywali się wyjątkowo spokojnie.
Mieli dość skromną jadalnie. Ojciec mawiał, że oficer Wojska Polskiego nie powinien się nadmiernie wywyższać, gdyż to on służy narodowi, a nie naród jemu. Po prawej stronie Horacego wiodły kręcone schody na piętro domu, po lewej znajdowały się drzwi prowadzące do pomieszczeń służby. Naprzeciw siebie miał obraz, najważniejszy w całym gnieździe rodzinnym; na olbrzymim krzyżu wisiał umierający, z przebitym sercem, ostatni z ukrzyżowanych. Strzępy munduru z ledwością okrywały jego na pół nagie, umęczone ciało. Najważniejszy w historii Polak, to on wyznaczył dalsze losy Rzeczpospolitej i przyczynił się do tego czym ona teraz się stała. Z tyłu, za młodzieńcem znajdowało się olbrzymie sięgające podłogi okno. Teraz, promienie zachodzącego słońca, wpadając do jadalni, podświetlały umierającą na krzyżu postać nadając rysom jej twarzy nie dającą się podrobić głębie; pełnie szlachetnego uduchowienia.
Do stołu podeszła służąca, czterdziestoletnia czarnoskóra niggeryjka. Cud, że jako niewolnica dożyła tak późnego wieku. Ale pan domu swojej służbie nie żałował jedzenia. Jeżeli któryś ze służących poważnie nie zachorował mógł dążyć nawet do pięćdziesiątki. Oczywiście oficjalnie nie było czegoś takiego jak niewolnictwo, rzeczy niedopuszczalnej i karygodnej w ojczyźnie wielu narodów. Pan domu po prostu pomagał tym biednym ludziom, którzy pozostawieni sobie samym zostaliby w ciągu zaledwie paru dni upolowani i zabici przez jedną z półlegalnych organizacji „czyścicieli”. Ojciec sądził, że byli oni nadmiernie gorliwi. W końcu ktoś musiał sprzątać, prać i gotować, a czyści rasowo członkowie Narodu nie zostali przecież do tego stworzeni.
Kucharka postawiła na stole półmiski z jedzeniem. Każdy mógł sobie nałożyć na talerz ile sobie chce, ale nie wypadało jeść zbyt wiele, gdyż resztkami karmiono przecież niższy rasowo żywy ludzki inwentarz. Zatem Horacy nałożył sobie tyle ziemniaków, surówki i mięsa ile trzeba. Bardziej łakome okazało się jego rodzeństwo ładując pełne talerze. Dobrze wiedział, że większości z tego nie zjedzą, ale uwielbiali oni dokuczać służbie.
– No cóż – przemówiła głowa rodziny. – Rzadko ostatnio jadamy przy wspólnym stole. Sprawy ojczyzny, na co dzień, na dłużej zatrzymują mnie poza domem. Bywa, że muszę swoją służbę do późna. Dzisiaj jednak mamy wyjątkową okazję. Wzorowa postawa mojego pierworodnego, w tym bardzo dobre wyniki w szkolę, przyczyniły się do tego, że już teraz dowództwo przychyliło się do mojej prośby i zgodziło się na to, abym wtajemniczył Horacego w zawodowe sprawy. To wielki dla naszej rodziny zaszczyt.
Horacy czuł jak uderza w niego fala gorąca. Nie wiedział co powiedzieć.
– Mam dopiero siedemnaście lat – w końcu odparł. – Jestem niepełnoletni. Najwcześniej za rok mogę się zaciągnąć.
– Będziesz mógł przyjrzeć się mojej pracy, synu. – Taką otrzymał odpowiedź. – Nie będąc w służbie nie otrzymasz także konkretnych zadań. Masz się jedynie przyglądać i uczyć. Pamiętaj jednak, że wszystko co zobaczysz jest objęte ścisłą tajemnicą i nie możesz nic mówić mamie, ani swojemu rodzeństwu.
– Twój tata nic nie mówi o swojej pracy – potwierdziła cichym głosem nieśmiałej myszki mama. – Ty też nie możesz synku.
– Po obiedzie jedziemy do bazy – powiedział ojciec. Zabrzmiało to jak rozkaz i tym w zasadzie było.
