- Opowiadanie: Luin - Malthusianisme

Malthusianisme

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Malthusianisme

Maltuzjanizm, teoria przeludnienia, sformułowana przez T.R. Malthusa w 1798, głosząca istnienie stałej dysproporcji pomiędzy tempem wzrostu ludności a tempem wzrostu produkcji żywności. Opierała się na twierdzeniu, że liczba ludności rośnie w postępie geometrycznym (podwajając się co 25 lat), a ilość produkowanych środków żywności – w postępie arytmetycznym (zwiększa się stale o tę samą ilość), co w konsekwencji musi prowadzić do przeludnienia.

 

 

Paryż zmienił się nie do poznania przez te ostatnie kilka miesięcy. W ciągu dnia nieliczni ludzie snują się po mieście jak cienie, bez celu i bez znaczenia. Pozostali chowają się po domach i mieszkaniach, niewystarczająco odważni, żeby stawić czoła zewnętrznemu światu lub resztkami sił trzymają się myśli o życiu, które już dawno zostało im odebrane. Ale najgorzej jest po zapadnięciu zmroku. Puste kawiarnie i restauracje, trupioblade światła lamp na opustoszałych ulicach, nienaturalna cisza – wszystko to z okrutną intensywnością przypomina mi, że kiedyś było inaczej. Miasto nigdy nie zasypiało i właśnie w nocy pokazywało barwne oblicze, a głośne, roześmiane tłumy wypełniały je swoimi pragnieniami, tak wszechobecnymi jak chłodne, nocne powietrze. W dodatku to „kiedyś" nie było tak dawno temu, choć mam wrażenie, jakby upłynęły wieki.

Kto wie, może rzeczywiście upłynęły? Jednakże wstecz – to prymitywne, nieludzkie okrucieństwo, którego jesteśmy świadkami, bynajmniej nie pasuje do dwudziestego drugiego wieku, bardziej do mrocznych wieków średnich. Wszyscy obawiamy się chociażby podnieść głowy i zobaczyć, co się dzieje – podzielone rodziny, przerażone dzieci zabrane do miejsc, o których nikt z nas nic nie wie, a każdy boi się zadać pytanie, miłość zakazana pod karą pozbawienia resztek wolności lub nawet życia, które w nas zostało. Dostrzeżenie tego oznaczałoby przyznanie się do własnej bezsilności. Więc żyjemy w ciemności i cichej desperacji pod zachmurzonym niebem, na mokrych od deszczu ulicach Paryża.

Staram się przestać o tym myśleć, choć przychodzi mi to z wielkim trudem. Nie myśleć w ogóle. Co prawda moja praca tego wymaga, ale w tej chwili nawet ona nie ma już znaczenia. W bardziej słonecznych czasach zwykłem nazywać się pisarzem – teraz jestem tylko anonimowym klientem w pustej kawiarni, beznamiętnie stukającym w losowe litery na klawiaturze laptopa. Niczym więcej. Po co pracować, skoro zostaliśmy przeznaczeni do wymarcia?

Kelnerka krążąca między bezludnymi wysepkami stolików podchodzi i kładzie mi dłoń na ramieniu. Przez chwilę myślę, że chce mnie wyprosić, ale ona tylko pyta cicho: „Est-ce que t'as une clope?"

Mam, oczywiście. Nie sądzę, żeby ktoś jeszcze umiał przeżyć choćby pojedynczy dzień bez papierosów. Wyciągam paczkę z wewnętrznej kieszeni marynarki i częstuję dziewczynę, a przy okazji samego siebie. Oboje zapalamy od świeczki na moim stoliku. Zaciągam się i wydaje mi się, że wręcz czuję jak dym rozlewa się po moim wnętrzu i niespiesznie truje płuca; to wrażenie działa kojąco, dodaje otuchy. Może nikotyna mnie wykończy, zanim zabiorą się za to ludzie z kompleksem władzy.

Przyglądam się kelnerce, zaczynając od jej twarzy, a następnie powoli przesuwając wzrok w dół, gdzie na kilka sekund zatrzymuje się na jej sylwetce. Dziewczyna ma zielone oczy, długie włosy, duże piersi, ładnie podkreślone przez obcisłą koszulkę. W mglisty, nieuchwytny sposób przypomina moją żonę. Zastanawiam się, gdzie ona teraz jest… albo czy w ogóle jeszcze żyje.

