- Opowiadanie: themostenes - Damy radę (SF)

Damy radę (SF)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Damy radę (SF)

Nazywano mnie Odevan Młodszy. Byłem członkiem koczowniczego ludu Geravar, który was najechał. Jeżeli czytacie te słowa, to znaczy, że nadszedł kres Wielkiej Wędrówki i najpewniej utraciłem życie, prawdopodobnie jak większość moich pobratymców. Tym bardziej czuję się w obowiązku, pokrótce wyjaśnić tak potężnej rasie kim byliśmy i czego szukaliśmy na waszej, jak zapewne sądzicie, planecie. Nie piszę do was jako przedstawiciel Rady, ani też jako syn żyjącej legendy, ale jako prosty nergun, którym pozostałem do końca.

 

Wiedzcie, że plany Geravaru były zupełnie inne i tylko czysty przypadek, albo raczej zrządzenie losu zapędziło nas w ten zakątek kosmosu, jak się okazało po śmierć. Spichlerz Gallhar – pierwotny cel naszej wędrówki zastaliśmy na miejscu zbombardowany i nie nadający się do eksploatacji. Pierwotna diagnoza wskazywała jako winowajcę deszcz planetoidowy, co niekiedy ma miejsce, aczkolwiek niezwykle rzadko. Dokładniejsze oględziny nie pozostawiły wątpliwości. Zagłada Gallharu była naszą sprawką, a ściślej rzecz biorąc pomyłką. W odległej przeszłości błąd systemu doprowadził do tego, że zamiast zgodnie z procedurą wysłać Ziarno Śmierci na przeterminowany spichlerz Thorf, dokonaliśmy destrukcji żyznego Gallharu, który czterysta tiopronów później stanął na drodze Wielkiej Wędrówki, na drodze do naszego przetrwania. Oczywiście o fatalnym błędzie dowiedzieliśmy się praktycznie dopiero na miejscu, dwadzieścia sześć tiopronów temu, chociaż już pierwsze odczyty wskazywały, że nie jest dobrze. Gdyby wówczas mój nieomylny ojciec, boży pomazaniec, nie przekonał Rady, aby pozostać na kursie i zbadać sytuację na Gallharze oszczędziłoby nam to być może tioprony głodu. Z drugiej strony gdybyśmy nie zbadali Gallharu, nie odkrylibyśmy błędu sprzed czterystu tiopronów i nie wyruszylibyśmy do Thorfu, sądząc, że od dawna jest jałowym pustkowiem. Dziś trudno wyrokować, czy odleglejszy, ale niedojrzały jeszcze Skaanhar przyniósłby nam ratunek, tak czy owak wybraliśmy Thorf. Podobno Rada nie miała innego wyjścia, ja wiem że było inaczej, ale sam głosowałem za Thorfem. To przez ten głód, który nawet teraz skręca wszystkie moje żołądki, utrudniając pisanie. Co innego gdybyśmy obrali kurs na Skaanhar po pierwszym niepokojącym odczycie, wtedy zyskalibyśmy mnóstwo czasu, ale powrót z Gallharu na planetę w stanie wczesnokronalnym był w perspektywie chyba większym szaleństwem niż eksploatacja, stanowiącego wielką niewiadomą, Thorfu.

 

W księgach pamięci odnotowano wprawdzie sporo przypadków, w tym jeden miał miejsce nie tak dawno, kiedy to przeterminowana planeta stawała się ostatnią szansą dla Geravaru, ale nigdy dotąd nie były to planetarne spichlerze w takim stopniu zaawansowania. Ziarno Życia na Thorfie zasiali jeszcze dziadowie dziadów naszych dziadów przed setkami tysięcy tiopronów, a szczyt płodności planety przypadał dobre sześćdziesiąt tysięcy tiopronów temu. Wtedy to zgodnie z teorią prawidłowego rozwoju skorupę powinna porastać najbujniejsza roślinność, będąca podstawowym źródłem pokarmu dla miliardów olbrzymich mięsistych stworzeń zamieszkujących równiny, lasy i akweny. Kron najwyższej próby. Z każdym kolejnym tysiącem tiopronów jakość potencjalnego kronu ulega stopniowej degradacji. Zwierzęta zaczynają zjadać siebie nawzajem, co jest przyczynkiem do powstawania anomalii ewolucyjnych. Proces wynaturzania może, albo jak też wielu uważa musi, w konsekwencji doprowadzić do powstania inteligentnego życia, a inteligencja wysokorozwinięta równa się najwyższemu ryzyku skażenia kronu, bądź też z jego całkowitą niezdatnością konsumpcyjną.