W ciszy dokończyli wspólny rodzinny posiłek. Nikt się już nie odezwał i jedynie piorunująco wściekły wzrok rodzeństwa towarzyszył Horacemu do końca obiadu.
Faktycznie, spotkał go wielki zaszczyt. Nikt w całej szkole, a może i nawet Poznaniu nie mógł pochwalić się tym, że nie służąc w wojsku, a będąc jak najbardziej niepełnoletni, zobaczy jak wygląda od środka baza wojskowa. Jednak musiał pamiętać o tym, że rodzina Czarnecki miała wielkie poważanie i koneksje w samej Warszawie, a ojciec należał do jednych z najlepszych oblatywaczy wojskowych maszyn powietrznych. Nikt nie potrafił tak dobrze jak on manewrować w powietrzu Wielkimi Orłami; prawdziwie niezwyciężonymi fortecami polskiego lotnictwa.
Duży osobowy poduszkowiec Wisła wynurzył się zza zakrętu. Jechał wyjątkowo wyboistą i nierówną drogą. Nikt się nie przejmował jej naprawą od kiedy zaczęto budować Wielką Rzeczpospolitą. Sojusznicza IV Rzesza, Konfederacja Landów Niemieckich, krzywo patrzyła na podejście jakie mieli Polacy do swojej drogowej infrastruktury, ale trudno było walczyć z wielowiekową tradycją i chęcią do prowizorki. Niemniej i tu, w położonych pod Poznaniem miejscowościach stopniowo importowano na miejscowy grunt zachodnie tradycje. Przy drodze stał płonący krzyż. To miejscowe kółko Ku-Klux-Klanu przypominało o swoim istnieniu, funkcjach i chęci służenia nowej wielkiej ojczyźnie. Kiedy po Wielkim Kryzysie Stany Zjednoczony zostały zmuszony do odsprzedaży Rzeczpospolitej za parę milionów złotych polskich całego Manhattanu i jeszcze musiały dorzucić gratis Stan Alaska stary kontynent zaczęły nawiedzać rzesze wizjonerów, i, niestety, też hochsztaplerów, uciekające przed głodem, bezrobociem, amerykańską beznadzieją, szukając tu spełnienia swoich marzeń i stabilizacji. Wielu przypłaciło swoje przybycie więzieniem, a nawet śmiercią. Rzeczpospolita nie lubiła darmozjadów i nawet poza swoimi granicami, w Konfederacji Landów Niemiecki i Sojuszu Francuskim narzucała przyjęte przez siebie normy prawa i zwyczaje. Ku-Klux-Klan okazał się jedyną ideą z chęcią przyjętą w steranej kolejnymi kryzysami Europie. Pozwolił wygonić lub wymordować wszystkich obcokrajowców, którzy tak chętnie w poprzednich stuleciach do niej emigrowali.
Horacy przez chwilę przyglądał się płonącemu krzyżowi. Pod nim leżała niewielka kupka na pół zwęglonych ciał. Nie potrafił zrozumieć tych zdesperowanych szaleńców chcących się przedrzeć przez Wielką Wspólną Rzeczpospolitą do Wolnej Demokratycznej Zjednoczonej Federacji Chin i Tybetu. Przed nimi było tysiące kilometrów i pewna śmierć z głodu lub od kuli wiernych sług polskiego państwa. Zresztą darzył szczerą niechęcią demokratyczne zapędy Chińczyków. Nie rozumiał co edukacja i zamożność mogła mieć wspólnego z wolnością słowa i wyboru, ale faktem było, że daleki wschód niespodziewanie stał się wyjątkowo, obrzydliwie demokratyczny i to po czasach gospodarczych sukcesów, gdy to właśnie rządy silnej ręki doprowadziły Kraj Środka do prawdziwej potęgi, której nie zniszczyły nawet czasy kryzysu i euro-amerykańskich wojen.
– Po co oni walczą? – spytał ojca ze skupieniem prowadzącego poduszkowiec. Tym co chwilę zarzucało. Mimo jego dostosowania do podróży po wertepach, ta szosa jednak okazała się zbyt dużą przeszkodą dla tego dzieła nowoczesnej polskiej myśli technicznej. Droga do bazy męczyła go monotonnością. Co rusz przejeżdżali obok ruin opuszczonych domów. Brakowało ludzi, którzy mogliby w nich zamieszkać i je odbudować. Część, tych nie pasujących do wzorca narodowego, zabito w czasie Wielkiej Czystki. Inni wyemigrowali na Syberię lub Alaskę, aby tam budować prawdziwą potęgę nowego świata. Niektórzy mówili, że nie całkiem dobrowolnie, ale tych skutecznie uciszała Zjednoczona Policja Propagandy Narodowej. Nieposłusznych i nie chcących zmienić zdania wieszano, a reszta przekonanych z pieśnią na ustach wyjeżdżała na Syberię budować tam nową ojczyznę.