Kelnerka przywraca mnie z powrotem do rzeczywistości. Ściska moje ramię i widmo smutnego uśmiechu delikatnie wykrzywia jej wargi. „Merci bien." Patrzy mi przez chwilę w oczy, na jej twarzy maluje się wyraz bezwzględnej, nieuniknionej samotności i mogę przysiąc, że mam taką samą minę. W końcu odwraca wzrok, puszcza moją rękę i odchodzi. Jej biodra kołyszą się intrygująco. Obserwuję ją, kiedy wraca na zaplecze, beznamiętnie smakując przy tym papierosa w ustach. Rozkosznie gorzki.

Spoglądam za okno. Paryż, niegdyś wspaniałe, słynne na cały świat Miasto Miłości – teraz już tylko jedno z wielu Miast Bez Miłości.

 

***

 

ZA ZAMKNIĘTYMI DRZWIAMI

 

Le Courrier Parisien

15 kwiecień, 2176 A.D.

 

Obrady trwają już siedem dni, niemalże bez żadnej przerwy. Najwięksi światowi przywódcy dyskutują o sprawach niewątpliwie ogromnej wagi, jednak jakich dokładnie – nie mamy pojęcia. Ani jednemu dziennikarzowi nie udało się przecisnąć nosa przez ochronę, aby dowiedzieć się cóż nasz prezydent Salazard Sanfeld omawia z pozostałymi potęgami tego globu, reprezentantami w sumie dziewiętnastu największych krajów. To pierwsza na taką skalę konferencja w historii. (…)

A co z nami, obywatelami owych krajów? Wygląda na to, że nie pozostaje nam nic innego jak czekać na rezultaty owych obrad. W międzyczasie możemy snuć teorie i wyobrażenia, zachodzić w głowę i zadawać sobie pytanie „Co się dzieje za zamkniętymi drzwiami?" A następnym razem postarajmy się zagłosować na kogoś, kto nie będzie nas trzymał w niepewności.

 

***

Ulica jest zimna i opustoszała. Umierająca. Stoję przy oknie i czekam. Rozmyślam. Mam na to mnóstwo czasu.

Na samo wspomnienie tego jak było kiedyś chce mi się śmiać i płakać jednocześnie. Zwykłyśmy panować nad miastem. Nasze królestwo było miejscem, do którego każdy chciał trafić. I każdy w końcu trafiał. Rządziłyśmy delikatnymi dłońmi i mocnymi udami. Ale teraz plac Pigalle jest opuszczonym polem bitwy, a dziewczyny pochowały się po całym Paryżu. Tylko nasi stali klienci wiedzą, gdzie nas odnaleźć. Oni i osoby, którym nas polecili.

Właśnie na kogoś takiego czekam. Wiem, że będzie tu za niedługo – nasi goście nigdy nie spóźniają się na wizyty. Zasłaniam okno i idę do łazienki. Poprawić wygląd i zabić nadmiar czasu. Rozpryskuję chmurkę tanich perfum nad przedramionami. Dwoma palcami rozprowadzam zapach po skórze na szyi i między piersiami. Wysuwam szminkę. Nadmiar szkarłatu na ustach zdejmuję chusteczką nasączoną mleczkiem do demakijażu. Największą uwagę poświęcam maskarze. Podkreślaniu spojrzenia. Żeby patrzeć mu głęboko w oczy, gdy będzie dochodzić.

Dzwonek do drzwi przerywa mi wpatrywanie się w lustro. Pospiesznie wkładam stopy w szpilki i, już znacznie bardziej nonszalancko, idę wpuścić gościa do środka. Nim wchodzi, ostrożnie sprawdza, czy nikt go nie obserwuje. Potem ściąga kaptur i płaszcz. Przyglądam się jego powolnym ruchom. Jego umięśnionej posturze. Jego twarzy, ciemnym oczom i kilkudniowemu zarostowi. Bez słowa wyciąga portfel z tylnej kieszeni spodni, a z niego pieniądze. Czuję delikatne ukłucie zdziwienia, kiedy je przeliczam. Jest ich znacznie więcej niż powinno. Na myśl, co będę mogła za to kupić, moje serce zaczyna bić odrobinę szybciej.

Prowadzę go do sypialni. O imię nie pytam – jedyną informację, która mnie obchodzi, przed chwilą mi wyjawił. Przysuwam się blisko. Ustami muskam jego szyję, jednocześnie zaczynam rozpinać mu koszulę, ale on odsuwa się. „Mesdames sont prioritaires." Mam ochotę wzruszyć ramionami, ale powstrzymuję się. Zaczynam powoli okrążać moją ofiarę, miarowo stukając obcasami po drewnianej podłodze i niespiesznie rozwiązując sznurowaną bluzkę. Kiedy owa ląduje na ziemi nadchodzi czas na zamek spódnicy. Mężczyzna obraca się wokół własnej osi, żeby absolutnie nic, żaden szczegół mu nie umknął. Mimowolnie się uśmiecham. Pod spódnicą jest już tylko skóra.