 

Z takim właśnie rodzajem najwyższego ryzyka mieliśmy do czynienia w przypadku Thorfu, ale ojciec mój, jak zwykle zbagatelizował zagrożenie, a może po prostu chciał zapobiec panice. Nie mnie osądzać jego motywacje, ale notoryczne powoływanie się na wolę Boga i mieszanie Go we wszystkie sprawy Geravaru jest co najmniej niesmaczne. Jednakże prosty, a do tego głodny lud jak zwykle uwierzył, tym razem w to, że Thorf znaczy ocalenie, że Pan tylko wystawia Geravarian na próbę, ale nigdy nie pozwoli nam zginąć. Ród Siewców Życia jest nieśmiertelny, dopóki Geravar będzie spełniał wolę bożą głoszoną ustami pomazańców, zapewniał mój świątobliwy ojciec. Chciałbym teraz widzieć jego zdziwioną minę na martwej twarzy, ale nawet to wydaje się nieprawdopodobne. Jeśli ktoś miałby ujść z życiem to tylko on. Jest zbyt dumny i za doskonały nawet żeby umrzeć. I pomyśleć, że niegdyś był nergunem z krwi i kości, że nie raz pozyskiwał kron z narażeniem życia, trzebiąc kosmiczne spichlerze, jak ja obecnie, ku chwale Pana i Geravaru. On wszystko umie skrzętnie wykorzystać, nawet nerguńską proweniencję, dosłownie wszystko przekuje na pomnik swej nieskazitelnej kapłańskości. To trzeba mu oddać. Jakże płomiennie perorował przed Radą, jakże przekonywał i napominał, jakże natchnioną mową wysysał z setek umysłów i serc zwątpienie, ufano mu bezgranicznie, wliczając w ten poczet i mnie.

 

Opowiadał, jak będąc młodym nergunem skronizował przeterminowany Moorth, bo ówczesna Rada nie miała wątpliwości, co do potęgi Geravaru i boskiego posłannictwa Siewców Życia. Moorth nie okazał się wtedy miejscem ani tak strasznym jak zakładano, ani tym bardziej tak skażonym jak prognozowano. Kron był wprawdzie sporo gorszej jakości niż normalnie: roślinność przerzedzona, a zwierzyna przeważnie skarłowaciała. Napotkano też wczesne stadium inteligentnego życia. Skupiska istot dwunożnych z jedną parą górnych kończyn chwytnych. Ciała ich szczątkowo owłosione, osłonięte spreparowanymi skórami zwierząt, wykazywały wyraźny dymorfizm płciowy. Istoty owe, bez wątpienia inteligentne, czego wyrazem był prymitywny język, którym się porozumiewały oraz prowizoryczne osady z drewna i kamieni, służące im za schronienie, w spotkaniu z nerguńską technologią nie miały najmniejszych szans. Ich opór, jeśli się pojawiał, ograniczał się do wymachiwania ościeniami i miotania twardymi przedmiotami w kierunku niezniszczalnych pancerzy nerguńskich kronariów. Z reguły jednak dwunożni sami padali przed nami na twarz, jak gdyby oddając cześć swym bóstwom, jak gdyby mówiąc: oto my boży pokarm, oto oddajemy się wam w pełni. Kronizacja tychże istot okazała się o wiele łatwiejsza, aniżeli ta dotycząca dzikiej zwierzyny – szybkiej, agresywnej, ukrywającej się w zaroślach. Ale nawet ona wkrótce zmieniła się w gęsty, pyszny, galaretowaty kron. Na samym końcu skronizowano resztki roślinności, odparowano całą wodę, a każdy diotron podłoża spenetrowano wiercąc didiotrony w głąb, aż do nie dających się przebić skał. Jeśli coś żywego umknęło kronizacji, musiało być wielokroć mniejsze od ziarenka piasku. Moorth stał się pustynią, a świeżutki kron znów zalegał chłodnie Geravariańskiego taboru, zapewniając ciągłość Wielkiej Wędrówki. Po odprawieniu świętego obrzędu dziękczynienia dokonano zrzutu Ziarna Życia, ażeby Moorth zakwitł na nowo, wydając życiodajny kron dla przyszłych pokoleń Geravaru.