– Niektórzy z nich byliby pożyteczni dla ojczyzny – zauważył ojciec – gdyby nie obłęd, który ogarnął ich umysły. Nasze władzę są litościwe. Wystarczyłaby odrobina skruchy i zwykłe przeprosiny, a mogliby dalej służyć ojczyźnie. – Poduszkowiec podskoczył do góry na wyjątkowo dużej wyrwie w jezdni. – Oczywiście nie dotyczy to kolorowych – dodał na końcu.
– Rozumiem, ojcze.
– Już dojeżdżamy. Nie mów za wiele. Każde słowo jest w bazie nagrywane. Wystarczy zwykły lapsus, przejęzyczenie, aby stać się przyczyną zamieszania.
– Ale przecież mnie nie aresztują za zwykłe przejęzyczenie?
– Ale ZPPN przesłuchiwało by cię przez cały dzień. Oni muszą sprawdzić każdy sygnał nieprawomyślności obywatelskiej. A teraz cicho!
Zatrzymali przed bramą prowadzącą do jednostki wojskowej. Po krótkiej kontroli przepuszczono poduszkowiec, ale tuż za bramą musieli go zastawić na parkingu wśród innych podobnych mu pojazdów i iść dalej piechotą. Baza mieściła się na dobrych kilkudziesięciu hektarach i wypełniały ją rozliczne budynki biurowe, hale, schrony, a nawet niewielkie lotnisko. Dojście do znajdującego się przy lotnisku hangaru zajęło im przeszło dwadzieścia minut. Po drodze było kilka posterunków, ale strażnicy przepuszczali ich bez zbędnej kontroli w locie rozpoznając tatę Horacego. Zaskakiwała niesamowita precyzja, dobra organizacja i ład jaki panował na terenie bazy. Niezwykły porządek, po tym co widzieli na zewnątrz. Tu wiele pomogło przeniesienie wzorców organizacyjnych z IV Rzeszy, tej luźnej konfederacji landów niemieckich. Zresztą wielu ze stałych pracowników obozu było „dobrowolnymi”, gdyż z rozkazu samego niemieckiego naczalstwa, emigrantami do Rzeczpospolitej. W końcu weszli do hangaru.
– Co to jest? – spytał zaskoczony chłopak.
– Nasze najnowsze dzieło – odparł z dumą jego ojciec.
Przed nimi, w samym centrum olbrzymiej hali wisiał w powietrzu, na wysokości może pół metra, opływowy, podobny do ciemnobłękitnej kropli wody, pojazd. Mógł mieć z osiem metrów długości i trzy wysokości. Z jego metalicznie błyszczącej obudowy nic nie wystawała. Nie miał żadnych uchwytów, szyb przez które można by zajrzeć do środka. Zdawał się falować w powietrzu. Musiał zostać wyposażony w niezwykle cichy napęd. Dało się bowiem słyszeć jedynie cichy szum powietrza i głosy oraz kroki przechodzących obok ludzi, którzy coś przy nim robili. Horacy nie potrafił określić, ani opisać wykonywanych przez nich czynności. Kompletne one umykały jego percepcji, zrozumieniu, wiedzy i wcześniejszym życiowym doświadczeniom. Jeden z pracujących w hali inżynierów podszedł do nich.
– Robi wrażenie, nieprawdaż? – zapytał chłopca najpierw przywitawszy się krótkim salutem z samym pułkownikiem Czarneckim. Horacy z zaskoczeniem na niego spojrzał. Nie przywitał się. Nawet nie podał ręki. Wcześniej murzynów widział jedynie w telewizyjnych Wiadomościach lub internecie, ale zazwyczaj byli już martwi, albo właśnie ich zabijano; czasem kulką w głowę, najczęściej jednak uderzeniem kija lub kamienia, bo jak twierdził komentator szkoda była kuli. Zdziwiony zastanawiał się nad tym co ten podczłowiek tutaj robi? Dlaczego go jeszcze nie zabito? On miał być inżynierem, ten czarnuch?