Zatrzymuję się i podchodzę blisko, tak blisko, że czuję jego gorący oddech na twarzy. Zapominam o koszuli – po prostu od razu zaczynam rozpinać spodnie. Pokornie poddaje się moim zabiegom i bez słowa wodzi rękoma najpierw po zewnętrzej, a następnie wewnętrznej stronie moich ud. Jego oddech staje się płytki i pospieszny. Nagle chwyta mocno oba moje nadgarstki jedną szeroką dłonią, wykręcając je aż mam wrażenie, że połamie mi kości, a drugą, nieco drżącą, sięga do kieszonki na piersi. Celuje odznaką policyjną prosto w moją twarz. Czuję rozchodzący się po ciele paraliż.

„La fete est finie, salope." Szarpię się i próbuję wyrwać z uchwytu, ale bezskutecznie. Tym razem nie ma drżenia w jego dłoniach. Błyskawicznie odwraca mnie tyłem do siebie i popycha w stronę ściany. Uderzenie wybija mi powietrze z płuc, nie pozwala krzyczeć. Kiedy jestem już w stanie złapać oddech, ciężka dłoń zakrywa mi usta. Przez stłumione wołania o pomoc słyszę subtelny dźwięk materiału spodni zsuwającego się na podłogę i uderzającą w nią sprzączkę pasa. Zamykam oczy. Cały świat wypełnia się intensywnym bólem i jedną pojedynczą myślą. Niech to się skończy, niech przestanie i po prostu mnie aresztuje. Albo i zabije.

 

***

 

ZAMIESZKI DOOKOŁA ŚWIATA

 

Le Courrier Parisien

20 kwiecień, 2176 A.D.

 

Decyzje podjęte podczas trwających niemal dwa tygodnie obrad, w których uczestniczyli najwięksi światowi przywódcy, zachwiały naszą cywilizacją aż po same fundamenty. Niemal natychmiast tysiące ludzi wszystkich ras i wyznań, z różnych grup wiekowych i obu płci, zaczęły organizować protesty i demonstracje, chcąc obalić tę jakże przerażającą perspektywę przyszłości. „El amor es la esencia de la vida," „Alles besiegt die Liebe," „Take drugs and rock n' roll, but leave the sex!" – tak głosiły pikiety i plakaty na całym globie.

Podobne wydarzenia miały miejsce w centrum Paryża. To, co zaczęło się jako niewielki pokojowy protest, szybko przerodziło się w ogromną demonstrację, a niedługo po tym w istne pandemonium. Setki ludzi zostało rannych, kiedy oddziały paryskiej policji wkroczyły na scenę i nie szczędząc ani pałek, ani pistoletów usiłowały rozproszyć wściekły tłum. Gdy w końcu udało im się uciszyć zamieszki, w sumie pięćdziesiąt trzy osoby, które odniosły poważniejsze obrażenia, zostały odesłane do szpitali, a grupka studentów podejrzewana o zainicjowanie tego chaosu została aresztowana i teraz czeka na proces. Tak skończyła się pierwsza bitwa w wojnie o jedno z najistotniejszych praw należnych każdemu człowiekowi – prawo do miłości. I choć mówi się, że ta ostatnia potrafi stawić czoła wszelkim przeciwnościom losu, to w tej walce na razie przegrywa.

 

***

 

Długi, blady korytarz o białych ścianach. Panujący niepodzielnie chłód, pomimo nieznośnego upału na zewnątrz. Prowadzący dotyk na ramieniu, uśmiech ślicznej pielęgniarki, uczucie ekscytacji w okolicach żołądka. Taki dzień nie zdarza się co dzień, jest jedyny w swoim rodzaju.

Kiedy to było? Nie jestem już pewien, wiem tylko, że zbyt dawno temu. Media obiecały lepszy standard życia – machnięciem dłoni będziecie mogli otwierać drzwi, włączyć światło, uruchomić komputer, jak magicy. A my słuchaliśmy z otwartymi ustami, zafascynowani niczym dzieci, które niewiele wiedzą i jeszcze mniej rozumieją. I sami pchaliśmy się do przodu. To tylko chwila bólu w zamian za całe życie wygody.