 

Ta oto historia ostatecznie przekonała Radę, a że wielu wysoko postawionych członków gremium decyzyjnego osobiście brało udział w kronizacji Moorthu, tym łatwiej przyszło im opowiedzieć się za kursem na Thorf. Wierzyłem, że ojciec ma rację, chociaż Bóg mi świadkiem, nie chciałem wierzyć. Po coś w końcu wymyślono procedury nakazujące niszczyć przeterminowane spichlerze. Pamiętam, jak czekając na swoją kolej, by zdeklarować się za tak lub nie, mnożyłem w głowie pytania, które ze zdwojoną mocą powracają do mnie teraz, gdy piszę te słowa. Dlaczego z Thorfem miałoby nam pójść tak samo jak z Moorthem, tak samo łatwo? Dlaczego napotkane istoty miałyby być równie uległe, jak te z opowieści ojca? Wszak Thorf jest kilkaset tiopronów starszy od ówczesnego Moorthu. To wystarczający okres czasu, by prymitywne życie pokonało kilka stadiów rozwoju i zbliżyło się do poziomu nam podobnego, bądź też w wielu aspektach nas przewyższającego. Co jeśli Ród Siewców życia nie jest nieśmiertelny i rację mają heretycy, twierdząc, że Geravaru wcale nie stworzył Bóg, ale że byliśmy niegdyś istotami planetarnymi i podbiwszy koczowniczy lud pradawnych najeźdźców ruszyliśmy ich okrętami w Wielką Wędrówkę, zostawiając za sobą zniszczoną planetę-macierz rozpływającą się w czerni niepamięci? Co jeśli tak właśnie było i co jeśli wszystko to miało się powtórzyć, czy raczej już się powtórzyło, bo jakże inaczej, bylibyście w stanie czytać ten list.

 

Trudno mi to wszystko ogarnąć, trudno uwierzyć, że zdołaliście nas pokonać, to wręcz niepojęte, jak cywilizacja licząca sobie miliony tiopronów mogła doznać klęski z ręki wyhodowanego przez siebie kronu. Czym nas zaskoczyliście? Co pozwoliło wam zwyciężyć? Czyż mogą istnieć stworzenia bardziej doskonałe, niżeli Geravarianie, czyż mogą istnieć społeczności bardziej jednomyślne i zdyscyplinowane od nas? Jak tego dokonaliście, no jak? Nie twierdzę, że nie mieliście prawa się bronić. Przecież nie wiedzieliście, że jesteście naszą własnością. Zresztą cóż by ta wiedza miała zmienić. Walczylibyście się tym bezwzględniej wiedząc, co was czeka. To nieistotne. Dobrze wyszkolony nergun liczy nawet na opór, łaknie niebezpieczeństwa i chwały, łaknie kronu. Musieliście się bronić zaciekle i skutecznie, bo nergun nigdy się nie poddaje, a tym bardziej głodny nergun. Z wami musiało być podobnie, musicie mieć ten sam chart ducha, tę samą determinację nakazującą przetrwanie mimo wszystko, bez względu na ostateczny bilans. Nie obwiniam was za to, ale jestem najzwyczajniej ciekaw, w jaki sposób niewielki spichlerz zrodził taką rasę wojowników, rasę, która odniosła zwycięstwo w starciu z szacowaną na blisko siedemdziesiąt miliardów osobników cywilizacją Siewców Życia. Każdy okręt naszego taboru był trzykrotnie większy od Thorfu, czyli waszej planety, jakkolwiek ją nazywacie. Mimo to zwyciężyliście, a wiem, że żaden Geravarianin nie spocząłby w walce, nawet w obliczu nieuchronnej porażki i żaden nie oddałby się w niewolę. Wybiliście nas wszystkich i prawdę mówiąc nie wiele obchodzi mnie jak wielkie straty zdołaliśmy wam zadać. Klęska jest klęską, a Geravar jest przeszłością.