– To sierżant MacLaine z Nowego Jorku. Wyemigrował do nas w czasie Wielkiego Głodu, kiedy to Amerykanie w ciągu roku zniszczyli swoje rolnictwo próbując wprowadzić do upraw genetycznie zmodyfikowaną odmianę kukurydzy wyjątkowo odporną na suszę i mrozy. – Wyjaśnił zmieszany ojciec Horacego. Wyglądał na niezadowolonego z niechętnego sierżantowi zachowania Horacego. Wydawało mu się zależeć na jego opinii.
– To nie do końca prawda – zaczął się tłumaczyć MacLaine. – Ktoś wprowadził do naszych upraw gen podatny na działanie pewnego wirusa. Gdy go użyto w czasie wojny wszystkie uszlachetnione uprawy, nie tylko kukurydza, ale też wszystkie zboża, owoce i warzywa trafił szlag.
– Wystarczy – warknął bohater Rzeczpospolitej. – To plotki i pomówienia.
– Nie twierdze, że Rzeczpospolita…. to byłoby ludobójstwo… Może jakieś azjatyckie państwo. – Teraz to sierżant wyglądał na zmieszanego.
– Co on tu robi? – spytał Horacy.
– Jak wiesz synu – tłumaczył Czarnecki – zawsze staramy się wykorzystać wartościowe mutacje. Niektórzy kolorowi są cenni ze względu na swoje umiejętności, ale oczywiście nie mają prawa posiadać potomstwa. Ich dzieci musielibyśmy uczyć zanim stałyby się dla nas wartościowe, a pozytywna mutacja niekoniecznie na nie przeszłaby. Sierżant musiał się poddać zabiegowi wazektomi, ale wcale na to nie narzeka. Przynajmniej dzięki niej żyje i może służyć najpotężniejszemu państwu w historii świata. Mam rację, MacLaine?
– Tak, kapitanie – sierżant potwierdził lekko podenerwowanym głosem. Widać było, że nie lubi tego typu faszystowski pogadanek.
– Co z pojazdem? – spytał pułkownik.
– Nasza eksperymentalna Błyskawica jest w pełni sprawna i gotowa do testów. Praktycznie nawet dziecko może nią kierować.
– Mógłbyś ją aktywować i przełączyć na tryb szkoleniowy?
– Oczywiście. – Sierżant wyciągnął z kieszeni munduru niewielki patyk, przypominający różdżkę Harrego Pottera i machnął nią celując w wielką kroplę. W tej, w mgnieniu oka odsłonił się otwarty kokpit, z jak najbardziej normalnym wyposażeniem, żadnych przycisków, czy dźwigni, samego obłe kształty, które należało odpowiednio uciskać, oraz wysuniętymi po bokach lufami ni to przydługich błękitnych patyków, ni to karabinów. Od strony naszych bohaterów wysunęła się quasi-metalowa drabinka dotykająca swoim ostatnim stopniem podłogi.
– O rany – w końcu powiedział Horacy. W życiu nie widział, nawet w internetowych grach, tak zmiennokształtnego pojazdu.
– Mamy zezwolenie na trening?
– Tak, pułkowniku!
– Mój syn będzie pierwszy.
– Ale procedury!
– Wykonać rozkaz – warknął Czarnecki.
– Tak, jest.
– Ja mam tam wejść? – spytał zdziwiony Horacy.
– Tak, w końcu jesteś moim synem – odparł ojciec. – Razem wydusimy to robactwo!
Młodzian westchnął ciężko. Miał za sobą dzień pełen niespodzianek, a te jakoś nie chciały się skończyć. Miał zasiąść za sterami najnowocześniejsze latającej maszyny bojowej Rzeczpospolitej. Co prawda mógł jedynie przeprowadzić na niej symulacje ataku i przetestować znajdujący się na pokładzie sprzęt i to bez odrywania się od ziemi, ale i tak to było o wiele więcej niż mógł sobie wymarzyć.