W pokoju fotel wita szeroko otwartymi ramionami. Pacjenci muszą się czuć komfortowo. Lekarz śmieje się, rozmawia o zdrowiu i pogodzie. Ładna, bo wyszło wreszcie słońce. Połowa mojej dłoni usypia od znieczulenia. Nóż bezboleśnie nacina skórę między kciukiem a palcem wskazującym i do środka wchodzi igła.

Ci, którzy nie przekonali się do pomysłu, zostali zmuszeni obowiązkiem. Niczym konieczne szczepienie na grypę. A jeśli odmówisz, pracodawca zatrudnia kogoś innego, dziecko nie zostaje przyjęte do szkoły, opieka zdrowotna odmawia opiekowania się tobą. Nieliczni może już wtedy byli podejrzliwi, ale było ich zbyt mało, żeby mieć znaczenie. Przecież wszystko, co obiecywano – iście magiczne utechnologicznienie życia – stało się prawdą.

Wnętrze strzykawki przepływa przez igłę i mości legowisko w głębi skóry. Linie szwów powoli zamykają wyjście na świat. Pomarańczowa jodyna rozpływa się dokoła rany. Jak kręgi na wodzie. Mikroczip pod powierzchnią.

Tym razem zabrakło ostrzeżeń lekarzy i farmaceutów. Nikt nie wspomniał o możliwych zagrożeniach i ubocznych efektach. O nadzorowaniu każdego ruchu, każdej czynności. Każdej wizyty w miejscowym monopolowym. A zwłaszcza każdej nowej miłostki. Jak dobrze musi być tym wybranym, których to ominęło. Tym, którzy zachowali swoją wolność. Ministrom, sekretarzom, premierom, prezydentom.

Czasem wydaje mi się, że czuję go pod skórą, choć wiem, że to złudzenie. Przez większość czasu upewnia mnie tylko blizna. Ale dzisiaj nie mogę już dłużej wytrzymać. W drugiej dłoni ciąży duży kuchenny nóż. Wąski, ostry i w sam raz. Otwieram nim linię wzdłuż pobladłej pamiątki z przeszłości. A potem głębiej. Szukam czipa.

 

***

 

Le Courrier Parisien

21 kwiecień, 2176 A.D.

 

Sprostowanie:

Na prośbę Wydziału Śledczego Paryskiej Policji pragniemy zaznaczyć, iż artykuł wydrukowany wczoraj na łamach naszego czasopisma składał się w znacznej mierze z informacji fałszywych, a przy tym szkodliwych dla wizerunku stróżów prawa w naszej stolicy. Protesty zorganizowane w centrum miasta od samego początku nie miały charakteru pokojowego, wbrew informacjom uprzednio przez nas podanym. Zebrani demonstranci demolowali okoliczne lokale, tłukąc szyby i niszcząc sprzęty, a przy tym nawoływali do buntu i anarchii. Funkcjonariusze próbowali uspokoić zgromadzonych i zapobiec dalszym szkodom, zostali jednak zaatakowani przez rozjuszony tłum. W związku z zaistniałymi okolicznościami policjanci zmuszeni byli użyć siły fizycznej, jednakże żaden z uczestników zajścia nie został poważnie ranny. Co bardziej szkodliwi delikwenci zostali aresztowani, a porządek na ulicach Paryża przywrócony dzięki interwencji wiecznie czujnych oddziałów żandarmerii.

 

***

 

Oczy w ciemności. Wszędzie dookoła te same przekrwione oczy. Moje muszą wyglądać podobnie po tak długim czasie życia w mroku. Maleństwo też nie ma się najlepiej – od kilku dni prawie w ogóle nie jadło. Odwraca się od mojego mleka i tylko śpi. A przecież jestem tu tylko dla niego, żeby mogło przeżyć. Po to piję tutejszą wodę o zapachu uryny, z tego powodu żywię się ślimakami i szczurami. Nauczyłam się już oddzielać dobre mięso od skóry i wnętrzności gryzoni. Niekiedy podchodzą tak blisko, że zabicie ich nie jest żadnym problemem. Wystarczy kamień z zaostrzonym czubkiem i wyczucie odpowiedniej chwili.