 

A mogliśmy wybrać Skaanhar, nawet wówczas w dniu głosowania. Oznaczałoby to dodatkowe tioprony głodu, ale wiem, że Geravar, by to przetrzymał, musiałby przetrzymać. Nie miałem odwagi powiedzieć "nie", wygodniej było mi przystać na propozycję ojca, wygodniej było mi zawierzyć jego słowom. I tak przekonywano by mnie do skutku i w końcu uległbym pod ciężarem argumentów. Nie ja jestem winien. Wszystko przez ten głód, wszystko przez głód. To głód nas unicestwił, nie wy. Od samego początku, gdy usłyszałem słowo Thorf, zabrzmiało jak "śmierć", ale zachowałem to odczucie dla siebie. Życiodajny kron zadał nam ostateczny cios, co za ironia. I pomyśleć, że spośród tysięcy spichlerzy rozsianych w kosmicznej przestrzeni, los zawiódł nas akurat tutaj. A może wcale nie był to ślepy los, ale sam Bóg. Może utraciliśmy jego miłość, a tym samym i nieśmiertelność, może wybrał nowych wykonawców swej woli. Ta myśl mnie przeraża. Tyle pytań, tyle pytań. W chwilach takich jak ta, chciałbym mieć wiarę swego ojca, chciałbym tak jak on móc bezgranicznie pokładać ufność w słowa modlitwy:

O wszechmogący Panie, Królu Wszechrzeczy, Stwórco Geravaru wejrzyj na pokorne Swe sługi nieustające w czynieniu Twej woli. Każdym zasiewem i każdym zbiorem wysławiamy najświętsze imię Twoję i sławić będziemy po wsze czasy. Dozwól nam wraz z Tobą radować się z łaski nieskończoności i nigdy nie opuszczaj nas w swej niezmierzonej dobroci! Bóg i Geravar! Bóg i Geravar! Bóg i Ger

 

Odevan przerwał pisanie. Tuzinem załzawionych oczu spojrzał na papieropodobny materiał. Plątania skomplikowanych znaków układała się w zapis chwilowej słabości. Odevan splunął w sam środek haniebnego listu, a papieropodny materiał pod wpływem żrącej śliny zmienił się w bulgoczącą papkę. Geravarianin oblizał dłoń. Gorzki smak ostatecznie wyrwał go z odrętwienia i dopiero teraz, kiedy na powrót był czujnym nergunem, usłyszał ciche dudnienie alarmu. Bezzwłocznie uruchomił mriotonowy wizjer: okręt mijał właśnie niewielkie, kraterowate ciało niebieskie o barwie grafitowej, będące zapewne księżycem Thorfu. Po chwili zza satelity wyłonił się sferyczny kształt błękitnego spichlerza. Na zbliżeniu pod woalem białych smug rysował się wątrobiasty zarys lądu. Koniec głodu, czy koniec wszystkiego?

 

 

– Jesteś gotów?

– Ojcze… nie zauważyłem, kiedy wszedłeś.

– Już czas.

– Ojcze, czy oni…

– Nie lękaj się mój synu! Wszystko będzie dobrze. Z bożą pomocą … damy radę.

 

Koniec

Komentarze

Ach, nie! Zdejmij proszę tę kursywę, gdyż nie da się czytać.
pozdrawiam

I po co to było?

Mówisz masz! Nasz klient, nasz pan. Ale na brak dialogów nic już nie poradzę ;)

Całkiem interesujące, chociaż mało rozrywkowe. Na początku ciężko ogarnąć treść ze względu na dużą ilość nazw własnych. Później jest już lepiej, a puenta przyjemnie zaskakuje. Fajny pomysł, bardzo dobra realizacja ale bez fajerwerków. Masz świetny warsztat, zbudowałeś spójny, pomysłowy świat (nawet język dobrze gra z koncepcją wysoko rozwiniętej rasy nomadów), ale opowieść nie budzi emocji. Może dlatego, że trudno wczuć się w gościa, który ma tuzin oczu i uważa wspaniałe homo sapiens sapiens  jako zbuntowane jedzonko ;)

Wizja ludzi jako hodowanego pokarmu niezła. Faktycznie na początku troszki trudno się połapać w fabule, ale dalej wiele się wyjaśnia. Ciekawe opowiadanie i mnie się podobało.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nowa Fantastyka