– Przepraszam, a czy można tu zabijać? – spytał wielce przejęty. Słyszał, ze do tradycji wojsk Rzeczpospolitej należało strzelanie do żywych tarcz; jeńców wojennych, niepoprawnych politycznie lub rasowo. Takie ćwiczenia miały podnosić morale wojska i wzbudzać strach w przeciwnikach kraju.
Sierżant poszarzał na twarzy. Ktoś patrzący z boku, szczególnie przy przyciemnionym oświetleniu hali, mógł pomyśleć, że wcale nie jest czarny, ale raczej jakby podlany mlekiem, prawie biały. Tylko te rysy twarzy i krótkie włosy mogły zakłócić tą iluzję.
– Tego nie planuje – odparł sztywno. – To tylko symulacja komputerowa pokładowej broni w ramach badania umiejętności młodzieży nabytych w trakcie komputerowych gier.
– Proszę wybaczyć. – Ojciec pokiwał niezadowolony głową. – Jest po prostu młodym, żarliwym patriotą.
Horacy poczuł jak zalewa go fala rozczarowania. Testowanie zdolności młodzieży. Czyli mógł być co najwyżej pierwszym wśród wielu innych jego rówieśników. Na dodatek jego tata przepraszał czarnucha. Co się w tym kraju działo?! Przecież telewizja nie mogła kłamać. Ale w końcu głowa rodziny Czarnecki miała wrażliwą osobowość, bardzo lubiła zwierzęta, w szczególności psy, dlaczego więc gorzej miała traktować niepoprawnych rasowo?
– Synu, wsiadamy! – Ojciec delikatnie popchnął go w stronę kropli. Horacy ani chwili się nie wahał. Podszedł do pojazdu, wszedł na drabinkę i wgramolił do środka.
– Powodzenia! – usłyszał jeszcze krzyk jego ukochanego taty.
Pojazd połknął młodzieńca, zamknął się wokół niego. Przez chwilę ogarnęło go przemożne uczucie klaustrofobii, ale sekundę później zdał sobie sprawę z tego, że wcale nie jest , co do milimetra, osaczony przez obcą materię lecz po prostu znalazł się w czymś rodzaju małego kokpitu; sfery wyświetlającej ze wszystkich stron obraz zewnętrznego świata. Ekran pokazywał także wskazania wielu, zbyt licznych, wskaźników. Prawie nic z tego nie rozumiał. Niemniej, już po chwili, wiedział jakie ma uzbrojenie, a co za tym idzie moc rażenia, zapasy paliwa i zasięg.
– Proszę przygotować się do symulacji – usłyszał dochodzący nie wiadomo skąd głos sierżanta.
Horacy skupił swój wzrok na zewnętrznym świecie. Nadal znajdował się w hali i wyraźnie widział, chociaż poprzez rozdzielającą go od hali materię, sylwetki przechadzających się tam ludzi. Wydawały się, mimo niezwykłej rozdzielczości, takie nierealne. Gdy skupiał na jednym z elementów lub osób znajdujących się poza pojazdem ten nagle pod wpływem jego myśli się powiększał. Stawał dużo bardziej wyraźny i czytelny.
– Mam wystartować? – spytał.
– Nie, na razie nie ruszaj sterów. Dzisiaj przetestujemy jedynie systemy obrony. Tak, jak wcześniej prosiłeś, będziesz strzelał do „ochotników”, tyle że wirtualnych. – Wyjaśniał sierżant. – To prośba twojego i moja niespodzianka dla ciebie. Włączam symulację.
Nic nie stało. Ten sam widok, tej samej hali. Horacy odruchowo podłączył się do systemu strzelniczego. Faktycznie, był on niezwykle podobny do tych, jakie używał w wirtualnych grach. Na moment zwątpił w potęgę własnego kraju. Rzeczywistość internetu zdawała się dorównywać, jeżeli nie wyprzedzać zastosowane w „kropli wody” rozwiązania. W końcu zdusił jednak te wątpliwości. W internetowych grach tak naprawdę nie strzelał, ani też nie unosił się w powietrzu, to była tylko fikcja. Siedział teraz w prawdziwym kokpicie, jak najbardziej realnego supernowoczesnego samolotu bojowego. To należało do jak najbardziej prawdziwego kawałka rzeczywistości.
– Ale nic się nie zmienia. Co mam robić?
– Nie mieliśmy czasu na stworzenie tego typu symulacji. To obraz hali nagrany kilka godzin wcześniej i przepuszczony przez program symulacyjny.