Czasem wcale nie chcę ich zabijać. Odkąd mój mąż wyszedł na powierzchnię w poszukiwaniu jedzenia, są tutaj moimi jedynymi kompanami, jedynymi rozmówcami, jedynymi przyjaciółmi. Tylko one rozumieją w pełni niedolę mojej sytuacji, bo i same stawiają jej czoła każdego dnia. W nocy – lub przynajmniej wtedy, kiedy wydaje mi się, że na zewnątrz panuje noc – słyszę, jak drapią w ściany i zdarza się, że dołączam do nich. Wiem, że chcą się stąd wydostać, tak jak ja. Poczuć znów ciepło słonecznych promieni na twarzy. Ale nie mogę; na górze zabraliby mi maleństwo i zabili nas oboje. Nie pozwolę im, nigdy. Maleństwo jest moje i będę je chronić za wszelką cenę.

Staram się odpędzić złe myśli. Przytulam maleństwo do piersi i kołyszę je delikatnie. Zachrypniętym głosem zaczynam śpiewać mu kołysankę, choć już i tak śpi głębokim snem. Kilka szczurów piszczy głośno i mam wrażenie, że wtórują mruczanej przeze mnie melodii. Pospieszny tupot dropnych pazurków na zimnej, kamiennej podłodze.

Myślę o moim mężu. O tym, jak było kiedyś, choć nie pamiętam już czasów, kiedy byliśmy razem szczęśliwi. Skończyły się dawno temu, gdy okazało się, że może nigdy nie będziemy mieć dzieci. On byłby w stanie się z tym pogodzić, ale ja chciałam, chciałam próbować. Potrzebowałam tego. Nigdy nie zapomnę tych wszystkich nocy, kiedy mechanicznymi, beznamiętnymi ruchami usiłowaliśmy stworzyć małego człowieczka. A teraz, po tylu latach, udało się i chcą mi odebrać moje marzenie. Nie pozwolę im! Będę chronić moje maleństwo dopóki nie zabraknie mi tchu.

Czekam na niego cierpliwie, kołysząc się ustawicznie w przód i w tył. Wcześniej nigdy nie zajmowało mu to aż tyle czasu. Wychodził jeszcze przed tym jak maleństwo przyszło na świat i robił to często, codziennie lub co dwa dni, ale zawsze wracał zanim na zewnątrz zaszło słońce. Może go aresztowali albo zaprowadzili do przytułku? Musiał wyglądać niczym bezdomny pijaczyna, kiedy żebrał o pieniądze na ulicy w brudnych, obdartych łachmanach.

Maleństwo wciąż smacznie śpi. Jego skóra jest zimna, więc otulam je ramionami i swoim ubraniem. Kładę się razem z nim na ziemi. Ja też zasnę i może kiedy się obudzę, mój mąż już wróci. A może będziemy znów w naszym ślicznym mieszkanku, maleństwo w kołysce obok mnie i okaże się, że to wszystko było tylko złym snem…

Koniec

Komentarze

Podobało mi się, mimo, że opowiadanie jest trochę ciężkie i przeraźliwie ponure. Ale przeczytałem i nie nudziłem się, a jestem nieco zmęczony dzisiejszym dniem. Tylko opowiadanie potrzebuje bohatera. Pojawiające się postacie są niewyraźne, jakby nieważne. Może właśnie to chciałaś osiągnąć, opisując ludzi zagubionych i nieszczęśliwych w tym świecie.
Ale fajnie. Oceny nie wystawię, bo zbyt niski level mam :P

Jestem pod wielkim, pozytywnym wrażeniem. Choć klimat jest ciężki i mroczny, sam tekst jest tak lekki i świetnie skomponowany, że przez po prostu się przez niego płynie. Wcale nie przeszkadza mi brak jednej, centralnej postaci. Uważam, że wyrazisty bohater wręcz by tu nie pasował. To nie jest świat silnych indywidualistów. Bardzo podoba mi się  to jak wykorzystałeś teorie Malthusa. Jestem ciekawa, co byś napisał na podstawie Fukuyamy ;) 

O jezzu... sorry. Jakiś error. Napiszę do dj Jajko, żeby to usunął.

uu, ale wtopa :)

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

dj, bardzo dziękuję :) Dzisiaj ogólnie dzieje się coś dziwnego. Selena dodała komentarz pod moim nickiem (!). O TU.

Bardzo dobry tekst. Mroczny, ponury i przerażający...

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Uch, cieszę się, że opowiadanie wywołuje pozytywne odczucia. ^^ Co do braku głównego bohatera, chodziło właśnie o to, że przedstawione postacie są na swój sposób nieistotne z perspektywy otaczającej ich rzeczywistości (dlatego też ich imiona nie są podane), a historie, które opowiadają, są jednymi z wielu podobnych w tym świecie.

Nowa Fantastyka