– Jesteś pewien? – Te czarnuchy tak często się myliły.
– Twój ojciec sporządził tę uproszczoną wersję treningową. Ja tylko ją włączyłem.
– No to, do dzieła!
– Powodzenia! – Tym razem to był głos taty.
– Dzięki tato!
Zniknął gdzieś odległy, praktycznie wcześniej przez niego nie słyszany, szmer dochodzący z hali. Musieli się rozłączyć i pozostawić samego z głową pełną niespokojnych myśli. Widział ich tam. Nierozpoznawalnych ludzi chodzących po zbrojonym, utwardzonym betonie. Nieco dalej stał ojciec obok jakiś kabli i rur. Grzebał coś przy nich podłączając i jednocześnie rozłączając walające się w hali przewody. Nigdzie nie widział sierżanta. Może był gdzieś z tyłu, poza jego zasięgiem. Ale nie, mógł się przecież obracać, wystarczyło pomyśleć! Tak, miał ich wszystkich na widelcu. Jeszcze znajdzie tego Negra i rozwali wszystkich niegrzecznych ludzi na tym świecie. Czuł jak skaczę mu tętno. Zaczął się gwałtownie pocić. Nie wiedział jak się to stało. To było jak błyskawica, grom uderzający z nieba. Po prostu pomyślał, a pojazd go posłuchał i zaczął walić w otoczenie z każdej broni jaką miał. Nie zaczął co prawda bombardować hali, podarował sobie też pociski naprowadzające. Horacy nie musiał nawet o tym myśleć. Inteligencja pokładowa skorygowała jego zapalczywe zamiary zabicie wszystkiego co się rusza do niezbędnego w danej sytuacji minimum bojowego. Ludzkie figurki miotały się rozrywane na strzępy małymi, metalowymi pociskami niewiele różniącymi się od tych używanych sto lat temu. Parę wybuchów i strumieni ognia odcięło im drogę ucieczki na zewnątrz. Ale działo się to zbyt szybko, aby ktoś mógł zdążyć chociaż pomyśleć o ucieczce. Tym ta broń różniła się od wcześniejszych historycznie wersji; niesłychaną szybkością i skutecznością zabijania. Ludzkie ciała były rzucane na wszystkie strony, rozszarpywane i rozrywane. Horacy czuł jak wypełnia go fala szczęścia. Zapomniał o tym, że zabija na niby. Widział siebie w nimbie zwycięzcy, chwalę bohatera obracającego w perzynę zastępy wrogów. Znalazł się na swoim miejscu; jak najbardziej realnego bohatera Rzeczpospolitej. W końcu, bez żadnego rozkazu, myśli, broń przestała strzelać. Zniszczyła wszystkie cele, a amunicji się przecież nie marnuje.
– Tak, świnie, dostaliście to na co zasłużyliście! – krzyknął dumny plując sobie, w pełnym zapału podnieceniu, w brodę.
– O Bożę. – Ten cichy, niewyraźny głos nie wydobył się z ust młodzieńca, bohatera Rzeczpospolitej.
– Kto to? – spytał Horacy, ale nie usłyszał odpowiedzi.
Kabina nagle się zwinęła wypuszczając go na zewnątrz. Widząc to poczuł się rozczarowany, gdyż liczył na dogrywkę. Dotarł do niego gryzący zapach dymu i czegoś jeszcze, jakby zwierzęcych nieczystości i krwi. Ale przecież nie był w rzeźni. Zaczęły mu łzawić oczy. Wygramolił się na zewnątrz, zszedł po drabince i stanął na dziwne teraz brudnym i śliskim betonie hali. Wszędzie leżały ciała zabitych ludzi. W większości rozczłonkowane, porozrywane i porozrzucane wszędzie, gdzie tylko spojrzał. Jego ojciec leżał tam, gdzie go widział z kokpitu. O dziwo pozostał w jednym kawałku, ale ilość dziur w jego ciele wskazywała wyraźne na to, że się nigdy nie podniesie. Horacy zaczął iść przed siebie ślizgając się we wszechobecnych kałużach krwi. Nie rozumiał co się stało.
– To wypadek. – Usłyszał cichy głos. Opuścił głowę i spojrzał na podłogę. Prawie potknął się o sierżanta leżącego w kałuży własnej krwi z wyrwanymi flakami i jak najbardziej nieobecnymi nogami, które wystrzeliwane wcześniej pociski precyzyjnie mu ucięły. Życie uratowała mu srebrzysta kuloodporna kamizelka prześwitująca spomiędzy resztek munduru i wciąż wylewającej się z niego krwi. Zresztą nawet ona pomogła jedynie na krótko. Właśnie konał. – Ja nie chciałem. Było zwarcie w przewodach. Twój ojciec chciał je szybko przełączyć, ale nie zdążył. Nie pozwolił mi wyłączyć zasilania. Nigdy mi nie ufał. – To były jego ostatnie słowa.
Horacy zrozumiał. Stał się ofiarą szczenięcego żołnierskiego żartu; wojskowej inicjacji, którą przechodził każdy żółtodziób. Symulacja nie mogła być obszerna. Musiała się gdzieś kończyć i tam, na spojeniach, zdradzi się jej prawdziwa natura.
– To żart! – krzyknął. – Domyśliłem się! Wyłączcie te cholerstwo, wy pierdolone żółtki. – Ruszył w kierunku wyjścia potykając się po drodze o trupy. Nie uwierzył, że mogła to być prawda. W jego świecie, w Rzeczpospolitej, wśród prawdziwych bohaterów, poprawnych rasowo ludzi nie mogły zachodzić takie pomyłki.
– To ten czarnuch to zrobił! – wskazał na sierżanta. – Nie posłuchał mojego ojca.
Nic nie rozumiał. I tak naprawdę nie znał świata, w którym żył.
Dla jasności, nie podzielam poglądów bohaterów tego opowiadania ;)
Jakoś antymilitarne przesłania nader często goszczą tutaj... ciekawe, ale bez polotu.
Całkiem intersująca wizja budząca skojarzenia z "Autobahn nach Poznań" Ziemiańskiego. Fajne, ale achów i ochów nie wzbudziło. Poza tym widać, że nie zrobiłeś dokładnej korekty. Wychwyciłam kilka bęłdów, które możesz jeszcze poprawić:
Ostro promienie dziennej gwiazdy raziły jego oczy - ostre
Do nozdrzy docierał nieprzyjemny, ostry zapach śmierci - dwa zdania wcześniej też używasz słowa "ostre" (patrz wyżej)
Będąc w wojennych potyczkach starą wygą wiedział ile daje (...) - niezgrabne
Ubrany w ciemną, prawie czarną, błyszczącą ciężką zbroje dzierżył - zbroję
Tego typu zbroje używano w konnej walce - chyba zbroi
Wydawało mu się zależeć na jego opinii - ???
pozytywna mutacja niekoniecznie na nie przeszłaby - oj popraw to
To prośba twojego i moja niespodzianka dla ciebie. - chyba zgubiłeś "ojca"
Tekst do przeczytania, lecz to wszystko. Ranfieriel wypisała kilka błędów, ja również zauważyłem trochę, np.:
Ubrany w ciemną, prawie czarną, błyszczącą ciężką zbroje dzierżył, zaledwie w jednej ręce, dwuręczny, prawie dwumetrowej długości miecz. - niepotrzebne powtórzenie
- Kochanie, obiad !- z dołu dobiegło wołanie mamy - " Z" z dużej
- O Bożę. - o Boże
Pozdrawiam
Mastiff
Dzięki za wychwycenie błędów. Niestety nie miałem wczoraj dostępu do internetu, a co za tym idzie przetrwały one w ostatecznej wersji.
Pozdrawiam Robert :)
Jestem, nowy na tej stronie, ale sądząc choćby nawet po tym opowiadaniu widzę, że stoi ona na bardzo wysokim poziomie!!! Oby tak dalej panie Robercie, jak na razie jesteś Pan moim faworytem!!!
Witam, jestem fanem fantastyki już od wieeelu, wieeeeeelu lat. Uważam, że Pan Robert ma ogromny potencjał. To opowiadanie ,powiem szczerze, mnie wciągnęło. Z miłą chęcią przeczytam jeszcze inne dzieła, które wyszły z pod Pana pióra. Moim zdaniem jest to najlepszy tekst z tej strony internetowej. Z pełną odpowiedzialnością podpisałbym się po tym.